[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

_____________________________________________________________________________

 

 

 

Margit Sandemo

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

Tom XVII

 

Ogród śmierci

 

_____________________________________________________________________________

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Daniel, syn Ingrid Lind z Ludzi Lodu.

Poczęty pod wpływem czarodziejskiego napoju. Uro-dzony w nienawiści. Jako noworodek porzucony, oddany fabrykantce aniołków. Uratowany od śmierci przez ziele o magicznej sile.

A potem kochany. Kochany przez wszystkich za swój szczery uśmiech, za absolutną tolerancję dla ludzkich słabości, za niezłomną wiarę w to, że życie może mu dać wiele i że on może w życiu wiele zrobić.  Zimna bryza od Oceanu Lodowatego rozwiewała czarne włosy Daniela, gdy w pewną wiosenną noc stał na wzgórzu i wsłuchany w szum wiatru, szarpiącego nagimi jeszcze zaroślami, spoglądał na leżące w dole miasto Archangielsk.

Jakim sposobem się tutaj dostał?

Sam ledwo byłby w stanie na to odpowiedzieć.  Najpierw był marsz ze szwedzkimi oddziałami przez Finlandię. Bitwa pod Villmanstrand. Ojciec, który dostał się do niewoli. On sam uciekający - w głąb kraju wrogów, w głąb nie mającej końca Rosji.

Dlaczego?

Daniel doznawał niejasnego przeczucia, że został do tego przeznaczony. To on miał podjąć próbę rozwiązania zagadki Ludzi Lodu, odszukania ich korzeni i unicest-wienia tej niszczącej siły, która nad nimi ciąży od wieków, przekleństwa napełniającego ich strachem i bezsilnością.  By móc tego wszystkiego dokonać, musiał iść śladami Vendela Gripa. Do krainy na najdalszych krańcach zimna i lodu, do samego jądra tajemnicy Ludzi Lodu. Do źródeł życia.

Nikt nie wiedział, gdzie się źródła życia znajdują.  Jedyna istota, która mogłaby o nich opowiedzieć i w któ-rej żyłach także płynęła krew Ludzi Lodu, szamanka Tun-sij, już nie żyła.

Tun-sij miała jednak córkę. A owa córka urodziła dziecko Vendelowi Gripowi. I to było właśnie kolejne zadanie Daniela: spróbować odnaleźć dziecko Vendela.  On i Vendel bardzo się w ostatnich latach zaprzyjaźnili.  Choć po pierwszym spotkaniu porozumiewali się wyłącz-nie za pomocą listów, Daniel nauczył się od Vendela niezmiernie dużo.

Wyobrażał sobie, ba, był pewien, że właśnie dzięki tej korespondencji wyuczył się języka rosyjskiego i teraz przeżywał głębokie rozczarowanie. Podróż z Villman-trand do Archangielska zajęła mu całą zimę. Początkowo przerażony swoją tak bardzo ograniczoną znajomością języka, przeważnie milczał. Ale chłonął wiedzę przy każdej okazji w czasie tej długiej wędrówki przez krainę zamarzniętych rzek, przez wsie i miasteczka, gdzie musiał najmować się do pracy za nędzne grosze, by zarobić na dalszą podróż. Ludzie uważali go na ogół za głuchonieme-go albo niedorozwiniętego.

I oto nareszcie Daniel dotarł do Archangielska, miasta, które było pierwszym etapem w jego podróży do górskiej krainy Taran-gai. Opowieść o wszystkich jego przygo-dach i groźnych dla życia sytuacjach, w jakich się wielokrotnie znajdował, starczyłaby na osobną książkę, dajmy więc temu spokój. Już samo zdobycie cywilnego ubrania, w które mógłby się przebrać po zrzuceniu szwedzkiego munduru, zajęło mnóstwo czasu. Zrobił to jeszcze w Finlandii, bo nie chciał budzić zainteresowania w Rosji, do której mimo wszystko spodziewał się dotrzeć.  Zupełnie inna historia to zdobywanie jedzenia w czasie podróży, a także unikanie spotkania z dzikimi zwierzętami i rosyjską władzą... Nie, nie wracajmy do tego!  Lekcje rosyjskiego, jakie pobierał u Vendela, okazały się jednak niezłą podstawą, na której Daniel mógł budo-wać dalej. Dlatego uczył się języka niezwykle szybko i gdy dotarł nareszcie do Archangielska, gotów był pójść do portu w poszukiwaniu pracy. Tam najprędzej zdobędzie potrzebne informacje co do dalszej podróży, tam mówi się tyloma różnymi językami i dialektami, że nikt z pewnością nie zwróci uwagi na jego wymowę, a w końcu tam chyba najłatwiej zarobić parę kopiejek.

Pracował w porcie może jakiś tydzień, gdy spotkał człowieka, który dobrze znał wybrzeża Oceanu Lodowa-tego. Daniel opowiedział mu, że gdyby to było możliwe, chciałby się dostać na tereny zamieszkane przez Nieńców.  Rosjanin wybuchnął śmiechem.

·         Do Nieńców? A czego ty tam szukasz? Zresztą u nas oni nazywają się Jurat-Samojedzi.

·         Wiem - odparł Daniel. - Obiecałem przekazać pozdrowienia, gdybym znalazł się w tamtych okolicach.

·         Znalazł się w tamtych okolicach? - Rosjanin pękał ze śmiechu. - To nie jest miejsce, gdzie mógłbyś się znaleźć ot tak, przy okazji. To koniec świata!

·         Byłeś tam?

·         Oszalałeś? Nie! Nie byłem nawet w pół drogi do Narjan Mar, które jest ich stolicą.

Narjan Mar! Tę nazwę Vendel wspominał. Dotarł tam w drodze powrotnej do domu, zdaje się.

·         Czy można się tam dostać przez morze?

·         Chyba tak, nie wiem. Ale jeżeli nawet, to cholernie nakłada się drogi.

·         Tak mówisz? W takim razie powinien być jakiś krótszy szlak?

·         Pewnie tak. Ale poczekaj do jutra, to porozmawiam ze znajomymi. Wtedy dam ci dokładniejsze informacje.  Daniel podziękował, a następnego dnia dowiedział się, że powinien popłynąć rzeką Pinegą w głąb lądu, do wsi o tej samej nazwie. Tam należy opuścić rzekę i lądem dostać się do drugiej, równoległej neki o nazwie Mezeń i tą rzeką płynąć ponownie w stronę morza, do miasta Mezen. Stamtąd wiedzie prosta droga na wschód, do Safonowa, dalej do Ust’ Cylmy.

W ten sposób dotrze do rzeki Peczory, która do-prowadzi go do Narjan Mar, położonego w głębi, nad deltą.

Daniel notował i zapisywał, ale strzegł się, by nikt nie zobaczył jego notatek. Dziwiliby się pewno jego łaciń-skim literom...

Następnego dnia Daniel poszedł do swego chlebodaw-cy i oświadczył, że musi ruszać dalej. Po licznych zastrzeżeniach, wahaniach i wykrętach dostał w końcu swoją zapłatę. Zaopatrzył się w jedzenie, ciepłe ubranie oraz strzelbę z amunicją na dzikiego zwierza i wyruszył przez rozległe pustkowia tundry na wschód, w podróż, której końca nie był w stanie przewidzieć.  Bez poważniejszych przygód dotarł do Narjan Mar i teraz słyszał drugi język, którego uczył go Vendel: juracki, język Jurat-Samojedów, czyli Nieńców.  Daniel nie spodziewał się, że to ludzie tak niewielkiego wzrostu. On sam był więcej niż o głowę wyższy od najwyższego z nich. Ale za to jacyż oni byli przyjacielscy!  Uśmiechali się od ucha do ucha, a kiedy słyszeli, jaki jest bezradny i onieśmielony, gdy próbuje z nimi rozmawiać, wprost nie wiedzieli, co zrobić, by mu pomóc. Narjan--Mar nie było żadnym miastem, po prostu zwyczajna, nieduża osada, więc wiadomość o przybyciu Daniela rozniosła się natychmiast. Wszyscy przyglądali mu się i podziwiali go. Mógł odczuć chociaż namiastkę tego, jaką sensację musiał tutaj wzbudzać Vendel Grip, blondyn i znacznie wyższy od Daniela, który przecież także nie był ułomkiem.

Po spożyciu licznych powitalnych posiłków, w któ-rych głównymi składnikami było mięso reniferów i ryby, Daniel mógł nareszcie zadać najważniejsze dla siebie pytanie. Gorzej, że nie wiedział, jak nazywa się to miejsce, w którym przebywał Vendel.

Próbował wyjaśniać. Mówił o półwyspie Jamał i o ujściu Obu, o tym, że Vendel przybył stamtąd, a potem został przewieziony wokół nasady półwyspu Kola do letniego obozu Nieńców nad Morzem Karskim.  Gospodarze słuchali z zaciekawieniem. Morze Karskie znali, bo jest ono wielkie, ale wszystkie inne nazwy były rosyjskie, oni sami inaczej nazywali te miejsca.  Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, dopóki nie wymienił Taran-gai. Wtedy zgromadzeni wydali jęk zgrozy. Daniel jednak miał nareszcie jakiś punkt zaczepienia.

·         To letnie oboznwisko, o którym mówię, leży na wschód od Taran-gai. W głębi nad zatoką.  Teraz wszyscy wiedzieli. Tym razem wydali z siebie jednogłośne „Aha!” Oni posługiwali się inną nazwą tego miejsca, nazwą, której Daniel nie znał, bo albo Vendel nie znał jej także, albo uważał to za nieistotne i nigdy jej nie wymieniał. Nor, nazywało się po juracku miejsce nad zatoką.

·         W porządku, ale jak mógłbym się tam dostać? - pytał Daniel. - Czy jest jakaś droga przez tundrę?  Samojedzi zbledli.

·         Nie, nie możesz iść lądem! - wołali jeden przez drugiego. - Taran-gai, rozumiesz!

Najwyraźniej tamtędy nie można było przejść.

·         Musisz podróżować morzem - powiedział jeden z mężczyzn. - Na to trzeba dużo czasu i przedsięwzięcie jest niebezpieczne, ale to jedyna droga.

·         W takim razie będę potrzebował łodzi.

Słysząc to wszyscy wybuchnęli śmiechem.

·         Nie możesz podróżować sam!

Wywiązała się ożywiona dyskusja, mówili jednak tak szybko, że Daniel ze swoją nader skromną znajomością języka nie był w stanie za nimi nadążyć.  W końcu jeden z mężczyzn o wystających kościach policzkowych odwrócił się do niego i skinął głową.

·         Isu i ja będziemy ci towarzyszyć. Kiedyś już tam byliśmy.

Nietrudno było się domyślić, który to Isu. Siedział rozpromieniony, radośnie uśmiechnięty i dumny niczym paw.

·         Dziękuję, to bardzo uprzejmie z waszej strony!

Isu powiedział jednak coś, co sprawiło, że Daniel drgnął.

·         Byliśmy tam kiedyś na dorocznych zawodach.

Wprowadził je pewien biały człowiek wiele, wiele lat temu.

·         Wysoki biały człowiek? O jasnych włosach?

·         Tak. Bardzo dobry człowiek.

·         To był mój wuj, Vendel Grip. Dlatego właśnie chcę się tam dostać.

Znowu zaczęły się rozlegać radosne okrzyki. Znowu zaczęto wnosić jedzenie i picie. Vendel był tu najwyraźniej bardzo popularnym człowiekiem. Daniel zaczął ostrożnie:

·         On się chyba ożenił z tamtejszą dziewczyną. Miała na imię Sinsiew, prawda?

Słysząc to Isu i jego przyjaciel zwiesili głowy. Sinsiew nie żyje, wyjaśnili. Umarła w połogu.

Och! Danieł poczuł, że oblewa go zimny pot. Czy znowu uderzyło przekleństwo ciążące nad rodem? Ale przecież podobno był tuż w tym pokoleniu jeden chłopiec dotknięty dziedzictwem, gdzieś w Taran-gai. A w takim razie...

Odważył się wykrztusić:

·         A dziecko? Co z nim?

Mężczyźni popatrzyli na siebie i uśmiechnęli się, a potem jeden z nich oświadczył tajemniczo:

·         Poczekaj, sam zobaczysz!

·         Dobrze, ale chociaż jakąś drobną wskazówkę mog-libyście mi dać!  Isu spoważniał.

·         Nie zapominaj, że jej matka pochodziła z Taran-gai.

A ojciec należy do obcej rasy.

·         A zatem to dziewczynka!

·         Tak. Ma na imię Shira. I nie będziesz musiał pytać, która to. Gdy tylko ją uyrzysz, będziesz wiedział, że to ona.  Daniel odetchnąl głęboko. Wygłądało na to, że jego pierwsze zadanie, odnalezienie dziecka Vendela, będzie mogło zostać spełnione.

Jednej tylko rzeczy ci serdeczni ludzie, u których gościł, nie wiedzieli. Że zarówno on sam, jak i Vendel także są spokrewnieni z ludem z Taran-gai. I że owa Shira pochodzi z Ludzi Lodu zarówno ze strony matki, jak i ojca.

Nie mieli czasu do stracenia, bowiem lato nad Morzem Karskim jest krótkie. Co prawda jeszcze się na dobre nie zaczęło, ale Daniel miał tak wiele do zrobienia w tym krótkim czasie, że wyruszyli już następnego dnia.  Łódka była przerażająco mała, wykonana ze skóry wieloryba, rozpiętej na cienkich brzozowych pniach.  Daniel przyglądał się z podziwem mistszowskiej robocie, ale jak sobie w tej łupinie poradzą na morzu? Czuł się bardzo niepewnie.

Najpierw płynęli wzdłuż długiej delty rzeki Peczory i tamtędy przedostali się na otwarte morze. Zimne roziskrzone w słońcu, zielonkawe, z mnóstwem wy-stających z wody lodowych gór; w zatoce góry były mniejsze, ale dalej na północy majaczyły Potężne kolosy.  Napotykali także zwyczajną krę, która nie zdążyła jeszcze stopnieć, ale Samojedzi zręcznie unikali zderzenia. Daniel na zmianę siedział przy sterze albo pomagał wiosłować.  Wyprawa zabrała znacznie więcej czasu, niż sądził, być może dlatego, że tylko bardzo rzadko wypływali na otwarte morze, przeważnie trzymali się brzegu. Daniel cieszył się, że wziął ciepłe ubrania, noce bowiem okazały się bardzo zimne. A płynęli także nocami, było ich trzech i mogli zmieniać się przy wiosłach - jeden spał, a dwóch pracowało.

Daniel odczuwał wyrzuty sumienia, nie posiadał bo-wiem nic, czym mógłby zapłacić swoim przewoźnikom.  Powiedział im w końcu o tym.

Nie, nie, zaprotestowali. Nic nie szkodzi. Mieli zamiar w drodze powrotnej polować i łowić ryby, zdobycz będzie wystarczającą zapłatą.

Owszem, Daniel widział mnóstwo morskich zwierząt, małych i dużych. Był wdzięczny Juratom, że chcieli czekać z połowaniem aż do powrotu. On sam nie miał ochoty brać udziału w czymś takim.

Sposób, w jaki miał wrócić z Taran-gai, już został rozstrzygnięty. Przed rokiem statek łowców fok przyszedł do Narjan Mar, a później wyprawił się dalej, do Nor. Miał wracać do Archangielska pod koniec tego lata i Daniel z pewnością będzie mógł się nim zabrać.  A zatem odbędę taką samą podróż jak Vendel, myślał Daniel. Mam tylko nadzieję, że uda mi się zachować nogi.  Minęło bardzo wiele lat od chwili, gdy pierwszy statek pojawił się w tych okolicach. W tym czasie w technice musiał się dokonać znaczny postęp. A poza tym ludzie morza nauczyli się wiele o zagrożeniach, jakie stwarza człowiekowi Ocean Lodowaty.

Pewnego dnia przydarzyła im się bardzo nieprzyyemna przygoda. Do łódki zbliżał się dryfując na krze niedźwiedź polarny. Juraci zaczęli krzyczeć; wyraźnie przestraszeni spoglądali na swoją prymitywną broń: harpuny i noże.  Daniel zrobił uspokajający gest. Czuł się całkiem bezpieczny.

·         On nas nie zaatakuje.

Tamci słuchali go z niedowierzaniem.

·         Wiem, że nas nie zaatakuje - powtórzył bez dalszych wyjaśnień.

Dłonią ostrożnie dotykał alrauny pod koszulą.  Zdawał sobie sprawę, że ryzyko jest ogromne. Nie-dźwiedź był tak blisko, że wystarczyło, by zsunął się do wody. l W każdej chwili mógł podpłynąć do łódki, wy-wrócić ją jednym machnięciem łapy, a wtedy wszyscy znaleźliby się w morzu bez jakichkolwiek szans ratun-ku.

Lecz i Daniel, i jego dwaj towarzysze wiedzieli, że nie mają broni odpowiedniej do walki z tym olbrzymem, który gapił się na nich ponuro. Harpun mógłby go co najwyżej zranić i jeszcze bardziej rozzłościć. Żeby zaś użyć noża, musieliby znaleźć się tuż obok kolosa. Taka per-spektywa ich nie pociągała.

·         Wiosłujcie dalej - powiedział Daniel cicho.

Nie musiał tego powtarzać. Obaj mężczyźni wios-łowali co tchu w piersiach.

Daniel siedział na dziobie i patrzył niedźwiedziowi prosto w ślepia. Miał wrażenie, że najgorsze minęło...  Nagle zwierzę potrząsnęło łbem, z gardzieli wydobył się zdławiony ryk, po czym bestia odwróciła się i powlokła na drugi skraj kry, dalej od nich.

Nie minęło wiele czasu, a prawie stracili krę z oczu.  Samojedzi oddychali z ulgą, ale przyglądali się Danie-lowi okrągłymi z podziwu i ciekawości oczyma.

·         Coś ty zrobił? - zapytał w końcu Isu.

Daniel wahał się. Ale przecież ci ludzie, żyjący tak blisko natury, powinni zrozumieć. Odpiął koszulę i Poka-zał im alraunę.

Aż jęknęli. Musieli podejść bliżej i obejrzeć dokładnie.

Dotknąć.

Ich podziw i szacunek był wielki, szeptali do siebie nawzajem jakieś słowa, których Daniel nie rozumiał.  Domyślał się jednak, że miały coś wspólnego z wiarą, bóstwami, amuletami i czarami.

W każdym razie Daniel bardzo urósł w ich oczach.  Przez cały dzień śmiali się uszczęśliwieni i zapraszali go na wspólne polowanie. Przyniósłby im szczęście, skoro posiada takie amulety! Daniel odpowiadał, że w polowa-niu uczestniczyć nie chce, ale że będzie im życzgł powo-dzenia. Wciąż i wciąż od nowa musieli podchodzić, żeby dotknąć alrauny i upewnić się, że życzenia Daniela zostaną spełnione.

Daniel nie wiedział, czy postąpił słusznie, pokazując magiczny korzeń. Na wszelki wypadek prosił, by nie wspominałi o tym nikomu w Nor. Obiecali milczeć, on jednak zastanawiał się, na ile może na nich polegać.  Pewnego razu znaleźli się w wąskiej cieśninie. Tam zeszli na łąd, by porozrnawiać z innymi Samojedami i uzupełnić zapasy żywności. Daniel z rozkoszą rozpros-towywał nogi.

Ale wkrótce byli znowu na morzu.

Pierwsze ostrzeżenie o tym, do czego się zbliżają, otrzymał Daniel wczesnym rankiem. Usłyszał podnieco-ne, lecz ściszone głosy swoich towarzyszy i otworzył oczy.  Na południu teren był pofałdowany, pokryty wzgórza-mi. Ale to niewiarygodne leżało dokładnie na wprost nich.  Monotonną linię horyzontu przecinała góra, wynurza-jąca się z morza, niebieskoczarna i przerażająco wysoka.  Jej strome stoki kończyły się czterema ostrymi, zębatymi szczytami, co wyglądało jak korona zwrócona ku lazuro-wobłękitnemu porannemu niebu.

Juraci spostrzegli, że Daniel się obudził, pospieszyli więc zaspokoić jego ciekawość.

·         Ta wyspa nazywa się Góra Czterech Wiatrów

·         powiedział Isu. - Ona jest święta.

Tak, nietrudno w to uwierzyć, pomyślał Daniel.  Vendel musiał jej nie widzieć, w przeciwnym razie na pewno by o niej opowiedział. Prawdopodobnie gdy mijał tę wyspę - górę, leżał nieprzytomny po wypiciu magicz-nego napoju, przyrządzonego przez Sinsiew i jej brata.  Zbliżyli się do wyspy, królującej na morzu niczym niesamowita wieża. Spłynął na nich cień Góry Czterech Wiatrów i Daniel doznał wrażenia, że obejmuje go jakaś olbrzymia dłoń, wyciskająca z niego wszelką wolę życia, wszystkie siły. Alrauna poruszyła się pod koszulą.  Zauważył, że taki sam ponury nastrój ogarnął obu Juratów. Wiosłowali gotączkowo, by jak najszybaej odpłynąć z tego miejsca.

To tylko złudzenie, myślał. Dlatego że góra sprawia takie straszne i przytłaczające wrażenie i że tak długo płynęliśmy w słońcu. AIe alrauna...? Głupstwa, to po prostu ja się poruszyłem i zdawało mi się, że czuję dotyk pazurków na piersi.

Pazurków? Miałem na myśli korzenie, rzecz jasna.

Po chwili znowu znaleźli się poza obrębem cienia.

Usłyszał głębokie westchnienia ulgi.

Mimo wszystko przemarzł w jasnym porannym słońcu do szpiku kości. Nie chciał się odwracać, ale miał wrażenie, jakby w tej złożonej z czterech ostrych szpiców koronie ohydnej góry znajdowały się jakieś oczy, posyła-jące w ślad za nim przenikliwe spojrzenia.

Wkrótce potem zobaczył coś nowego: brzeg wznosił się coraz bardziej. Daleko przed nimi majaczyły praw-dziwe górskie szczyty, całkiem nieoczekiwane w tej bezktesnej, płaskiej tundrze.

Domyślał się, co to może być.

·         Taran-gai? - zapytał.

Obaj Juraci kiwali głowami. Uśmiechy zniknęły z ich twatzy, trzęśli się z przerażenia.

Daniel rozumiał ich bardzo dobrze. W miarę jak łódź posuawała się naprzód po zielonkawych wodach lodowate-ga morza, góry stawały się coraz wyższe. W końcu łódź znalazła się u górzystych wybrzeży Taran-gai i sunęła na wschód pod pionowymi ścianami, a na jej pokładzie zaległa cisza. Samojedzi utrzymywali maleńką łódeczkę tak daleko od brzegu, jak to tylko możliwe, najwyraźniej nie mieli ochoty podejść zbyt blisko lądu. Daniel zresztą za nic by ich do tego nie zmuszał.

Mimo letniej temperatury z lodowców Taran-gai spływało ku nim przejmujące zimno, a lodowe góry, które wciąż obok nich przepływały, też odbierały powietrzu ciepla. Danieł zafascynowany chłonął ciemne, chłodne barwy pokrytego lodem wybrzeża i nagich, stromych skał wznoszących się pomiędzy lodawcami.

To jest także jakaś forma piękna, myślał. Dzikiego, surowego i nieprzystępnego, ale jednak piękna. Przeraża-jącego piękna.

Po chwili zobaczył daleki, poszarpany szczyt górski, znacznie wyższy od pozostałych, który wznosił się gdzieś w głębi lądu. Prawdopodobnie najwyższa góra w Ta-ran-gai.

Padróż trwała. Daniel zastąpił jednego z mężczyzn przy wiosłach. Ponad górskim masywem Taran-gai wciąż pajawiały się kolejne ponute wierzchołki.  Vendel o tym nie opowiadał. Ale też i nie widział tych gór z morza, a kiedy był w tym kraju, nieustannie padało.  Szczyty spowijała pewnie wtedy mgła.

Wiosłowali w szaleńczym tempie, milczący i przy-gnębieni.

Cały horyzont na wschodzie, jak okiem sięgnąć, wypełniały te potężne masywy z poszarpanymi, znisz-czonymi przez erozję szczytami. Daniel drżał, aie sam sobie starał się tłumaczyć, że to z zimna ciągnącego od lodowatej wody.

Nagle, nieoczekiwanie, góry się skończyły. Wschodni brzeg był jeszcze wysoki i stromy, ale poza nim znowu zaczynała się tundra.

Bogu dzięki, odetchnął Daniel.

Dotarli do zatoki Morza Karskiego, którą Rosjanie nazywają Bajdarackaja Guba, ale Samojedzi mówią o niej po prostu Nor. Mogli teraz znowu zwolnić i wiosłować w normalnym tempie. Ale od celu dzielił ich jeszcze spory kawałek.

Daniel został zastąpiony przy wiosłach i usiadł przy sterze, nigdzie jednak nie było widać fodowych gór, mógł więc odpocząć.

A zatem Vendel Grip ma tutaj córkę, myślał. Owo hipotetyczne dziecko stawało się teraz człowiekiem z krwi i kości, a w dodatku miało imię. Dobrze, że to dziewczyna, bo oprócz Ingrid i Christiany przez ostatnie trzy pakole-nia w rodzinie przychodzili na świat wyłącznie chłopcy.  Jednak fakt, że matka zmarła przy porodzie, wydał mu się w najwyższym stopniu alarmujący. I owo: „Poczekaj, sam zobaczysz! Nie musisz pytać, gdy tylko ją ujrzysz, będziesz wiedział, że to Shira”, nie obiecywało zbyt wiele dobrego.

Pociechą była Danielowi myśl o dotkniętym dziedzict-wem chłopcu w górach Taran-gai.

Skoro Daniel zdążył już skończyć dwadzieścia pięć lat, to Shira musiała mieć dwadzieścia sześć, a dotknięty chłopiec był jeszcze starszy, pewnie zbliżał się do trzydziestki.  Dorosły. I prawdopodobnie niebezpieczny jak więk-szość przeklętych.

Z daleka zobaczył w głębi nad zatoką unaszący się w niebo dym.

·         Czy to Nor? - zapytał.

Tak. To było Nar.

Serce Daniela zaczęło bić mocniej. Dotarł do celu. Po długiej, pełnej utrapień zimie stawał oto wobec swego głównego zadania - miał podjąć próbę złamania przekleń-stwa, które przez stulecia ciążyło nad jego rodem. A jedy-ną do tego pomocą, jaką miał, jest korzeń pewnej rośliny.  Kwiat wisielców. Alrauna.

Gdy zbliżali się do osady, która okazała się większa niż oczekiwał, zobaczył dorosłych i dzieci tłumnie schodzą-cych na brzeg, by poawitać obcą łódź. Statek łowców fok także znajdawał się w zatoce, ten statek, którym Daniel sam miał stąd wgjechać. Obawiał się, czy nie zechcą polować także w drod...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl