[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

_____________________________________________________________________________

 

 

 

                             Margit Sandemo

 

 

                         SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

                               Tom XLVII

 

                        Czy jesteśmy tutaj sami?

 

_____________________________________________________________________________

 

 

 

        ROZDZIAŁ I

 

 

  Historia Tiili.

  Los tej dziewczyny nie ma sobie podobnych w historii

świata. W całych dziejach jest czymś wyjątkowym.

  Na szczęście. Bowiem nikt nie został tak straszliwie

dotknięty złem Tan-ghila, jak właśnie mała Tiili.

  Kiedy się to wszystko zaczynało w roku 1284 w Dolinie

Ludzi Lodu, Tiili była wrażliwą i wesołą dziewiętnastolet-

nią dziewczyną. Bardzo dobrze się czuła w rodzinnym

domu z matką Didą i Targenorem, bratem bliźniakiem.

Szczególnie głębokie porozumienie łączyło ją ze zwierzę-

tami; żywiła serdeczne współczucie dla tych bezbronnych

istot, które tak często muszą cierpieć. W mroźne i głodne

zimy można było być pewnym, że gdzieś w dolinie spotka

się Tiili, wykładającą tę nędzną paszę, jaką udało jej się

znaleźć, zwierzętom, i dzikim, i domowym. Ludzie

w dolinie śmiali się z niej, lecz było w tym wiele

życzliwości. Osoba taka jak Tiili nie mogła mieć wrogów.

  Mimo to istniał ktoś taki, jeden, ale istniał... Tylko że

Tiili miała też ochronę. Posiadała niezwykłą lalkę, która

najbardziej ze wszystkiego przypominała powykrzywiany

korzeń drzewa, lecz dla dziewczyny była niczym najbliż-

szy przyjaciel, ktoś żywy. Nędza i głód panujące w Dolinie

Ludzi Lodu trzymały się z daleka od ich domu, odkąd

zjawiła się w nim lalka, którą Tiili znalazła.

  Świat był dokładnie taki duży, jaki mogła objąć

wzrokiem. Rozległa dolina pomiędzy wysokimi, stromy-

mi górami, cudownie piękna latem i jesienią, a niekiedy

również w zimie i wiosną, gdy śnieg skrzył się w słonecz-

nym blasku. Dziewczyna znała wszystkie gwiazdy na

niebieskim firmamencie, uważała je za swoje przyjaciółki

i opiekunki; mrugały do niej tak życzliwie.

  Przyjaciół miała wielu, lecz o życiu poza doliną nie

wiedziała nic.

  Nad doliną jednak zawisł ponury cień, a była to

obecność starego, wstrętnego człowieka, którego nazy-

wano Tan-ghilem. Mieszkał sam w niskiej chałupie nad

jeziorem. Wszyscy się go bali. Tiili również. A jej matka,

Dida, nienawidziła go tak, jak tylko człowiek może

nienawidzić.

  Tiili nie domyślała się dlaczego. Nie miała pojęcia, że

przed dwudziestoma laty Dida została przez niego zgwał-

cona. I, oczywiście, do głowy by jej nie przyszło, że ten

staruch był dziadkiem Didy. Ani że ten sam Tan-ghil jest

rodzonym ojcem i jej, i Targenora. Dida przysięgła sobie,

że dzieci nigdy się o tym nie dowiedzą.

  Żadne z nich nie wiedziało też, że Tan-ghil nastaje na

bezpieczeństwo Tiili.

  Uff, jakże ona się go bała! Ludzie gadali, że starzec umie

rzucać uroki i czarować. Jednym prostym zaklęciem

potrafił przemienić ludzi w lód albo wbić ich w skalną

ścianę, gdyby zauważył, że próbują uciec z doliny. Każdy,

kto odważył mu się przeciwstawić, ginął w wyniku czarów,

nawet jeśli chodziło o zupełny drobiazg, na przykład o to,

że ktoś stanął staruchowi na drodze.

  Szeptano, że jest nieśmiertelny, ale w to Tiili nie wierzyła.

  Matka i brat bardzo ją kochali. Właśnie dlatego

trzymana była w domu bardzo krótko i nieustannie

pilnowana. Tiili nie mogło się przytrafić nieszczęście.

  Ale wszystko na nic.

  Dzieci sąsiadów zabrały jej drewnianą laleczkę. Tiili nie

zdawała sobie sprawy, że nakłonił je do tego właśnie ów

starzec z ponurej chałupy nad jeziorem, Tan-ghil Zły. Ani

że uczynił to po to, by wywabić Tuli, "Mały Kwiatek",

z domu w chwili, gdy alrauna, tajemniczy amulet, nie

będzie jej chronić. Dopóki Tuli miała alraunę, Tan-ghil

nie był w stanie jej skrzywdzić.

  Tiili poszła do domu dzieci, ale nigdy tam nie dotarła.

Zaginęła gdzieś po drodze, choć nie wybierała się przecież

daleko, i nigdy, ani za życia Didy, ani później, nie została

odnaleziona.

  Razem z Tiili zniknąl również Tan-ghil. On jednak

powrócił po trzydziestu dniach i trzydziestu nocach.

Tajemniczy, zadowolony, z wyrazem triumfu w złych

oczach.

  I tylko Tiili wiedziała, co się stało.

 

  Szła dróżką pomiędzy zabudowaniami. W pewnym

miejscu wysokie wzniesienie zamykało widok.

  Tam właśnie czekał na nią budzący grozę starzec.

  Tiili stanęła jak wryta, chciała zawrócić i uciekać, ale

Tan-ghil coś jej zrobił. Wykonał ledwo dostrzegalny ruch

ręką, wymamrotał coś pod nosem, w jego żółtych,

przenikliwych ślepiach pojawił się złowieszcży błysk...

  Dziewczyna nie była w stanie ruszyć ręką ani nogą.

  Straszny człowiek podszedł bliżej. Tuli zbladła z prze-

rażenia, ale jak urzeczona wpatrywała się w paskudną

gębę. Na głowie starego pozostało jedynie kilka skoł-

tunionych kępek włosów, a skóra była gliniastoszara. Usta

najbardziej ze wszystkiego przypominały dziób nowo

wyklutego pisklęcia orła. Oczy miał ponure, ukryte

w fałdach pomarszczonej skóry.

  - Do tego celu zostałaś stworzona - rzekł odpychają-

cym głosem, skrzekliwym, a ślina spływała mu na brodę.

- Pójdziesz ze mną!

  Tuli chciała protestować, wołać o ratunek, ale on

musiał rzucić czary także na jej język, bo nie zdołała się

odezwać.

  - Chodź ze mną - wychrypiał obrzydliwy głos tonem

wskazującym, że żaden protest nie wchodzi w rachubę.

  I tak też było. Tiili musiała iść przodem, przed tą

karłowatą figurą, została całkowicie pozbawiona woli.

W duszy błagała o pomoc Didę i Targenora, lecz oni nie

słyszeli jej niemych próśb.

  Tan-ghil popędzał, najwyraźniej bał się, by nikt ich nie

zobaczył. Szli ścieżką, którą prowadzano zwierzęta na

pastwisko, Tuli znała ją bardzo dobrze, ścieżka wiodła

w góry.

  Od czasu do czasu poszturchiwał ją, by pokazać,

którędy ma iść, albo żeby przyspieszyła kroku. Dotyk jego

rąk budził w Tiili obrzydzenie. Za każdym razem wstrzą-

sała się gwałtownie i na nowo próbowała wzywać pomo-

cy, ale bez skutku. Tan-ghil był wściekły, że dziewczyna

jest taka "ospała", i mamrotał pod nosem słowa, których

nie rozumiała. Raz jednak coś do niej mimo wszystko

dotarło. "Ja posiałem... teraz będę zbierał".

  Brzmiało to złowieszczo, choć same słowa nic jej nie

mówiły.

  Łzy nieustannie płynęły z oczu dziewczyny. Bała się

tak, jak tylko człowiek bać się może, zwłaszcza że oddalali

się coraz bardziej i bardziej od ludzkich siedzib. Żeby się

tak ktoś pojawił na tej górskiej ścieżce! Przecież zdarzało

się czasami, że ktoś szukał zagubionych owiec.

  Teraz jednak żadna żywa dusza nie zabłąkała się w te

strony.

  Tiili była zmęczona, bo Tan-ghil zmuszał ją, by szła

coraz szybciej. Ścieżka pięła się ostro pod górę, dziewczy-

na potykała się o wystające kamienie. Och, moja piękna

kurtka, myślała zmartwiona. Matka uszyła ją z małych

kawałeczków skóry, pracowała nad tym bardzo długo.

  Szerokie spodnie, które sięgały aż do kostek, były

podarte, a nogawki postrzępione.

  Co mama na to powie, myślała ze ściśniętym gardłem.

  Za każdym razem, kiedy Tiili się przewracała, Tan-ghil

wpadał w gniew i miotał paskudne przekleństwa. Pod-

nosiła się więc jak najszybciej, bo za nic nie chciała, by ten

potwór jej dotykał.

  Tiili nie zastanawiała się, rzecz jasna, nad tym, że

Tan-ghil nie ma przy sobie swego naczynia, bo niewiele

o tym wiedziała. Tan-ghil był niedawno w górach, oglądał

miejsce koło kryjówki, dokładnie zbadał teren. Teraz miał

się tylko dopełnić trzydziestodniowy rytuał.

  Raz po raz spoglądał na dziewczynę i uśmiechał się

obleśnie. Tuli kilka razy widziała ten uśmiech.

  Mamo! Targenorze! Ratunku!

  Zapadał już szary zmierzch, gdy jej strażnik przystanął.

Dziewczyna oddychała ciężko po forsownym marszu i od

dławiącego ją wciąż płaczu. Uniosła zalaną łzami twarz

i spoglądała na szczyty, które wznosiły się tuż nad nią.

Zdawało jej się, że wyglądają bardzo groźnie, nic zresztą

dziwnego, w tym nastroju... Mrok, ta ponura postać obok

niej, niepewność, przerażenie...

  Targenor zawsze się nią opiekował i ochraniał ją. Ale teraz

nie wiedział, co się dzieje z jego siostrzyczką. Matka także nie.

  Na niebie zapłonęły przyjaciółki Tiili, gwiazdy. Tego

wieczora jednak zdawały się martwe i niedostępne, jakby

cofnęły się z obrzydzeniem i w strachu przed jej przewod-

nikiem.

  Tiili czuła się tak bezgranicznie samotna i bezbronna.

  I niemal oszalała ze strachu.

  Tan-ghil wydał z siebie ostry, ptasi krzyk, skierowany

ku skale naprzeciwko nich. Odpowiedziało mu echo.

  Dziewczyna zadrżała i zaniosła się głuchym szlochem.

  A po chwili...

  To przywidzenie, czy też...?

  Na tle stromej skały pojawiły się wysokie ludzkie

postacie w mnisich habitach. Piękne postacie o dziwnie

czujnych spojrzeniach.

  Tiili o mało nie straciła przytomności z wrażenia.

Bardzo niewyraźnie uświadamiała sobie, że Tan-ghil

rozmawia z nimi w jakimś niezrozumiałym, bełkotliwym

języku, a one mu odpowiadają z przymilnymi uśmiechami.

  A potem zaczęły się zbliżać do niej...

  Ta nienasycona żądza w ich oczach... Kiedy postacie

uśmiechały się szerzej, Tuli widziała ostre kły.

  Jęknęła przerażona. Śmiertelnie przerażona.

  Tan-ghil jednak je powstrzymał. Uniósł rękę i zawołał

coś swoim przenikliwym głosem, wykrzykiwał jakieś

długie ostrzeżenia, których ona nie rozumiała. Sens

jednak był dla niej oczywisty: Łapy przy sobie, to moja

owieczka ofiarna!

  I jedna, i druga możliwość wydawała się Tiili równie

straszna.

  Co starzec zamierzał z nią zrobić, nie miała pojęcia.

Czym ona mu się naraziła?

  Mamo... Targenorze! Ratujcie mnie! Błagam was!

Ratujcie mnie!

  Tan-ghil nakazał mężczyznom, by się zatrzymali. Stali

teraz nieruchomo, jakby ich skuł niewidzialnymi łań-

cuchami.

  On sam zaś rozpoczął obrzęd.

  W rzeczywistości wypowiadał tylko zaklęcia, lecz Tuli

nie pojmowała różnicy.

  W pobliżu zaczęły się gromadzić nowe istoty, nie

wiadomo skąd się tu brały. Na niewielkiej wyniosłości, tuż

pod dwoma przypominającymi kamienie nagrobne szczy-

tami, siedziało trzech niewysokich, budzących odrazę

mężczyzn; na skrzyżowanych nogach trzymali wielkie,

płaskie bębny.

  Jak oni okropnie wyglądają! Zdawali się być karykatu-

rami najstarszych mieszkańców Doliny Ludzi Lodu, tych,

którzy wraz z krewnymi Tuli przybyli tu kiedyś ze

wschodu, z Taran-gai. Wiedziała, że byli wśród nich

szamani, nie myślała jednak, że wyglądają aż tak paskudnie.

  Na skale znajdowali się Kat, Kat-ghil i Zimowy

Smutek. Potomkowie Tan-ghila. Nic więc dziwnego, że

robili takie odpychające wrażenie i przejmowali grozą.

  Mała pokraka na ziemi dała im znak ręką, po czym

zwróciła się z dziwnie zadowolonym uśmieszkiem do

Tiili. Nigdy nie widziała czegoś równie obrzydliwego jak

ten uśmiech.

  Tego było dla niej za wiele.

  Jęknęła rozpaczliwe, odwróciła się na pięcie i chciała

uciekać.

  Magiczna siła Tan-ghila była jednak niewątpliwie

wielka. Zatrzymał ją gestem dłoni, a Tiili widziała przed

sobą jedynie jego straszne oczy, czuła, że kręci jej się

w głowie, świat wokół zaczyna wirować, a w centrum

jarzą się te żółte ślepia. One pozostawały nieruchome.

  Kiedy potwór stwierdził, że dziewczyna znajduje się

w jego mocy, zwrócił się na szamanów. Na dany sygnał

wszyscy trzej zaczęli uderzać w swoje bębny, rytmicznie,

najpierw ciężko, tak te ich głos odbijał się od skał niczym

echo grzmotu.

  Grupa mężczyzn w mnisich habitach stała bez ruchu,

wyczekując.

  Tan-ghil ponownie zwrócił się do Tiili.

  - Tańcz! - powiedział syczącym jak u węża głosem,

plując przy tym na wszystkie strony. - Ja wiem, że

tamta kobieta nauczyła cię prastarych tańców. Ruszaj

więc!

  "Tamta kobieta"? W ten sposób wyrażał się o jej

ukochanej matce. I rzeczywiście, Dida, pragnąc ocalić coś

z dawnej kultury wschodu, a zresztą także dlatego, że Tiili

miała tyle gracji i tak bardzo lubiła tańczyć, nie szczędziła

czasu na lekcje z córką. Były to chwile pełne radości

i śmiechu.

  Teraz się okazało, że Tan-ghil podglądał je wtedy

z ukrycia.

  Ta myśl sprawiała dziewczynie ból.

  Tiili nie chciała być temu nędznikowi posłuszna, ale

została całkowicie pozbawiona woli. Ponadto głos bęb-

nów okazał się tak sugestywny, że nie potrafiła mu się

opierać, choć bardzo tego nie chciała. Rytm przybierał na

sile, tempo się wzmagało, wkrótce szamani zaczęli też

śpiewać. Jeśli można nazywać śpiewem to ich monotonne,

falujące zawodzenie.

  - Dalej! - syknął Tan-ghil.

  Stopy Tiili zaczęły tańczyć same. Gdy tak poruszała się

w rytm bębnów drobnymi, szybkimi krokami, jakby

przytupując, tak jak nauczyła ją matka, kątem oka zdążyła

dostrzec coś nowego: Wokół szamanów zaczęły krążyć

dziwne istoty, przezroczyste, kiwające się niby w głębo-

kich pokłonach; to zbliżały się do nich, to cofały.

  Tiili nie wiedziała nic o duchach Kata i Kat-ghila, które

bezustannie im towarzyszą. Teraz była przerażona, nie

stać ją było na inną reakcję. Znajdowała się całkowicie we

władaniu tego hipnotycznego rytmu, tańczyła jak w tran-

sie, z oczu wciąż płynęły jej łzy.

  Tempo stawało się coraz szybsze i szybsze. Słyszała

podniecone westchnienia ubranych na czarno mężczyzn,

wprost nie mogli ustać w miejscu. Gdyby ich wola

Tan-ghila nie powstrzymywała, rzuciliby się natychmiast

na dziewczynę, co do tego nie miała wątpliwości. Na małej

polance śmierdziało czymś obrzydliwym, odór był inten-

sywny, przypominał zapach starych kozłów. Po zmrużo-

nych oczach Tan-ghila poznawała, że i jego to podnieca.

Oddychał teraz jakoś ciężko.

  Domyślała się, że tak działa pieśń szamanów. Nie

wiedziała, o czym oni śpiewają, ale wyczuwała coś, o czym

słyszała jeszcze w dzieciństwie. Atmosferę pierwotnego

rytuału z kraju na wschodzie, rytuału składania w ofierze

młodej dziewicy w obecności plemiennej starszyzny,

najstarszych członków rodu. Ich życiowe soki zaczynały

znowu żywiej krążyć, gdy dziewczyna tańczyła swój

ostatni taniec. Tiili płakała z rozpaczy, ale cóż mogła

zrobić? Musiała się poddać swojemu losowi.

  Piękni, bladzi mężczyźni byli dużo bardziej niebezpieczni

niż starzy członkowie plemienia. Były to istoty z samej swej

natury niezwykle erotyczne, zdążyła to zrozumieć. Teraz zaś

ich podiniecenie osiągało szczyty, gdy tymczasem nie mogli

się ruszyć z miejsca. Robili na jej oczach obrzydliwe rzeczy,

Tiili próbowała odwracać spojrzenie, ale tamci otaczali ją

niemal zwartym kręgiem, a taniec zmuszał, by kręciła się

w kółko, i w kółko. Mogła jedynie zamknąć oczy.

  We wzroku Tan-ghila widać było triumf, kiedy obser-

wował ich podniecenie. Ale było w nich też coś więcej.

Tiili ogarniały mdłości, kiedy to dostrzegła. Zacisnęła

mocno powieki, ale wtedy potykała się, bo ziemia była

nierówna. Musiała ponownie otworzyć oczy.

  Zaczynała czuć się zmęczona, zresztą nic dziwnego po

takich przejściach. Po morderczej wspinaczce nieludzkie

było zmuszać ją do takiego tańca, bez chwili przerwy. To

po prostu bezlitosne.

  Pozwól mi przestać, błagała bezgłośnie, ale nie od-

ważyła się wypowiedzieć tej prośby.

  Dźwięk bębenków stawał się coraz bardziej szalony,

dziki, śpiew szamanów wznosił się aż do krzyku. Bladzi

ludzie w habitach wyli z podniecenia, a Tan-ghil wciąż

popędzał: szybciej, szybciej!

  Tiili zdawała sobie sprawę, że będzie musiała umrzeć.

To był taniec ofiarny. Nie wiedziała tylko, czemu ma

służyć ta ofiara, jakich bogów ma udobruchać, prze-

czuwała natomiast, że to chwila, w której dopełni się jej

los, co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości.

  Zabij mnie, myślała. Zlituj się i zabij mnie!

  Ale kiedy to Tan-ghil się nad kimś zlitował?

  Na wpół przytomna czuła, że ktoś zrywa z niej ubranie.

  - Nie - szeptała błagalnie.

  Nikt jednak nie słyszał jej rozpaczliwych próśb.

  Nagle rozległ się potężny huk. Tiili otworzyła oczy

i zobaczyła, że w górskiej ścianie powstał otwór.

  To ja sprawiłam, przyszło jej na myśl. Te bębny, pieśń

szamanów, mój taniec... Odbywa się tutaj jakiś magiczny

rytuał.

  A w takim razie może... może nie będę musiała umierać?

  Słabiutka nadzieja rozpaliła się w jej sercu. Tiili była

jednak za bardzo zmęczona, by liczyć na coś więcej.

  Zresztą mogę umrzeć, myślała zrezygnowana. To

lepsze niż dostać się w łapy tych podnieconych do

nieprzytomności mężczyzn. W łapy tych bladych, na

czarno ubranych mężczyzn, albo, co jeszcze gorsze,

Tan-ghila. Dobrze wiem, czego oni ode mnie chcą, ale

żaden z nich nie może mnie dotknąć. Nie może! Nie może!

Tysiąc razy bardziej wolę śmierć.

  Nie była już w stanie złapać tchu. Stąpała niepewnie,

zataczała się często. Serce waliło jak młotem.

  Zostały z niej zerwane ostatnie części ubrania.

  Ludz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl