[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Świt 2250
Andre Norton
Tytuł oryginalny:
Star Man's Son, 2250 A.D.
Akcja "Świtu 2250" toczy się kilkaset lat po wojnie atomowej. Bohaterem jest młody
chłopak, mutant o zapędach reformatorskich, który, nie znajdując zrozumienia wśród
swoich najbliższych, wyrusza na niebezpieczną wędrówkę przez opustoszałe tereny
dawnych Stanów Zjednoczonych.
Rozdział 1
Nocny złodziej
Gęsta, nocna mgła nadal spowijała większą część Eyrie niczym nieprzejrzysta zasłona. Zebrał językiem rosę z warg, lecz nadal pozostawał nieruchomy. Miał już za sobą wiele długich, wypełnionych czernią godzin czuwania, lecz nic nie wskazywało na to, aby w najbliższym czasie zamierzał szukać schronienia.
Znalazł się tu, na wierzchołku pękniętej skały, górującej nad siedzibą jego plemienia, powodowany palącą złością i trwał w tym miejscu, z sercem niespokojnie miotającym się w piersi. Spiczasty podbródek, mocny i pokryty ostrą szczeciną zarostu, oparł na zabrudzonej dłoni, próbując rozpoznać budynki, których prostokąty majaczyły w dole.
Przed sobą miał Dom Gwiezdny. Na widok grubo ciosanych kamiennych ścian wargi ścisnęły mu się w wąską szparę, z której dobiegało ciche warczenie. Zostać jednym z Gwiaździstych, szanowanych przez całe plemię, mających za cel gromadzenie i pomnażanie wiedzy, odkrywanie nowych szlaków oraz badanie nieznanych terenów, od dawna już było największym marzeniem Forsa z Klanu Pumy. Nie potrafił wyobrazić sobie innego zajęcia. Jeszcze wczoraj, zanim zapłonęło Ognisko Rady, żył nadzieją, że przyznają mu prawo wejścia do Domu. Jakże był dziecinny i głupi, wierząc w taką możliwość, podczas gdy wszystko dookoła świadczyło o czymś zupełnie przeciwnym. Przez pięć lat pomijano go starannie przy wyborze młodzieży, tak jakby nie istniał. Dlaczegóż więc za szóstym razem jego zalety miałyby znaleźć uznanie w oczach członków Rady?
Oparł głowę. Szczęki bezwiednie zacisnęły się, zastygając w grymasie oznaczającym upór. To była jego ostatnia szansa. Za rok bowiem przekroczy wiek, pozwalający mu ubiegać się o przyjęcie do nowicjatu. A teraz, gdy pominięto go zeszłej nocy...
Może gdyby ojciec powrócił z ostatniej wyprawy, gdyby on sam nie nosił tak wyraźnego piętna... Zacisnął palce na gęstych włosach, szarpiąc aż do bólu, jakby zamierzał wyrwać je ze skóry. Włosy były najgorsze! Mogli zapomnieć o jego zdolności do widzenia w nocy, czy o niezwykle czułym słuchu. Przestał się przecież tym chwalić, gdy tylko pojął, jak niebezpiecznie było różnić się od innych. Nie potrafił jednak ukryć koloru swych krótko ostrzyżonych włosów. Stał się on jego przekleństwem od chwili, w której ojciec przyniósł go od Eyrie. Ludzie dokoła mieli włosy brązowe, czarne lub, w najgorszym przypadku, w kolorze spłowiałej na słońcu pszenicy. Jego
- Forsa, były srebrzystobiałe, już z daleka mówiące każdemu, że ich właściciel jest mutantem, innym niż reszta społeczności Klanu. Mutant! Mutant!
Od ponad dwustu lat, od pamiętnych czarnych dni Chaosu jakie nadeszły po Wielkim Wybuchu - owym piekle atomowej wojny - okrzyk taki wystarczał, aby skazać kogoś bez cienia litości. Tak silny bowiem był strach, instynktowny strach całej rasy przed każdym, kto wyróżniał się wyglądem lub niezwykłymi właściwościami. Wśród ludzi krążyły straszne opowieści o tym, co robiono z mutantami, nieszczęsnymi istotami urodzonymi w pierwszych latach po Wybuchu. Niektóre plemiona podjęły wówczas drastyczne kroki w trosce o utrzymanie czystości linii rodu ludzkiego, a raczej tego, co z niego pozostało.
Tutaj, w Eyrie, z dala od ogniska zarazy panującej w zbombardowanych sektorach, mutacja była prawie nieznana, lecz on, Fors, miał domieszkę skażonej krwi z Równin i o fakcie tym - jak daleko sięgał pamięcią wstecz
- nigdy nie pozwolono mu zapomnieć.
Dopóki żył ojciec, sprawy nie wyglądały tak źle. Co prawda, inne dzieci prześladowały go i często dochodziło do bójek, lecz obecność ojca i zaufanie jakim go otaczał, sprawiły, że nie odczuwał zbyt boleśnie owych szykan ze strony rówieśników... A wieczorem po zamknięciu bram osady, nadchodziły długie godziny spędzane na nauce pisania i czytania, posługiwania się mapą i zachowania na szlakach, tak w górach, jak i na równinach. Przecież nawet wśród Gwiaździstych ojciec był najlepszym nauczycielem. Langdon nawet przez chwilę nie wątpił, że pewnego dnia jego jedyny syn zasiądzie razem z nim w Domu Gwiazdy.
Nawet wówczas, gdy ojciec nie wrócił z wyprawy na Niziny, Fors spokojnie oczekiwał przyszłości. Zgodnie z wymogami Prawa, własnoręcznie sporządził broń: leżący teraz obok niego łuk, krótki ostry miecz i szeroki myśliwski nóż. Poznał szlaki i zdobył Lurę - wielkiego, przydatnego w łowach kota - wypełniając tym samym wszystkie warunki konieczne do wyboru. Przez pięć lat z rzędu przybywał do Ognia z coraz mniejszą nadzieją i za każdym razem traktowano go jak powietrze. Teraz już był za stary, by próbować raz jeszcze.
Jutro - nie, już dzisiaj - będzie musiał odłożyć broń i zastosować się do poleceń Rady. Wspaniałomyślnie pozwolą mu żyć i pracować na jednej 'z ukrytych w grotach farm hydroponicznych. Jako mutant nie mógł przecież liczyć na więcej.
Koniec z nauką, żegnajcie marzenia o latach opędzonych na przebywaniu nizin, zaszczytnej starości nauczyciela i strażnika Wiedzy - Gwiaździstego badacza terenów, które Wielki Wybuch zamienił we wrogi dla człowieka świat. Nie będzie szukał starych miast, gdzie dawno zapomniana Wiedza może zostać ponownie odkryta i przeniesiona do Eyrie, ani też znaczył na mapie dróg i szlaków, które pomogą wydobyć z mroku światłość. Nie potrafił i nie chciał z tego zrezygnować. Wiedział już, że nie nagnie się do woli Rady.
Z ciemności nadbiegł niski, pytający pomruk. W zamyśleniu odpowiedział
przyzwalająco. Od grupy skał oderwał się smukły cień i bezszelestnie stąpając na ugiętych łapach skradał się ku niemu, szorując po mchu miękkim futrem brzucha. Poczuł trącenie potężnej łapy, grubej niemal jak jego ramię. Wyciągnął rękę, aby podrapać za spiczastymi uszami kota. Lura niecierpliwiła się. Jej rozszerzone nozdrza chłonęły rozliczne, wabiące zapachy nocnego lasu. Ręka na głowie powstrzymywała ją, lecz posłuszeństwo przychodziło z trudem i demonstracyjnie okazywała swe niezadowolenie.
Lura kochała wolność. Zgodnie ze zwyczajem swego gatunku robiła tylko to. na co sama się zdecydowała. Był taki dumny, gdy dwa lata temu najpiękniejszy kociak z ostatniego miotu Kandy upodobał sobie jego towarzystwo. Pewnego dnia sam Jari zwrócił na to uwagę. Rozbudziło to nadzieję Forsa, jednak na próżno. Jedyną korzyścią była właśnie Lura. Potarł policzkiem o futro wzniesionego ku sobie łba. Z głębi gardzieli ponownie nadeszło ciche pytanie. Wiedziała, że jest nieszczęśliwy.
Nic nie zapowiadało wschodu słońca. Nad łysym szczytem Wielkiej Głowy gromadziły się czarne chmury, powiększając jeszcze ciemność przedświtu. Zanosiło się na burzę, więc ludzie w osadzie na pewno pozostali w swych domach. Mgła zamieniła się w mżawkę i Lurę zaczął złościć upór Forsa, który nie wiadomo dlaczego nie chciał schronić się pod dachem.
Lecz gdyby teraz wszedł do któregokolwiek z budynków w Eyrie, oznaczałoby to przegraną - rezygnację z życia, do jakiego był stworzony, pogodzenie się ze śmiechem i drwiną, z już na zawsze przypiętą etykietą haniebnej porażki, z piętnem mutanta. A do tego za nic w świecie nie mógł dopuścić. Po prostu nie mógł.
Gdybyż tak Langdon mógł wczoraj stanąć przed Radą... Langdon. Postać ojca żywo rysowała się w jego pamięci: wysoka, silna sylwetka, śmiało wzniesiona głowa, jasne, ruchliwe, ciągle szukające oczy nad wąskimi uszami i ostro zarysowana linia szczęki. Włosy miały ciemny, bezpieczny kolor. To swej nieznanej, pochodzącej z Równin matce zawdzięczał Fors zbyt jasny odcień włosów, spychający go na ubocze społeczności.
Torba Langdona z przymocowaną do paska odznaką Gwiazdy, wisiała teraz w sali pamięci Domu Gwiazdy. Znaleziono ją obok okaleczonego ciała na miejscu ostatniej bitwy. Walka z Bestiami rzadko kończyła się zwycięstwem ludzi z gór.
Został zabity w trakcie poszukiwań zaginionego miasta. Prawdopodobnie nie było "niebieskie", nadal niedostępne dla ludzi i gdyby rzeczywiście okazało się wolne od promieniowania, można by je było złupić ku większej chwale Eyrie. Setki razy Fors zastanawiał się, czy dotycząca postrzępionego kawałka mapy teoria ojca była prawdziwa. Czy gdzieś na północy, na brzegu dużego jeziora, oczekując na beztroskiego śmiałka, leżało bezpieczne miasto.
- Bezpieczne miasto - powtórzył głośno ostatnie słowa, zaciskając z całą siłą dłoń na futrze Lury. Warknęła ostrzegawczo na taką zuchwałość, lecz Fors zdawał się tego nie słyszeć.
Jak było naprawdę? Zapragnął poznać odpowiedź. Pięć lat temu nie podjąłby pewnie takiej próby. Możliwe, że nie kończące się oczekiwanie
i ciągłe rozczarowania w ostatecznym rachunku wyszły mu na dobre, gdyż teraz był gotowy i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Czuł swoją siłę i potrafił ją wykorzystać. Posiadał Wiedzę i wytrenowany umysł. Chciał działać.
W dole nie zapaliło się jeszcze żadne światło. Kłębiące się chmury przedłużyły mrok nocy, lecz czasu pozostało niewiele. Musiał się spieszyć. Między skałami ukrył łuk, wypełniony strzałami kołczan i miecz. Lura położyła się obok i zastygła w oczekiwaniu, godząc się z jego milczącym poleceniem.
Skradając się wzdłuż krętej, wiodącej do Eyrie drogi, dotarł na tyły Domu Gwiazdy. Łóżka pełniących służbę Gwiaździstych rozmieszczone były od frontu. Przed sobą miał magazyn. Szczęście uśmiechnęło się wreszcie do Forsa, gdy obmacując drzwi, przekonał się, że ciężka zasuwa nie jest zamknięta i tylko częściowo spoczywa w gnieździe... Nie był tym szczególnie zaskoczony, gdyż nigdy nie słyszał, aby ktokolwiek nieproszony ośmielił się nawiedzić to miejsce.
Pełzając bezszelestnie niczym Lura, pokonał wysoki próg i oto stał, lekko dysząc i rozglądając się po mrocznym wnętrzu. Zwykłemu mieszkańcowi Eyrie pomieszczenie wydałoby się wypełnione nieprzeniknioną czernią, lecz dla Forsa ciemność była czynnikiem sprzyjającym. Widział długi stół i ławy, z łatwością dostrzegł rząd wiszących na odległej ścianie worków stanowiących cel jego wyprawy. Bezbłędnie rozpoznał torbę ojca. Przecież tyle razy pomagał w jej pakowaniu. Ściągnął worek z haka i natychmiast odpiął przymocowany do rzemienia lśniący kawałek metalu.
O ile do rzeczy ojca mógł zgłaszać jakieś pretensje, to do Gwiazdy nie miał żadnego prawa. Usta wykrzywił mu grymas goryczy, gdy przed zniknięciem w szarości prześwitu, położył odznakę na brzegu drugiego stołu.
Teraz, gdy torba zwisała mu z ramienia, śmiało wszedł do składu i z trzymanych tam zapasów wybrał sobie lekki koc, manierkę i torbę ziarna. Wrócił na wzgórze, wydobył broń ze schowka i z Lura u boku wyruszył w drogę. Po raz pierwszy szedł nie w stronę ciasnych górskich dolin, gdzie dotychczas zawsze polował, lecz ku tajemniczym, zakazanym Równinom. Chłód wywołany raczej podnieceniem, niż podmuchami porannego wiatru wywołał gęsią skórkę, lecz pewnym krokiem zbliżał się do ścieżki, odkrytej przez Langdona ponad dziesięć lat temu. Jak dotychczas nie była strzeżona przez żaden posterunek straży zewnętrznej. Ludzie zgromadzeni przy wieczornych ogniskach, często rozmawiali o leżących w dole Równinach, dziwnym świecie, który odczuwał na sobie potęgę Wielkiego Wybuchu i zamienił się w zdradziecką pułapkę dla każdego nie znającego drogi człowieka. Nic dziwnego, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat Gwiaździstym udało się oznaczyć zaledwie cztery miasta, w tym jedno "niebieskie", którego należało się wystrzegać.
Znali zwyczaje dawnych czasów, lecz Langdon zawsze podkreślał, że nikt nie jest w stanie stwierdzić, jak bardzo przekazywane informacje zostały przekręcone i zniekształcone przez czas. Skąd mogli wiedzieć, czy nadal byli tą samą rasą, co ludzie żyjący przed Wybuchem. Choroba popromienna,
która w dwa lata po wojnie zmniejszyła liczbę mieszkańców Eyrie o ponad połowę, mogła wpłynąć także i na przyszłe pokolenia. Przecież bezkształtne Bestie prawdopodobnie miały również ludzki rodowód, choć tym, którzy je widzieli, trudno było uwierzyć. Trzymały się jednak wyraźnie starych miast najbardziej dotkniętych skutkami wybuchu.
Mieszkańcy Eyrie posiadali starodawne zapisy, pozwalające wnioskować, że ich przodkami była mała grupa uczonych i techników, prowadzących w odosobnieniu jakieś tajne badania. W pewnym momencie całkowicie odseparowali się od świata, który zginął, zanim zdążyli nawiązać z nim jakikolwiek kontakt. Wiedzieli jeszcze o zamieszkujących rozległe prerie mieszkańcach Równin. W jakiś sposób i oni przetrwali, a teraz wędrowali w kilku grupach, również nie znając plagi Bestii.
Mogli być jeszcze inni.
Nie wiadomo, kto rozpoczął wojnę. Fors widział kiedyś starą książkę, zawierającą strzępki wiadomości odebranych przez rejestratory w ciągu strasznego dnia zagłady. Niestety, był to tylko żałosny bełkot umierającego świata, tragiczny i bezużyteczny.
W górach wszyscy wiedzieli o ostatniej wojnie. Chociaż nieustannie zabiegali o utrzymanie przy życiu umiejętności i wiedzy przodków, to coraz większy był krąg rzeczy, których nie rozumieli. Mieli stare, pokryte kolorowymi plamami, starannie opisane mapy, lecz oznaczone różowym, zielonym, niebieskim i żółtym kolorem obszary nie oparły się spływającej z nieba nawale ognia i śmierci. Raz na zawsze zostały one starte z powierzchni ziemi, a dzisiaj nieliczni ludzie wychodzili nieśmiało z bezpiecznych zakątków i wędrując przez Nieznane gromadzili okruchy wiedzy, żyjąc nadzieją, że któregoś dnia uda się ułożyć z nich historię.
Fors wiedział, że o jakąś milę od szlaku, którym się posuwał, przebiega odcinek dawnej drogi. Zachowując ostrożność, można było wędrować nią na północ przez cały dzień. Kiedyś często oglądał różne przedmioty, które ojciec i jego towarzysze przynosili z wypraw, sam jednak nigdy nie widział ani Nizin, ani drogi. Przyśpieszył kroku, nie czując ciągle padającego deszczu. Cieknące strugi wdzierały się w każdy zakamarek ciała, marnie chronionego przez przesiąknięty jak gąbka, lepiący się koc... Lura zaczęła szybciej przebierać łapami, by za nim nadążyć, i choć głośno protestowała przy każdym skoku, to nie przejawiała chęci powrotu. Entuzjazm i podniecenie, pozwalające mu zapomnieć o niewygodach i biec dalej, udzieliły się również wrażliwej psychice wielkiego kota. Przedzierali się przez zarośla w napięciu, niespokojnie wodząc wzrokiem i badając każdy podejrzany sygnał.
Gdy dotarł do drogi, poczuł się niemal rozczarowany tym, co zobaczył. Kiedyś musiała to być gładka nawierzchnia, lecz czas i rozprzestrzeniająca się stopniowo bujna roślinność, w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek ruchu, zrobiły swoje. Jak okiem sięgnąć, wierzchnia warstwa była spękana i porad-lona przez rozpełzające się w poszukiwaniu wody korzenie. W przeszłości ludzie poruszali się tędy zamknięci w specjalnych maszynach. Fors wiedział o tym, bo oglądał kiedyś książkę z obrazkami, przedstawiającymi takie urządzenia. Niestety, ich produkcja była teraz niemożliwa. Co prawda, mieszkańcom Eyrie po wielu wysiłkach udało się wydobyć sporo danych, dotyczących samochodów, jednak okazało się, że do ich wytworzenia potrzeba mnóstwo nieosiągalnych materiałów i z pomysłu budowy trzeba było zrezygnować. Pozostały stare książki z obrazkami.
Lurze droga nie podobała się. Nieufnie trąciła łapą oderwany kawałek nawierzchni, obwąchała, po czym wróciła na pobocze. Fors jednak śmiało wstąpił na drogę przodków, choć łatwiej byłoby iść przez las. Czuł, jak z każdym krokiem wzbiera w nim poczucie potęgi i siły. Pod skórą butów miał dzieło mądrzejszych i potężniejszych od siebie, a przecież byli jedną rasą. Wspólnota ta dodawała otuchy, zobowiązując równocześnie do odzyskania zaginionej wielkości.
- Ho, Lura!
Słysząc triumfalny okrzyk, kot przystanął, zwracając ku niemu ciemnobrązową głowę, po czym miauknął żałośnie, jakby dając do zrozumienia, że uważa wyprawę w tak nieprzyjemny dzień za jakieś nieporozumienie.
Lura była naprawdę piękna. Samopoczucie Forsa poprawiało się, ilekroć na nią spoglądał. Od chwili, gdy rozstał się ze schodzącą z gór ścieżką, poczuł się naprawdę wolny i po raz pierwszy w życiu nie martwił go kolor włosów, ani też myśl, że jest gorszy od innych członków Klanu. Pamiętał wszystkie nauki ojca, a w kołyszącym się na ramieniu worku ukrył największy jego sekret. Miał własnoręcznie zrobiony łuk, tak mocny, że żaden z jego rówieśników nie był w stanie go napiąć. Miecz był ostry i wyważony tak, że pasował tylko do jego dłoni. Przed nim leżał rozległy świat Równin, a u boku miał wymarzonego towarzysza podróży.
Lura bez reszty pochłonięta była lizaniem mokrego futra, lecz w pewnym momencie Fors uchwycił w jej wzroku błysk emocji, czy może myśli. Nikt w Eyrie nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, w jakim stopniu wielkie koty potrafiły porozumiewać się z ludźmi, których uznały godnych swego towarzystwa. Kiedyś rolę towarzysza człowieka spełniał pies - Fors czytał o tym - lecz choroba popromienna okazała się tu zabójcza i gatunek ten zginął w Eyrie na zawsze.
To samo promieniowanie zmieniło rasę kotów. Małe zwierzęta domowe, obdarzone ogromną niezależnością, zaczęły wydawać na świat większych, silniejszych potomków o bystrym umyśle. Krzyżując się z dzikimi kotami ze skażonych Równin, wydały na świat nieznaną przedtem mutację. O nogi Forsa ocierało się stworzenie wielkości pumy z czasów przed wybuchem. Miało ciemnokremowe, gęste futro przechodzące na głowie, łapach i ogonie w kolor czekolady - barwy odziedziczone po Siamese, pierwszym kocie przywiezionym kiedyś w góry przez żonę jednego z badaczy. Oczy miały odcień prawdziwego klejnotu, skrząc się głębokim, wpadającym w szafir błękitem. Pod tym z pozoru niegroźnym wyglądem, krył się jednak doskonały myśliwy, uzbrojony w ostre, zakrzywione pazury i mocne kły.
Właśnie odezwał się w niej instynkt łowcy, gdyż przystanęła obok płachetka wilgotnej ziemi, gdzie racice jelenia pozostawiły wyraźny głęboki ślad. Trop był świeży. Badając go. Fors widział okruchy gleby, odrywające się od krawędzi i opadające na dno odcisków. Rzecz była godna zastanowienia. Przydałoby się powiększyć zapasy żywności, a mięso jelenia było wyśmienite. Nie musiał tego mówić Lurze, znała już jego decyzję i natychmiast podjęła trop. Ruszył za nią bezszelestnie krokiem, jakiego nauczył się tak dawno, że w pamięci nie pozostało najmniejsze wspomnienie pobieranych w lesie lekcji. Ślady biegły prostopadle do starej drogi, przecinając postrzępioną ścianę, pod którą piętrzył się stos zarośniętej zielskiem ziemi, ze sterczącymi tu i ówdzie kawałkami cegieł. Ściekająca z gałęzi i liści woda zmoczyła go, przylepiając skórznie do nóg i spływając do butów.
W miarę biegu Fors był coraz bardziej zdumiony. Tropy mówiły wyraźnie, że zwierzę ogarnęło śmiertelne przerażenie, lecz choć wytężał wzrok, nigdzie nie mógł dostrzec śladów prześladowcy. Nie czuł jednak lęku. Nigdy przecież nie spotkał istoty żywej, człowieka czy zwierzęcia, która oparłaby się jego kutym stalą strzałom ani też nie zawahał się, stając naprzeciw niej z krótkim mieczem w ręku. Między ludźmi z gór a nieustannie wędrującymi mieszkańcami Równin panował rozejm. Gwiaździstym często zdarzało się zamieszkać na jakiś czas w skórzanych namiotach koczowników i wymieniać wiadomości z tymi wiecznymi pielgrzymami. Nawet jego ojciec wziął sobie spośród nich żonę. Wszyscy natomiast prowadzili bezpardonową walkę z kryjącymi się w ruinach miast Bestiami. Stworzenia te nigdy nie oddalały się jednak od swych ciemnych, cuchnących nor w rozbitych budynkach i spotkania z nimi na otwartej przestrzeni można było się nie obawiać. Dlatego też z beztroską podążał za Lurą.
Trop urwał się nagle na brzegu małego jaru. Dziesięć stóp niżej, wezbrana deszczem woda strumienia pieniła się wokół zielonych, omszałych skał. Rozciągnięta wzdłuż krawędzi parowu Lura przypadła do ziemi, gotując się do skoku. Fors cofnął się za krzak i przyklęknął. Wiedział, że w tym zajęciu lepiej było jej nie przeszkadzać.
Gdy dostrzegł nerwowe drżenie koniuszka brązowego ogona, spojrzał na płaski bok kota, oczekując na krótki dreszcz - sygnał do ataku... Zamiast tego, ogon nagle zjeżył się, a barki przygarbiły, jakby ktoś nałożył cugle na napięte już do skoku mięśnie. Do Forsa docierały odczuwalne przez Lurę uczucia zmieszania, wstrętu, a wreszcie - strach...
Nieraz udowodnił, że miał najlepsze w Eyrie oczy, lecz wszystko, co zauważył, to poruszenie zarośli w górze strumienia, jakby coś się przez nie przepychało. Dźwięk wody tłumił wszelkie odgłosy i choć wytężał wzrok, nie dostrzegł niczego więcej. Przyczyna niepokoju zwierzęcia zniknęła.
Lura położyła uszy po sobie, a jej oczy zmieniły się w dwie płonące złością szparki. Pod tą maską jednak Fors uchwycił inne uczucie - czający się, paniczny lęk. Wielki kot przeżył coś niezwykłego, należało więc zachować ostrożność. Podniecony wychylił się poza krawędź parowu. Choć nieznane stworzenie odeszło, postanowił zbadać ślady, jakie mogło po sobie pozostawić.
Zielone głazy na brzegu były gładkie i śliskie, tak że dwukrotnie musiał chwytać się zarośli, aby nie wpaść do wody. Pełzając, pokonał ostatni odcinek drogi i oto znalazł się na skraju poruszających się przed chwilą zarośli. Przed nim, wypełniając gliniaste zagłębienie, czerwieniła spora kałuża. Ciecz była gęsta, lecz deszcz zaczynał już ją rozmywać. Podniósł do ust ociekający czerwienią palec. Krew. Prawdopodobnie ściganego przez nich jelenia.
Tuż obok widniał trop pozostawiony przez tajemniczego myśliwego. Ślad odciśnięty był głęboko w mokrej glinie, jakby coś balansowało przez chwilę pod ciężarem zdobyczy. Było zbyt widno, aby mógł mieć kłopoty z jego odczytaniem. Znał go przecież dobrze. To, co oglądał, było odbiciem bosej, ludzkiej stopy.
Nie mógł to być nikt z Eyrie, ani z Równin. Stopa była wąska i miała stałą szerokość od pięty do palców, jakby jej posiadacz był płaskostopy. Palce miały cienkie kości i były bardzo długie. W ich przedłużeniu leżały bruzdy - ślady nie paznokci, ale czegoś, co musiało być prawdziwymi pazurami. Fors poczuł, jak jeżą mu się włosy. To było niezdrowe- takie słowo przyszło mu na myśl, gdy wpatrywał się w odcisk. Był zadowolony, że nie zobaczył tamtej istoty, choć w głębi duszy wstydził się tego uczucia.
Nadeszła Lura. Łapczywie rzuciła się na krew, chłepcząc ją z głośnym mlaskaniem. Dopiero po chwili zbliżyła się do odkrytego tropu i natychmiast zareagowała z gwałtownością, która zdumiała Forsa. Stulone uszy płasko przylgnęły do głowy, a spomiędzy wykrzywionych, drgających nerwowo warg, wydobyło się ciche, pełne nienawiści warczenie. Fors błyskawicznie napiął łuk, niespokojnie wypatrując celu. Po raz pierwszy tego dnia ogarnął go chłód. Trząsł się cały, stojąc w strugach deszczu, spięty, gotowy do odparcia ataku. Nic się jednak nie wydarzyło.
Zachowując ostrożność, wdrapali się na poprzednie miejsce. Lura nie zdradzała ochoty na pościg za nieznanym myśliwym i Fors nie próbował nawet jej do tego namówić. Otaczający ich dziki świat był domem Lury i życie obojga zależało od instynktu wielkiego kota. Jeśli nie miała ochoty nadstawiać skóry w pogoni, należało zaakceptować jej wybór.
Wrócili na drogę. Teraz jednak Fors wykorzystał cały swój kunszt, aby zatrzeć pozostawione ślady - przezorność podejmowana zazwyczaj tylko w pobliżu zniszczonych miast, gdzie na każdym kroku czaiła się jeszcze śmierć, gotowa pochłonąć nieostrożne ofiary. Przestało padać, lecz niebo w dalszym ciągu przesłaniała gruba warstwa nisko wiszących chmur.
Około południa ustrzelił tłustego ptaka, wypłoszonego przez Lurę z gęstych zarośli. Przystanęli więc na popas i posilili się, dzieląc sprawiedliwie surowe mięso kuraka.
Zapadł wczesny, szary od kłębiących się chmur zmierzch, gdy osiągnęli wzgórze górujące nad przyległą do drogi, wymarłą osadą.
Rozdział 2
Spotkania z przeszłością
Nawet w czasach przed Wybuchem, gdy tętniło tu życie, miejscowość nie była ani duża, ani ładna. Dla Forsa jednak, który dotychczas widział jedynie zabudowania Eyńe, wydawała się czymś zdumiewającym, a nawet trochę strasznym. Wokół siebie miał niepodzielnie panującą dziką roślinność, której korzenie, stale kruszące mury, zamieniały domy w pokryte grubym kożuchem zieleni, bezładne sterty gruzu. Wznoszący się na brzegu przecinającej osadę rzeki wał, stanowił jedyną pozostałość po istniejącym dawniej moście.
Fors nie spieszył się z zejściem. Przysiadł na kamieniu, patrzył i zastanawiał się. Było bowiem coś odpychającego w widocznej w dole dzikiej gmatwaninie. Nad obejmującą ruiny niecką wieczorny wiatr rozsnuwał przykry zapach nawiłgłej zgnilizny. Zbyt długo miejscem tym władały wiatry, burze i dzikie zwierzęta.
Na poboczu drogi dostrzegł stertę zardzewiałego metalu. Domyślił się, że były to pozostałości samochodu, maszyny, jakiej ludzie używali kiedyś do transportu. Musiał być już wówczas stary, gdyż przed samym Wybuchem powszechnie używano innego typu, zasilanego silnikiem atomowym. Gwiaździstym czasami udawało się napotkać niemal nienaruszone egzemplarze takich pojazdów. Wyminął wrak i trzymając się przetartej drogi zaczął schodzić w stronę osiedla. Lura szła obok z wysoko podniesioną głową. Szeroko rozwarte nozdrza co chwila łowiły niesione wiatrem zapachy. Weszli w kipiące życiem zarośla. Z wysokiej trawy poderwała się do lotu przepiórka. Gdzieś z boku skrzekliwie odezwał się bażant. Na ciemnym tle zieleni połyskiwały czystą bielą królicze ogonki. W plątaninie gałęzi kryły się zbrojne w zakrzywione kolce kwiaty, tworząc razem z obejmującym wszystko niezliczonymi pętlami dzikim winem zaporę nie do przebycia. Niespodziewanie przez chmury przedarł się promień zachodzącego słońca, zalewając purpurą mroczny krajobraz. Jakby na dany sygnał, z trawy odezwały się owady. Burza skończyła się.
Wydostali się na otwartą przestrzeń, ze wszystkich stron ograniczoną ruinami budynków. Usłyszeli odgłos cieknącej wody, więc Fors, orientując się według dźwięku, zaczął torować przejście wśród bujnej roślinności i po niedługim czasie stanęli nad wykonanym ludzką ręką zbiornikiem, do którego cienkim strumykiem spływała woda. Wiedział, że na Równinach wodę należało traktować ostrożnie. Jednak czysta, chłodna struga kusiła, zwłaszcza, gdy pomyślał o zatęchłej cieczy, cały dzień bulgoczącej w wiszącej u pasa manierce. Lura nie wahała się, chłepcząc beztrosko i potrząsając od czasu do czasu głową, aby strącić zbierające się na końcach wąsów krople. Widząc to, zanurzył w końcu dłoń i ugasił pragnienie. Źródełko leżało u podnóża dziwacznego skupiska skał, które być może ułożono kiedyś, aby udawały jaskinię. Wewnątrz znalazł grubą warstwę naniesionych wiatrem suchych liści. Niedawna burza nie zmoczyła ich, więc mogli się tu schronić. Miejsce wydawało się bezpieczne. Oczywiście nigdy nie należało spać w starych domach. Wielu ludzi przypłaciło życiem swą nieostrożność. Tutaj jednak ktoś już mieszkał przed nimi - wśród listowia bielały kości świadczące o działalności czworonożnego łowcy.
Fors oczyścił jaskinię i wyszedł na poszukiwanie drewna na opał. Było mokro, ale w załamaniach skał odkrył sporo suchych gałęzi, dzięki czemu szybko zgromadził kilka naręczy chrustu. Na otwartych Równinach ogień mógł być zarówno przyjacielem, jak i wrogiem. Beztrosko rozniecone na stepie ognisko mogło rozpętać ocean płomieni, które rozszerzając się na wiele mil, pochłaniały wszystko na swojej drodze. Często zdarzało się, że wrogie plemiona wypadek taki natychmiast uznawały za zdradę. Dlatego też Forsa ogarnęło wahanie, gdy z krzesiwem i hubką w dłoniach pochylił się nad małym stosem drewna. Przecież był jeszcze tajemniczy myśliwy i jeśli czaił się teraz w labiryncie osady...
Oboje z Lurą byli jednak przemoczeni i zziębnięci, a nocleg w chłodzie był najlepszą okazją, by się przeziębić. Poza tym, choć mógł co prawda w razie potrzeby żywić się surowym mięsem, to pieczyste smakowało mu o wiele lepiej. Ostatni argument przeważył, lecz nawet wtedy gdy pojawił się nikły płomyk, trwał przez chwilę przyczajony, gotowy rozrzucić płonące głownie. Uspokoił się na widok podchodzącego do ognia kota. Wiedział, że Lura nie zachowywałaby się tak beztrosko, gdyby groziło im jakieś niebezpieczeństwo. Miała przecież bez porównania lepszy wzrok i węch.
Później, zamierając w bezruchu przy źródełku, ustrzelił trzy króliki. Dwa z nich otrzymała Lura, trzeciego oprawił i upiekł dla siebie. Zachodzące słońce było czerwone i wszystkie oznaki wróżyły dobrą pogodę na nadchodzący dzień. Polizał palce, spłukał je wodą, po czym wytarł pękiem trawy. Następnie, po raz pierwszy w tym dniu, otworzył skradziony przed świtem worek. Znał jego zawartość, poczuł jednak wzruszenie na widok wiązki starych, kruchych papierów, zapełnionych starannie od góry do dom małym, równym pismem ojca. To już tyle lat... Ucieszony, zanucił cicho, gdy dostrzegł strzępek bezcennej według Langdona mapy - miała ona przedstawiać leżące gdzieś na północy miasto, bezpieczne i wystarczająco duże, aby przynieść Eyrie bogaty łup.
Niełatwo było odczytać tajne pismo ojca. Sporządzone zostało na własny użytek i Fors mógł tylko domyślać się znaczenia takich wskazówek jak, "zakręt rzeki na zachód od nieużytków", "na północny wschód od dużego lasu" i całej reszty. Upływający czas starł lub pozmieniał oznaczenia, tak, że posługując się starą mapą, mimo wytężonej uwagi, można było zejść z trasy. Pochylony nad skrawkiem, który przyczynił się do śmierci ojca, zaczął uświadamiać sobie ogrom stojącego przed nim zadania. Nie znał nawet wszystkich szlaków, jakie w ciągu długich lat utorowali Gwiaździści, co najwyżej słyszał o niektórych. A jeśli się zgubi...
Zacisnął palce na cennym zawiniątku. Zejść ze szlaku. Przepaść na Równinach.
Poczuł dotyk miękkiego futra. Okrągła głowa trąciła go w żebra. Lura uchwyciła nagłe ukłucie strachu i na swój sposób starała się temu zaradzić. Fors powoli odetchnął. Wilgotne powietrze nizin pozbawione było ostrego aromatu górskiego oowietrza. Był wolny i był człowiekiem. Powrót do Eyrie oznaczałby przyznanie się do porażki. Cóż, jeśli zgubi się wśród stepu? Czekał na niego rozległy kraj. Mógł przecież iść, aż do chwili, gdy dotrze do słonej wody. leżącej zgodnie z ustnym przekazem tradycji na skraju świata. Cała ta kraina czekała na zbadanie.
Sięgnął w głąb trzymanego na kolanach worka. Oprócz notatek i strzępka mapy, tak jak się spodziewał, znalazł kompas, małe drewniane pudełko ołówków, paczkę bandaża i maść na rany, dwa małe skalpele i topornie sporządzony notatnik - dziennik Gwiaździstego. Ku swemu wielkiemu rozczarowaniu przekonał się, że jego stronice zapełniały głównie odległości. Pod wpływem nagłego impulsu, na jednej z czystych kartek umieścił opis swojej dotychczasowej podroży i narysował dziwny odcisk stopy. Gdy skończył, zapakował wszystko ponownie.
Lura rozciągnęła się na posłaniu z liści. Fors położył się przy niej, przykrywając kocem. Dochodziła północ. Poprawił płonące gałęzie, tak, aby sterczące na zewnątrz końce mogły być pochłonięte przez ogień. Kot zajął się czyszczeniem łap, wgryzając się starannie w przestrzenie między pazurami. Towarzyszące temu miękkie mruczenie działało usypiająco. Czuł, jak zaczynają ciążyć mu powieki. Otoczył Lurę ramieniem i w odpowiedzi został natychmiast polizany. Szorstki dotyk języka był ostatnią rzeczą, jaką udało mu się zapamiętać.
Rano obudził ich piskliwy krzyk ptaków. Całe stado wirowało w pobliżu, głośno wyrażając swe niezadowolenie z obecności wędrowców. Fors przetarł oczy i trochę nieprzytomnie spojrzał na szary świat wokół.
Przy wejściu do jaskini, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozwrzesz-czonych natrętów, siedziała Lura. Ziewała i patrzyła na niego z wyraźną niecierpliwością. Podniósł się z leża i chcąc wykąpać się w sadzawce, ściągnął wilgotną odzież. Było zimno, więc wkrótce zaczął drżeć, co widząc Lura odsunęła się na bezpieczną odległość. Zniecierpliwione ptaki zbiły się w czarną chmurę i zniknęły wśród skał. Fors ubrał się, sznurując dokładnie pozbawiony rękawów kaftan i starannie zapinając buty i pas.
Doświadczony badacz nie traciłby czasu na oglądanie pozostałości miasta. Już dawno cokolwiek cennego mogło się tu znajdować, zostało złupione lub samo uległo zniszczeniu. Było to jednak pierwsze miasto Forsa, dlatego też nie mógł odejść bez, choćby powierzchownych, oględzin. Obszedł w koło niewielki plac. Tylko jeden budynek ocalał na tyle, że można było wejść do środka. Kamienne ściany zniknęły pod bujnie rosnącym bluszczem i mchem, a okna czerniały pustymi, pozbawionymi szyb otworami. Powoli zbliżał się do porosłych wysoką trawą schodów, prowadzących ku szerokim drzwiom wejściowym. Pod nogami szeleściły uschłe liście, a po chwili wypłoszone stado koników polnych, które rozprysły się na wszystkie strony. W drzwiach Lura trąciła łapą jakiś przedmiot, który poturlał się w głąb zakurzonego wnętrza. Po kilku krokach Fors przystanął przy zawieszonej w przedsionku tablicy. Mimowolnie palce dotknęły wyżłobienia liter.
- Narodowy Bank w Glentown.
Przeczytał głośno napis, a słowa powróciły echem, odbijając się od stojącego pod ścianą pustej hali rzędu budek.
- Narodowy Bank - powtórzył.
Co to jest bank? Domyślał się niejasno, że był to rodzaj składu. Wymarłe miasto zapewne nazywało się Glentown.
Lura ponownie dopadła swojej okrągłej zabawki, biegając za nią po spękanej posadzce. W pewnym momencie kula uderzyła w podstawę znajdującej się najbliżej Forsa budki i zatrzymała się. Z na wpół rozbitej czaszki patrzyły oskarżycielsko okrągłe oczodoły. Schylił się i podniósł pusty czerep, po czym położył go na pokrytej grubą warstwą kurzu kamiennej półce. Przypadkowo poruszone, zebrane w stos monety rozsypały się we wszystkich kierunkach, wirując i podskakując z wesołym, metalicznym brzękiem.
Pomieszczenie było tego pełne. Połyskujące krążki zalegały rzędy ciągnących się z tyłu boksów półek. Zaczerpnął garść i cisnął na podłogę, ciekaw zachowania Lury. Monety były bezużyteczne i nie miały żadnej wartości. Kawałek dobrej, nierdzewnej stali, stanowił cenny, godny zabrania nabytek. To były tylko śmieci. Panujące wokół ciemności zaczęły go denerwować i choć próbował myśleć o różnych rzeczach, to nie mógł pozbyć się wrażenia, że czuje na sobie czyjś wzrok. Pomyślał o leżącej na półce czaszce, zawołał Lurę i skierował się ku wyjściu.
Na zewnątrz wszystko przesiąknięte było wilgocią. W powietrzu unosił się lekki zapach dawnego rozkładu, zmieszany ze świeżą wonią butwiejącego drewna i roślin. Ze zmarszczonym nosem ruszył w kierunku rzeki, pokonując zalegające ulicę sterty gruzu. Jeśli chciał podróżować prosto do zaznaczonego na mapie ojca celu, musiał w jakiś sposób pokonać rzekę. Sam nie miałby kłopotu z przepłynięciem ciemnobrązowej od unoszącej się zawiesiny, wezbranej po niedawnej burzy wody, jednak Lura nigdy nie dałaby się skłonić do kąpieli. Pozostawienie kota na brzegu również nie wchodziło w rachubę. Fors ruszył wzdłuż wody w kierunku wschodnim. Tratwa wydała mu się najlepszym rozwiązaniem. Musiałby jednak opuścić ruiny, zanim zdoła znaleźć odpowiednią ilość drewna, poza tym drażniła go strata czasu.
Dzień był pogodny; słońce pięło się ku górze, rzucając na wodę świetlne plamki. Odwracając głowę, nadal mógł zobaczyć wzniesienia pogórza, a za nimi spowite błękitną mgiełką góry, które opuścił przed dobą. Choć widok był piękny, obejrzał się tylko raz, całą uwagę skupiając na rzece.
Pół-godziny później dokonał odkrycia, które zaoszczędziło mu długiej, morderczej pracy. Na ostrym zakręcie wysoka, wiosenna woda wypłukała w skarpie wąskie zagłębienie, zapełniając je następnie naniesionym drzewem. Były tu wielkie kłody jak i delikatne, wyblakłe na słońcu gałązki, pękające pod naciskiem palca. Rola Forsa ograniczała się do wydobycia i wyboru odpowiednich kawałków.
Przed południem tratwa była gotowa. Z pewnością prymitywna i nie nadająca się do dłuższych podróży, zapewniała jednak w miarę bezpieczną przeprawę. Lura nie kryła, że zdawanie się na tak niepewny środek podróży uważa za przejaw głupoty, lecz gdy Fors nie chciał pozostać na bezpiecznym brzegu, weszła na pokład, ostrożnie stawiając łapy, zanim przeniosła na nie ciężar ciała. Dokładnie na środku tratwy przysiadła jednak i zamarła, nie skarżąc się dłużej, w pełnym napięcia oczekiwaniu. Nie potrafiła powstrzymać niepewnego fuknięcia na widok Forsa, mocno napierającego na drąg i odpychającego platformę na głęboką wodę.
Dziwny pojazd przejawiał tendencję do obracania się wokół własnej osi, należało więc temu przeciwdziałać. W pewnym momencie drąg uwiązł w mulistym brzegu, niemal wrzucając Forsa do rzeki. Gdy jednak obolałym ramieniem starł zalewający oczy i parzący usta słony pot i spojrzał przed siebie, przekonał się, że znoszący ich w dół rzeki prąd równocześnie popychał tratwę w stronę drugiego brzegu. Na ten widok ze wzmożoną energią zacisnął dłonie na wypolerowanej przez wiatr i słońce żerdzi.
Odbijające się od wody promienie słoneczne ogrzewały dodatkowo, jakby nie dosyć było potoków żaru lejącego się z nieba. Zrobiło się gorąco i poczuli silne pragnienie. Lura zaczęła cicho miauczeć. W miarę upływającego czasu oswoiła się jednak z nowym sposobem podróżowania na tyle, że mogła z zaciekawieniem oglądać ryby atakujące unoszące się na powierzchni owady. W pewnej chwili minęli skupisko połamanych, butwiejących desek. Musiała to być pozostałość dawnej łodzi. Dwukrotnie przemknęli pomiędzy wystającymi z wody szczątkami filarów nie istniejącego mostu. Przed Wybuchem teren ten był gęsto zaludniony. Fors usiłował wyobrazić sob...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Tematy
- Strona pocz±tkowa
- [ICI][PL][sandy] Makuszynski Kornel - Piate przez dziesiate, książki e, 733-[ICI][PL][sandy] Makuszynski Kornel - Piate przez dziesiate (PDF-ePUB 1.12 MB)
- [ICI][PL] Gomulicki Wiktor - Wspomnienia niebieskiego mundurka, książki e, 643-[ICI][PL] Gomulicki Wiktor - Wspomnienia niebieskiego mundurka (PDF-ePUB 2.36 MB)
- !Jan Parandowski - Eros na Olimpie, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), PARANDOWSKI JAN, PARANDOWSKI JAN-EROS NA OLIMPIE
- [ICI][PL] Balzac Honore de - Ojciec Goriot, książki e, 602-[ICI][PL] Balzac Honore de - Ojciec Goriot (PDF-ePUB 2.43 MB)
- [ICI][PL] Puzo Mario - Ciemna Arena, książki e, 533-[ICI][PL] Puzo Mario - Ciemna Arena (PDF-ePUB 2.37 MB)
- !Michael Farquhar - Królewskie skandale, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), MICHAEL FARQUHAR-KRÓLEWSKIE SKANDALE(AUDIO)
- !Frederick Forsyth - Psy wojny, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), Nowy folder, [tnttorrent.info] Frederick Forsyth - Psy wojny czyta Jzef Duriasz.rar, Frederick Forsyth - Psy wojny
- [ICI][PL] Krasicki Ignacy - AntyMonachomachia, książki e, 645-[ICI][PL] Krasicki Ignacy - AntyMonachomachia (PDF-ePUB 0.8 MB)
- !Tomasz Mann - Śmierć w Wenecji, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), TOMASZ MANN, ŚMIERĆ W WENECJI
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- darkenrahl.keep.pl