[ Pobierz całość w formacie PDF ]
FREDERICK FORSYTH
PSY WOJNY
Przełożył ARKADIUSZ NAKONIECZNIK
Tytuł oryginału THE DOGS OF WAR
Giorgiowi, Christianowi i Schlee’emu,
Wielkiemu Markowi i Czarnemu Johnny’emu
oraz innym, spoczywającym w bezimiennych grobach.
Robiliśmy, co było w naszej mocy.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KRYSZTAŁOWA GÓRA
1
Tej nocy nad położonym w dżungli lotniskiem nie świeciły ani gwiazdy, ani księżyc.
Zachodnioafrykańska ciemność spowijała rozproszone grupki ludzi jak ciepły, wilgotny
aksamit. Chmury wisiały tuż nad wierzchołkami drzew, a czekający na lotnisku mężczyźni
modlili się, żeby zostały tam jak najdłużej i dały im ochronę przed bombowcami.
Na końcu pasa startowego stary, zdezelowany DC - 4, który przed chwilą wylądował
przy blasku świateł włączonych zaledwie na piętnaście sekund przed zetknięciem się kół
maszyny z ziemią, zawrócił i potoczył się na oślep ku chatom o dachach pokrytych
palmowymi liśćmi.
Pięciu białych mężczyzn siedziało w land roverze i spoglądało w kierunku
zbliżającego się samolotu. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem, ale wszyscy myśleli o
tym samym: jeśli nie uda im się wydostać z kurczącej się szybko enklawy, zanim wojska
rządowe zdobędą kilka ostatnich kilometrów kwadratowych, nie ujdą z życiem. Za głowę
każdego z nich została wyznaczona nagroda, lecz żaden nie miał zamiaru dopuścić do tego,
żeby ktoś ją zdobył. Tych pięciu mężczyzn to byli ostatni spośród najemników
zaangażowanych do walki po stronie, która przegrała. Teraz przyszedł czas, żeby zniknąć.
Dlatego właśnie z taką uwagą obserwowali kołujący w ich stronę transportowiec, który
niespodziewanie zjawił się na lotnisku w sercu dżungli.
Po niebie, wysoko nad pokrywą chmur, przetoczył się huk silników MiGa - 17 sił
rządowych. Za jego sterami siedział prawdopodobnie jeden z enerdowskich pilotów,
przysłanych ostatnio w celu zastąpienia Egipcjan, którzy śmiertelnie bali się nocnych lotów.
Pilot korującego DC - 4 nie mógł usłyszeć przelatującego odrzutowca, więc włączył
światła pozycyjne, żeby oświetlić sobie drogę.
- Zgaś je! - krzyknął ktoś z ciemności.
Tego głosu pilot także nie usłyszał, ale i tak wyłączył światła, jak tylko zorientował się
w położeniu, a myśliwiec był wtedy już wiele kilometrów dalej. Z południa dobiegał
przytłumiony łoskot artylerii; front został ostatecznie przełamany, gdyż ludzie, którzy od
dwóch miesięcy nie mieli ani amunicji, ani żywności, cisnęli broń na ziemię i schronili się w
dżungli.
Pilot DC - 4 zatrzymał maszynę dwadzieścia metrów od stojącej na płycie lotniska
superconstellation, wyłączył silniki i zszedł na beton. Natychmiast podbiegł do niego
ciemnoskóry żołnierz. Dwaj mężczyźni rozmawiali przez chwilę przyciszonymi głosami, po
czym skierowali się w ciemności ku grupce ludzi widocznej na tle czarnej ściany dżungli jako
plama jeszcze głębszej, nieprzeniknionej czerni. Oczekujący rozstąpili się przed nimi, a biały
pilot stanął twarzą w twarz z człowiekiem w środku grupy. Widział go po raz pierwszy w
życiu, choć wcześniej słyszał już o nim, dzięki czemu mógł go rozpoznać nawet w niemal
zupełnej ciemności, rozjaśnionej jedynie
żarzącymi
się punkcikami papierosów.
Pilot nie miał czapki, więc nie zasalutował, tylko skłonił lekko głowę. Nigdy
wcześniej nie chylił głowy przed nikim, a już na pewno nie przed Murzynem, i nie bardzo
wiedział, dlaczego uczynił to właśnie teraz.
- Jestem kapitan van Cleef - powiedział po angielsku z wyraźnym afrykanerskim
akcentem.
Murzyn także skinął głową, przy czym jego bujna czarna broda otarła się o materiał
polowego munduru.
- To niezbyt dobra pora na nocne loty, kapitanie van Cleef - zauważył sucho. - I trochę
za późno na dostawę wyposażenia.
Mówił powoli, niskim głosem, z akcentem właściwym człowiekowi, który ukończył
szkołę publiczną w Anglii, nie mieszkańcowi Czarnej Afryki. Van Cleef poczuł się niezbyt
pewnie i po raz kolejny zadał sobie pytanie, po co tu właściwie przyleciał.
- Nie przywiozłem żadnego wyposażenia, panie generale. Już nic nam nie zostało.
Kolejny precedens. Przysiągł sobie, że nie będzie mówił do tego człowieka „panie
generale”. Nie do czarnucha. Wymknęło mu się. Najemnicy, których spotykał w hotelowym
barze w Libreville, mieli rację: ten był zupełnie inny.
- W takim razie po co pan przyleciał? - zapytał łagodnie
generał. - Może po dzieci?
Jest ich tutaj sporo, i siostry chciałyby wywieźć je w bezpieczne miejsce, a nie spodziewamy
się już żadnego samolotu Caritasu.
Van Cleef pokręcił głową, po czym natychmiast uświadomił sobie, że w ciemności
nikt nie dostrzeże tego gestu. Był zakłopotany i cieszył się, że tego także nikt nie widzi.
Otaczający go ochroniarze zacisnęli mocniej dłonie na pistoletach maszynowych i nadal
wpatrywali się w niego uważnie.
- Nie. Przyleciałem po pana. Rzecz jasna, o ile zechce pan skorzystać z oferty.
Zapadło długie milczenie. Pilot czuł na sobie ciężkie spojrzenie Murzyna, a od czasu
do czasu w blasku papierosa dostrzegał także błysk jego oczu.
- Rozumiem - powiedział wreszcie generał. - Czy działa pan na polecenie swojego
rządu?
- Nie - odparł van Cleef. - To mój pomysł.
Ponownie zapadła cisza. Brodaty mężczyzna kilka razy skinął głową, co mogło
oznaczać zarówno zrozumienie, jak i zdziwienie.
- Jestem panu bardzo wdzięczny - przemówił po dłuższym czasie. - Odbył pan
niebezpieczną podróż. Tak się jednak składa, że mam własny środek transportu - tę
superconstellation. Mam nadzieję, że zdoła mnie stąd wywieźć.
Van Cleef poczuł ogromną ulgę. Trudno było wyobrazić sobie polityczne reperkusje,
które nastąpiłyby, gdyby wrócił do Libreville z generałem.
- Zaczekam, aż pan wystartuje - powiedział, skinąwszy ponownie głową. Przez chwilę
miał ochotę uścisnąć dłoń Murzyna, ale nie był pewien, czy powinien to robić. Nie wiedział,
że generał zastanawia się nad tym samym. Po krótkim wahaniu odwrócił się i poszedł z
powrotem do samolotu.
W grupie czarnoskórych mężczyzn zapadła cisza.
- Dlaczego facet z Afryki Południowej, a w dodatku biały, miałby robić coś takiego? -
zapytał wreszcie jeden z nich.
Generał uśmiechnął się, błyskając w ciemności zębami.
- Wątpię, czy kiedykolwiek się tego dowiemy - odparł. Zapłonęła zapałka,
wydobywając na chwilę z mroku twarze mężczyzn. Pośrodku stał generał, wyższy od prawie
wszystkich ludzi ze swojej obstawy, mocno zbudowany, o szerokiej piersi i ramionach, łatwy
do odróżnienia nawet z daleka dzięki gęstej czarnej brodzie, którą znał już niemal cały świat.
Pokonany, w obliczu wygnania, o którym wiedział, że będzie samotne i upokarzające,
wciąż był wodzem. Otoczony przez doradców i ministrów i jak zwykle trochę zamknięty w
sobie. Samotność jest ceną, jaką trzeba zapłacić za władzę, ale on nie miał nic przeciwko
temu.
Przez dwa i pół roku, czasem wyłącznie dzięki sile własnej osobowości, udawało mu
się utrzymać jedność milionów swoich zwolenników i walczyć z federalnym rządem.
Wszyscy eksperci przewidywali, że utrzymają się tylko kilka tygodni, najwyżej dwa miesiące.
Oni jednak, mimo niesprzyjających okoliczności, okrążeni i osaczeni, walczyli nadal, głodni,
lecz niepokonani.
Wrogowie kwestionowali fakt, że naród pragnie jego przywództwa, ale naoczni
świadkowie zdarzeń na miejscu nie mieli żadnych wątpliwości. Nawet teraz, po ostatecznej
klęsce, kiedy jechał na lotnisko, mieszkańcy wiosek gromadzili się po obu stronach błotnistej
drogi, by dać wyraz swojej wierności. Kilka godzin wcześniej, podczas ostatniego
posiedzenia gabinetu, ministrowie przegłosowali wniosek, żeby opuścił kraj. Należy się
spodziewać surowych represji, powiedział przedstawiciel większości, i jeśli generał
pozostanie na miejscu, będą one stokroć okrutniejsze. Właśnie dlatego postanowił wyjechać -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl