[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jan  Parandowski

 

EROS NA OLIMPIE

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci Alfreda Altenberga

Kiedy przed niespełna dwoma laty opracowywałem „Mitologią' dla użytku młodzieży (co prawda, przeczytali ją przede wszystkim tzw. do­rośli), z żalem widziałem, jak z mojego warsztatu odpada wiele mate­riału, niezwykle ciekawego, który należało pominąć w imię wyższych wskazań pedagogicznych. Gdy mi się więc ckniło podczas kastrowania mitów greckich, brałem tę lub ową bajkę i rozsnuwałem ją dla własnej przyjemności w opowiadanie, pełne starych obrazów i nowych zmyś­leń. Tak powstawały te błahe historyjki, układane kapryśnie na margi­nesie moich ulubionych autorów starożytnych, aż z nich złożyła się książka, która, jak sądzę, będzie miłą lekturą dla wydziedziczonego u nas człowieka dorosłego.

Z bogami i bohaterami Grecji przyjaźnię się od bardzo dawna. Mam wrażenie, że znam ich dość dobrze i że bez rażących omyłek potrafię odtworzyć zawiłe ich dzieje. Ale wiedza, którą rozporządzam, nie jest wiedzą uczonego. Głęboko szanuję cierpliwych pracowników, którzy zbierali i objaśniali mity greckie, lecz szacunku dla nich nie posuwam aż tak daleko, by pójść ich śladem. Z ciekawością przeglądam ich dzieła uczone, ale wystrzegam się brać od nich naukowe wyjaśnienia mitów. Nie mówię nigdzie, że historia Pazyfae zawiera ślady pierwotnego kultu byka, ani że Atena była przedtem sową. Nie śledzę biegu legendy greckiej z globusem astralnym pod ręką i nie poniżam podziwu godnych osobistości mitologii greckiej przypomnieniem prostackich obrzędów agrarnych. Salomon Reinach, który wdarł się na Olimp, otoczony Busz- menami i Botokudami, napełnia mnie zgrozą.

Nie, nie jestem uczonym. Jeżeli zachodzę czasem do tych katakumb wiedzy, jakimi są wielkie biblioteki, to jedynie po to, aby z tym więk­szą radością oddychać później świeżym powietrzem swobodnej i nie­frasobliwej fantazji. Mitologia wydaje mi się rozkosznym ogrodem, po którym trzeba chodzić stopą cichą i delikatną. Wolę radować się wonią rosnących tam kwiatów, niż za cenę oberwanych płatków po­znawać tajemnicę ich budowy. Okazuję w ten sposób opłakaną po­wierzchowność umysłu, nad którą niewątpliwie boleć będą ludzie poważni.

Ale to nie tylko wina przyrodzonej mej lekkomyślności, lecz i moich mistrzów. Nauczycielami moimi byli nie teologowie ani historycy re­ligii, tylko poeci, i od nich przejąłem beztroski system dosłownego bra­nia tych bajek, bez zagłębiania się w zawsze możliwy sens ukryty. Nie byłem wtajemniczony w żadne misteria i nie obowiązuje mnie mistycz­ne pojmowanie miłostek Dzeusa. Przywykłem patrzeć na tego sułtana jako na istotę wyłącznie oddaną poszukiwaniom rozkoszy i wraz z H. Kitzlerem, getyngeńskim magistrem sztuk wyzwolonych, skłonny jestem przypuszczać, że „według królewsko-hanowerskiego prawa kar­nego Dzeus zasłużył sto razy na więzienie, jeżeli nie na stryczek" . Co jednak nie przeszkadza mi kochać go i podziwiać w tym wyobraże­niu, jakie sobie o nim urobiłem.

Poza iantastycznością, która ich otacza, bogowie mol nie imają w so­bie nic boskiego. Sądzę, że w tej mierze postępuję zgodnie z 'pojęcia­mi Greków i w myśl ich doskonałego antropomorfizmu. Ci bogowie od­czuwają radość, głód, smutek, pożądanie i cierpienie, są zazdrośni, popędliwi, zawistni, podstępni, zdradliwi, wiarołomni, wzruszają się łatwo, czasem zapominają krzywd doznanych, czasem pamiętają je zaciekle, zupełnie jak ludzie, a niekiedy nieśmiertelność — jedyna rzecz odróżniająca ich od ludzi — może stać się dla mich ciężarem, jak stała się dla mądrego centaura Chejrona, który w swej niedoli sam o śmierć prosił.

Ktoś w chwili niezadowolenia mógłby nazwać tę książkę złą, rozu­miejąc przez to, że jest niegodziwa, przewrotna, nieprzystojna. Postąpił­by jednak nierozumnie. Nie ma złych książek, prócz tych, które są źle napisane. Natomiast bywają złe chwile, w których najlepsza książka wyda się najgorszą i sprowadzić może następstwa wręcz opłakane. Zresztą nie udawajmy przed Grekami świętoszków. Nie podniosłoby to nas w ich oczach. Książkę swoją pisałem z prostotą pojęć Greka i chcę, aby ją tak samo czytano. Nie wolno oceniać Greków 'według tych po­jęć moralnych, jakie wytworzyliśmy przez wiele wieków myślowego chaosu. Gdyby oni znali naszą obłudę, powiedzieliby, że nie mylili się w swojej opinii, nazywając barbarzyńcami wszystko to, co mieszka poza błogosławieństwem greckiego słońca. Albowiem Herodot powiada: „U Lidów, jako też u wszystkich prawie barbarzyńców, nawet męż­czyzna wstydzi się pokazywać nago'. Wierzyli, że nie ma nic bardziej pięknego nad ciało ludzkie, i bliscy byli mniemania, że miłość jest najświętszą rzeczą na świecie. Nigdy nie łączyli spraw miłości z poję­

ciem bezwstydu. A gdyby nawet komuś podobało się tak uczynić, znaleźliby odpowiedź w przysłowiu. THEOS HE ANAIDEIA — i Bez­wstyd jest bóstwem. Tak,' i temu bóstwu w Atenach postawiono kap­liczkę...

J. P.

 

 

 

 

EROS NA OLIMPIE

 

 

Na najwyższym szczycie Olimpu, skąd "wszechwładny majestat Dzeu- sa spod ciemnych brwi spogląda na rozłożoną przed nim tarczę zie­mi— zasiadł Eros. Pod złotym tronem Chmurozbiórcy wiją się płomienne pioruny z głuchym pomrukiem gromów. Czysty eter liliową poświatą obejmuje niżej stojące pałace bogów. Przez dwa otwory skalne, któ­rymi idą do uszu Dzeusa modlitwy i przysięgi śmiertelnych, widać ziemię z jej górami, okrytymi kożuszkiem lasów, dolinami, porznięty­mi w kręte zygzaki rzek niebieskich, i fiołkową glorią greckiego mo­rza. Nieobeszłe królestwo Erosa.

Bardziej jego niż Dzeusa, albowiem z woli Erosa pan nieba i ziemi porzucił dziś, jak tyle razy przedtem, tron złoty, aby w dziwnym jakimś przebraniu szukać miłości tam, daleko, wśród tych nierównych czworo­boków pól, pachnących macierzanką. Pychą okrutną nadyma się Eros. Bo oto widzi, że moc jego sięga dalej niźli moc Dzeusa. I nad Olimpem panuje, i nad ziemią zboże rodzącą, i wszystko, co w głębi wód żyje, nieśmiertelnym rytmem miłości wyznaje jego chwałę, a i tam, dokąd straszno spojrzeć nawet oczom bogów, w podziemiu, uwielbiona jest jego słodka potęga. I tak było od początku czasów: w rozelśnieniach pierwszego świtu drżała wilgotna iskra jego spojrzenia i w szmerze pierwszych strumieni dzwonił jego śmiech uroczy.

Kielich kwiatu, otwierając się wabnie na przyjęcie srebrnej kropli rosy, objawia niewypowiedzianą tęsknotę swym wonnym westchnie­niem, które wiatr polny powtarza młodym listkom drzewa, ukrywają­cego pod ciemną korą białe ciało Hamadriady. Ku chwale Erosa pod­noszą ptaki pieśń ranną, a zwierzęta leśne rykiem wzywają jego imie­nia w nieposkromionym szale rui. Jego tchnieniem oddycha rozległa pierś morza i tętnem jego serca biją malutkie serduszka pod uśpiony­mi piersiami dziewic. On sprawia, że ciało kobiety staje się wielostrun- ną lirą, on, „najstraszliwszy z bogów", którego strzały jak grbty słońca są dobroczynne i złowrogie. Kroczy po morzu i wśród chat pasterzy: szałasy leśne w złociste pałace przemienia i na jałowych skałach sadzi najcudniejsze kwiaty; wydziera żądło śmierci i życie niesie w rubino­wym kielichu kochających ust. Bogom każe brać postać zwierząt i lu­dzi równa z bogami.

Erosl Cztery głoski, w których zamyka się cały rytm życia, cała eks­taza świata. Eros! Tak musiało brzmieć to słowo twórcze, które z pra- wiecznej Otchłani wydobyło harmonijne ciało Kosmosu. Nikt nie wie,

MH skąd pochodzi ten bóg, a ci, którzy chcą wiedzieć — błądzą. Jeden tyl­ko stary wieszcz, Hezjod (same Muzy otworzyły mu usta), głosił, że Eros jest równie dawny, jak Ziemia i Tartar. I jeszcze jeden: poeta

Ibykos, ten sam, którego żurawie pomściły, jasnowidzącymi oczyma dojrzał Erosa, wyłaniającego się z Chaosu.

Akuzilaos, w mrokach szukający początków bytu, mienił go synem Nocy i Eteru. I oto po raz pierwszy sprofanowano wielką tajemnicę narodzin Erosa. Dano mu ojca i matkę, nie bacząc, że miłość nie mogła istnieć przed narodzeniem Miłości. Odtąd nikł czar dostojnego miste­rium. Eros opadał na coraz niższe gałęzie genealogicznego drzewa bo­gów. Dla jednego był jeszcze synem Kronosa, kTÓla starych, przeddze- usowych światów, a dla drugich dzieckiem Ejlejtyi, akuszerki olim­pijskiej. Rozmarzony Alkajos bajał o tym, jako Eros począł się z mi­łości Zefira, bożka wiaterków swawolnych, i Irydy, zwiewnej boginki tęczy. Aż w końcu zgodzono się prawie powszechnie, że rodzicami jego byli Ares i Afrodyta, owa para kochanków, złapana w misterną sieć kulawego Hefajsta.

Przestał być bóstwem czcigodnym. Miniaturowy bożek, którego moż­na rzeźbić w kości słoniowej — takie cacko milutkie i ładniutkie — albo jako gemmę nosić w naszyjniku czy pierścieniu. Dano mu, jak chłopcu, do zabawy: łuk malutki, kołczanik pełen strzał, kwiatek, lirę. Ubrano go w skrzydełka pozłacane, utrefiono kędziorki, wypieszczono drobne kształty ciała, a tylko oczy rozświetlono ognikiem złośliwego uśmieszku.

Mógł sobie latać, gdzie chciał, i robić, co mu się podobało. Korzystał z tej swobody nieumiarkowanie. Obejrzał swój kołczanik i przekonał się, że strzały, których tam pełno, przydadzą się do wcale uciesznej swawoli. Były ich bowiem dwa rodzaje: złote, bardzo ostre, wzniecały uczucie, ołowiane zaś i tępe zamykały serce przed miłością. Nie omie­szkał próbować i jednych, i drugich. Dość było draśnięcia złotą strzał ­ką, aby Helios dla pięknej Klymeny opóźniał bieg słonecznego wozu, a srebraolica Selene stawała nocą nad śpiącym Endymionem. „Chłopak bezbożny" Dzeusowi kazał przybierać najcudaczniejsze kształty w po­goni za rozkoszą coraz nowych uścisków. Nie było dlań nic świętego, bo przecież z jego woli sędziwa „matka bogów", Rea, zaczęła sobie czernić sitoe włosy i uganiała po całej Frygii za pięknym chłopcem, Attisem.

Któż sprawił, że Apollo zapomniał o Dafne, skoro tylko ujrzał przed sobą płowowłosą Kyrene, rozdzierającą paszczę lwa? Któż popchnął statecznego Posejdona w plugawe objęcia Gorgony? Kto pozwolił, aby „bolesna matka", Demeter, zniosła hańbę zwierzęcego gwałtu pana mórz w postaci ogiera? Z czyjej przyczyny Herakles w pokorze cier­piał uderzenia pantoflem od lidyjskiej królowej? Eros, Eros wszystko to sprawił. Wszystko, co niegodziwa Arachne wyhaftowała, wszystkie

 

znane miłostki bogów, słodkie i smutne, potworne i zbrodnicze, me­lancholijne i kazirodcze — wszystkie, które znamy, i jeszcze dużo wię­cej, o czym się nigdy nie dowiemy, były dziełem olimpijskiego łobuza.

Zastanawiało jednak, że nie do wszystkich brał się równie ochoczo, a niektóre bóstwa wręcz omijał, jakby umyślnie. Rzecz była ciekawa, lecz nigdy byśmy jej nie potrafili rozstrzygnąć, nawet przy pomocy naj­subtelniejszych metod naukowych, gdyby Lukianos z Samosaty nie pod­słuchał był rozmowy między Afrodytą i Erosem i gdyby nam jej przez znaną swą niedyskrecję nie powtórzył. Rozmowa odbywała się podczas rannej kąpieli, przy której ten „klucznik alkowy Afrodyty" zwykł był towarzyszyć matce...

AFRODYTA Czym się to dzieje, Erosie, że władzę swą utwierdziłeś nad wszystkimi innymi bogami, nad Dzeusem, Posejdonem, Apollinem, Reą i nawet nade mną, twą rodzoną matką, a jednej tylko Ateny nie tykasz: dla niej jednej nie ma iskier w twej pochodni ani strzały w twym kołczanie?

EROS Boję się jej, kochana mamo; tak strasznie zawraca oczami i ma taki surowy, męski wygląd. Ilekroć się do niej zbliżam z napię­tym łukiem, zaraz potrząsa kitą na hełmie, że drżę cały i strzały wypadają mi z ręki.

AFRODYTA A czyż Ares nić jest jeszczfc straszniejszy? jednak roz­broiłeś go i pokonałeś!

EROS O, nie! On sam mnie woła do siebie. Atena zaś patrzy na mnie zawsze tak złowrogo, a kiedy podleciałem raz dp niej i trochę za­nadto zbliżyłem pochodnię, rzuciła się ku mnie i zawołała: „Idź precz, albo, klnę się ojcem, przekłuję cię tą dzidą na wylot, lub chwycę za nogi i rzucę do Tartaru, lub jeśli wolisz, własnymi rękami rozerwę cię na drobne kawałki!" Jeszcze gorzej mi groziła. A do tego patrzy zaw­sze tak ponuro i na piersiach nosi poczwarny łeb z wężowymi włosis- kami; tak się tego boję, że uciekam, gdy ją tylko zobaczę.

AFRODYTA Dobrze więc, Ateny i jej głowy Meduzy boisz się, choć piorun Dzeusa wcale ci nie straszny. Dlaczego jednak oszczędzasz Muzy, które jakby stały poza okręgiem twych strzał? One przecież nie potrząsają pióropuszami ani nie pokazują Gorgon?

EROS Dla nich mam za wiele szacunku, mamo. Wyglądają zawsze tak poważnie, chodzą zadumane, zajęte śpiewem. Często sobie przy nich staję i słucham oczarowany.

AFRODYTA Pozostaw je tedy w śpókbju, Skoro śą takie poważne. Ale i Artemidy unikasz j czemu?

EROS Bo jej nigdy złapać nie można: wciąż w swych górach sie­dzi. Zresztą ma już jedną namiętność.

AFRODYTA A to jaką?

EROS Łowy, swoje jelenie i łanie, za którymi wciąż ugania. Tym tylko żyje. Ale jej braciszka, który też jest łucznikiem, i to dobrym, ja...

AFRODYTA Wiem, wiem, syneczku, tego już nieraz ustrzeliłeś.

Tak. Olimp grecki miał takiego Erosa, na jakiego zasługiwał. Ten chłopak na jednej gemmie starożytnej wyrasta z kwiatu, jak prawdzi­wy bożek wiosny -- łagodnie uśmiechnięty i niewinny. Na pewno więc nie był taki zły, dopóki go nie zepsuło otoczenie. Nie miał moralnego oparcia we własnej rodzinie, a dwór Dzeusa, jak każdy dwór, był pe­łen intryg, plotek, podstępów, zawiści, skrytych i jawnych żądz, gdzie miłość była jedyną ważną sprawą. Nie trzeba geniuszu Epikura, żeby widzieć, iż ci bogowie ludźmi i światem się nie zajmują. Podobni do rzymskich imperatorów i francuskich Ludwików, uważali ziemię za nienajgorsze miejsce rozrywek.

Od rana spiżowe ściany królewskiego pałacu na Olimpie trzęsły się od krzykliwych wyrzekań Hery, która skarżyła się na niewierność Dzeusa, nie mogąc pojąć, dlaczego się tak dzieje, skoro ona corocznie kąpie się w źródle Kanathos koło Nauplii i na nowo staje się dziewicą? U stołów biesiadnych, zastawionych nektarem i ambrozją, podawano sobie z ust do ust nieskromne opowiadania o nieobecnych i wymowny­mi spojrzeniami zdradzano sekrety współbiesiadników. A jeszcze póź­niej, gdy już Hory zamknęły na noc wrota Olimpu, aż dziw, jaki ruch niesamowity po korytarzach i wokół dworów szczęśliwych bogów!

Bawcie się! Noc już sprzęga rumaki do jazdy, Za matką suną w chórze pozłociste gwiazdy, Idzie potem milczący, w ciemnych skrzydeł mroku, Sen i czarne przyśnienia o niepewnym kroku...

Co chwila spotykało się kogoś, kto zdążał w stronę wręcz przeciwną od swego mieszkania. Tylko w swoim skromnym domku pochrapywała spokojnie sędziwa, zapomniana Temida, oświetlone zaś okna pałacu królewskiego wskazywały, że sen nie zawarł jeszcze smutnych oczu Marii Leszczyńskiej Olimpu...

Eros widział to wszystko. Znał swoich bogów i ich sekrety niegorzej od Hermesa. Wiedział, jak każdy z ich kocha i czego szuka w miłoś­ci. Najwięcej lubił Dzeusa. Ten podejmuje dzieło rozkoszy z całą świa­domością obowiązku. Boginie, nimfy, kobiety śmiertelne bierze w ra­miona i zapładnia, jak ktoś, co jest przeświadczony o swej misji. Czyni to z przyjemnością i dlatego boi się zazdrosnej małżonki. Zachowuje wdzięczność dla słodkich istot, które mu dają rozkosz, i kocha swoje

potomstwo miłością silnego mężczyzny. Jego brat, Posejdon, jest bru­talny. Nie zabiega o łaskę zniewolonych oczu, lecz używa gwałtu. Dzi­ki instynkt kieruje go ku wstrętnym potworom. Hades, król podziemi, żyje w monogamii. Apollo jest poetą i w miłości spotykają go niepo­wodzenia. Hermes ma czas jedynie na przelotne uściski. Dionizos ko­cha wesoło i z fantazją. Hera nigdy nie zdradzi Dzeusa. Afrodyta nigdy nie będzie wierną Hefajstosowi. Inne boginie zdają się na przypadek i nie są oporne więcej, niż tego wymagają okoliczności. Nimfom po­wiedziano jeszcze przy urodzeniu, że są stworzone do kochania. A ja­każ znów może być cenniejsza nagroda dla pięknej śmiertelniczki nad pocałunek boga?

Kochajcie zatem! Nie uciekajcie przed miłością! Nie wolno, nie macie prawa. Ani wy, bogowie, ani wy, ludzie. Kochający stoi pod opieką Erosa. I Afrodyty, jego matki. Oto jeden przykład z tysiąca — historia Anaksarety, panny cypryjskiej;

Pochodziła ona ze znakomitego rodu, a kochał się w niej Ifis, biedny młodzieniec. Co dzień szedł z kornym błaganiem pod próg dziewczyny, drzwi jej domu kwiatami stroił, piastunce się zwierzał, służbę o pomoc i radę prosił, szalone listy posyłał. Śmiała się dumna Anaksareta z go­rących zaklęć Ifisa. Nie wzruszały jej ani jego łzy, ani groźby. Ifis, któ­remu światło oczu kochanej droższe było od światłości dnia ziemskiego, powiesił się u drzwi domu Anaksarety. Z głębi sanktuarium pafijskiego Afrodyta oczami z szafirów patrzyła na oporną dziewczynę. I widziała jej śmiech, i słyszała jej słowa, które były ostre i zimne jak kamienie. W dniu tym odbywał się pogrzeb Ifisa. Za ciałem szła matka płacząc. Pochód mijał dom Anaksarety. Tłum odwrócił oczy. Albowiem na pię­trze otwarte było okno, a w nim stała Anaksareta, wystrojona, jak zwyk­le, i uśmiechała się, złym spojrzeniem odprowadzając wiezione na cmentarz zwłoki Ifisa. Pod wieczór, gdy żałobnicy wracali, spostrzegli, że Anaksareta do tej pory nie ruszyła się od okna: stała tak samo wy­strojona i z tym samym uśmiechem. Jakoż nie ruszyła się nigdy: ręka Afrodyty jej dotknęła i w głaz zamieniła tę, która miała serce z ka­mienia.

Chodząc po ziemi, ukazywał się Eros oczom ludzi prostych takim, jakim go sobie oni wyobrażali. Wiemy o tym z opowiadania starego Filetasa.

Był to pasterz lesbijski, który pasł swoje trzody, grając na fujarce. Miał on cudny ogródek, dzieło rąk własnych. Na wiosnę kwitły tam róże i lilie, hiacynty i fiołki; latem zapalały się czerwone maki i na drzewach złociły się owoce; jesień rozwieszała na giętkich gałązkach latorośli winogrona i przynosiła soczysty dar fig i jabłek granatu. Ran­kami zlatywały się ptaki, jadły owoce i śpiewały.

A kiedy razu pewnego zajrzał tam Filetas około południa, spostrzegł wśród mirtów i granatów chłopczyka, zrywającego owoce: płeć miał

białą jak mleko, złote włosy płonęły jak ogień, nagi był i taki świeży, jakby dopiero co wyszedł z kąpieli. Hulał sobie po Filetasowym ogro­dzie jak po własnym. Staruszek chciał go schwytać, bo się bał, żeby mu łobuz drzewek nie połamał. Ale on wymknął się jak błyskawica i ucie­kał, kryjąc się wśród maków i róż niby przepiórka. Zmęczywszy się, Filetas przystanął i oparł się na lasce. Zapytał chłopca, skądby był — czy z sąsiedztwa, ów nie odpowiadał, tylko uśmiechał się i ciskał w sta­rego jagodami. Pasterzowi gniew ustąpił z serca; sam już teraz prosił, aby tylko podszedł do niego, a da mu wszystko, czego zechce. Wtedy chłopak przemówił, a głos jego był jak śpiew słowika lub jak śpiew umierającego łabędzia. (Nikt nigdy nie słyszał śpiewającego łabędzia, lecz wszyscy poeci starożytni zapewniają, iż śpiew ten nie ma sobie równego pod względem piękności.) Filetas poznał, kogo ma przed sobą. I zaraz spostrzegł złote skrzydełka u ramion i łuk, i kołczan. Eros od­leciał, napełniając duszę starego pasterza słodkim wzruszeniem.

Najczęściej widywali Erosa poeci. Lęk ich ogarniał na myśl o wszech- obecności tego bóstewka. Wkradało się ono do oczu kochanki, plątało się we włosach ubóstwianej kobiety, można je było znaleźć zaczajone pod poduszką lub wśród książek leżących na stole. Anakreonta zbudziło raz w nocy stukanie do drzwi: był to Eros zziębnięty i przemokły. Poeta wziął go do siebie, odegrzał i odchuchał, a on w podziękę za to wraził mu w samo serce jedną ze swych strzał jadowitych. Platon któregoś dnia zaszedł w lesie śpiącego Erosa: róże kwitły dokoła niego, a on uśmiechał się przez sen tak słodko, że pszczoły zlatywały się do jego ust, aby szukać w nich miodu. Jakiś nieopatrzny wierszopis wrzucił malutkiego bożka do wina i wypił; czuł później, jak w jego piersiach boski motylek trzepota skrzydełkami.

Halucynacje poetów udzieliły się rzeźbiarzom i malarzom. Odtąd nie można się było ruszyć, aby się nie natknąć na uskrzydlonego Olim­pijczyka. Całe korowody Erosów tłoczyły się na malowanych sufitach i ścianach domów, lotem swym uskrzydlały wdzięczne wazy greckie, skakały na pudełkach od szminek i na słoikach z perfumami, statuetki Amorków z alabastru, kości słoniowej, srebra lub gliny wypalanej, zapełniały stoliki dam wytwornych i wielkich kurtyzan, wieszały się u ich szyi jako drogocenne gemmy i obejmowały napięstki ramionka­mi ze złota, wplecionymi w misterne bransolety.

Były to niby kwiaty latające, a rodzaj ich był mnogi i rozmaity, jak rodzaj motyli. Ruchliwy ten ludek bożków małpował na obrazach wszystkie czynności ludzkie: Erosy zbierały kwiaty i wiły z nich wień­ce, tańczyły i zasiadały przy uczcie, bieliły płótno i złoto ważyły w ju­bilerskim sklepie, łowiły ryby na wędkę, żeglowały w muszlach, jeździły na wózkach zaprzęgniętych w kraby i urządzały wyścigi, siedząc na drewnianych konikach.

Bóg, zrodzony z Chaosu, starszy od Kronosa i Dzeusa, stał się figlar-

nym, psotnym, nieznośnym chłopczyskiem. Nie podobna było się przed nim opędzić. Wszędzie wścibiał swój nosek ciekawy. Opuszczona przez Tezeusza Ariadna rozpaczała wśród skał Naksos: on tam był i udawał zmartwienie, podnosząc do suchych oczu swą drobną piąstkę; Afrodyta słuchała zwierzeń Aresa: on siedział na trawie i próbował, czy mu do twarzy w hełmie boga wojny; Herakles spał — on mu wykradał strzały z kołczana. Olimp, którego nie zdobyli Giganci, zajęły te małe, swawol­ne istotki. Odebrały bogom ich święte atrybuty: niosły z dziecinną po­wagą tyre Dionizosa, piorun Dzeusa, tarczę Aresa, lirę Apollina, nawet ponuremu Posejdonowi wydarły trójząb, którego uderzenie ziemią wstrząsa. Z łatwością tym wszystkim zawładnęły, albowiem znalazły je porzucone w chwili, gdy za ich sprawą bogowie zabawiali się mi­łością.

Poeci jedni widzieli, co się dzieje, i wielkim głosem wyrażali swe oburzenie. Bo tak się od dawna umówili, żeby miłość uważać za cios i nieszczęście. Jest ona chorobą i cierpieniem. Mąci rozsądek i odbiera panowanie, nad sobą. Przynosi jeno łzy i udrękę. Obawiali się jej za­tem i szukali jej jednocześnie. Gdy przyszła — narzekali. Gdy odcho­dziła — skarżyli się, że jej nie ma. A wszystkiemu winien Eros. Mod­lili się do niego blużnierstwem. Przez tysiąc lat wymyślali mu w wier­szach melodyjnych. Mieli kilka szczególnie pięknych metafor, które podawali sobie z jednego stulecia w drugie, jak kwiaty. I na dźwięk imienia Erosa zgrzytali heksametrami. Czyhali tylko na sposobność, aby go dostać w swe ręce: wtedy wyskubią mu wszystkie pióra ze skrzydeł, zwiążą postronkami i sprzedadzą na targu niewolników.

Groźby te były tak straszne, że Afrodyta, zaniepokojona długą nie­obecnością syna, rozesłała po całej ziemi sztafetę tej treści:

„Czy ktokolwiek nie spotkał na drodze zbiegłego Erosa? Kto mi o nim doniesie, otrzyma nagrodę: pocałunek Pani Cypryjskiej; a kto go przyprowadzi, nie pocałunek dostanie, ale coś więcej. Chłopca moż­na łatwo poznać, nawet wśród dwudziestu innych: skórę ma nie białą, lecz ognistą, oczy żywe i płomienne, umysł jego przewrotny, a mowa słodka. Nigdy nie mówi tego, co myśli. W głosie jego jest miód, a w sercu żółć. Złośliwość, zdrada, kłamstwo, podstęp — oto jego igraszki okrutne. Włosy ma piękne, a twarz bezczelną; ręce drobniutkie, ale strzały, które ciska, lecą daleko: dosięgają aż do brzegów Acherontu i nie ustrzeże się przed nimi nawet król piekieł. Chodzi zawsze nago, lecz myśli swe okrywa gęstą zasłoną. Skrzydła ptaszęce noszą go wszędzie, a siada na sercach ludzkich. Ma łuk malutki, a na cięciwie strzałę. Ta strzałka jest również mała, ale do nieba doleci. Na barkach dźwiga złoty kołczanik, pełen grotów jadowitych, którymi nieraz i mnie samą rani. A ma jeszcze pochodnię, co nawet słońce zapala. Komu ten chłopak w ręce wpadnie, niech go przyprowadzi w kajdanach — bez litości. Jeśli zacznie płakać, strzeżcie się podstępu; jeśli was ze­

chce uściskać, uciekajcie: pocałunek jego jest złowrogi, usta pełne jadu. A jeśli wam powie: Oto moja broń, bierzcie — nie ważcie się tknąć; to zdrada: jego broń pali jak ogień."

Płonne były obawy stroskanej matki. Pomimo całej zawziętości, Jaką żywiły dlań znękane serca poetów, nie groziło Erosowi żadne niebez­pieczeństwo. Miał tylu zaufanych i popleczników, co wrogów — to prawda. Ale przede wszystkim ulegali mu sami wrogowie, ledwo na nich spojrzał łaskawie.

Poeta, który wczoraj jeszcze w dżdżystą, ponurą noc pił na umór w swym samotnym pokoju, przekonał się rano, że kwiaty, złożone wie­czorem u drzwi kochanki, przyjęto — wielbił Erosa.

Ten zaś, co wczoraj za okno wyrzucił posążek skrzydlatego bóstewka, ponieważ zdradziła go słodko uśmiechnięta Heliodora, spotkał nazajutrz Dzenofilę o oczach jak chabry i strojąc ołtarzyk świeżymi kwiatami, mówił: „Nigdy już moje usta nie obrażą Erosa..."

Wrócił Eros na Olimp. Jechał na wozie zaprzężonym w matczyne gołębie, a włosy miał uwieńczone mirtem. Dokoła niego cisnął się nie­przebrany tłum dusz uwiedzionych, które zgodnym chórem śpiewały mu pieśń pochwalną.

Wrócił i zasiadł na najwyższym szczycie Olimpu, skąd wszechwładny majestat Dzeusa spod ciemnych brwi spogląda na rozłożoną przed nim tarczę ziemi.

Po miastach, wśród gór, wśród gajów stoją świątynie bogów marmu­rowe, malowane, błyszczące złotymi akroteriami, wsparte na kolumnach, które się wydają łodygami kwiatów. On nie ma świątyń. W jednej Beocji ma swój chram odwieczny, gdzie święte jego imię zamknięto w czarnym, tajemniczym kamieniu. Eros nie potrzebuje świątyń muro­wanych: każde serce, boskie czy ludzkie, jest jego świątynią. Z miast, spośród gór, ponad drzewa gajów wiją się błękitnawe i bure skręty dy­mu z ofiarnych ołtarzy. Żądne mdłej chwały bóstwa chciwie wypatrują tych oznak czci zdawkowej, a nozdrza ich z rozkoszą wciągają woń ofiar, pokarm dla nich słodszy i bardziej ponoć posilny od nektaru i ambrozji. Eros nie ma takich ołtarzy. Syci się inną wonią ofiarną: westchnieniem, tą niemą pieśnią wezbranego serca. Dla niego w liba­cjach codziennych płyną łzy kochanków, dla niego rozkwitają malwy pierwszych pocałunków, dla niego zapalają się wilgotne światła oczu w sanktuariach nocy miłosnych, pod jego stopy ścielą się kwiaty zwiędłe na pobladłych czołach i do niego modlą się wargi poruszane szeptem pragnień utajonych.

NAJJAŚNIEJSZY SATYR

Cudne musiały być okolice Teb w owych czasach. W czasach legendy greckiej. Ludzi było mało, a drzew bardzo wiele. Miłość bogów nie mo­gła odbywać...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl