[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

AMULET NA PUSTE WZGÓRZA

 

(Obierieg u Pustych Chotmow)

 

Swiatostaw Łoginow

Witaj, czcigodny! Gdzie mogę znaleźć szanownego Vadiego? Vadi jeszcze raz podrzucił trzymany w dłoni kamyczek i podniósł wzrok.

Gość wznosił się nad nim niczym wieża. Na Zachodzie w ogóle żyją wielkie istoty, ale ten wyróżniał się nawet w ich gronie. Jego stopy nie opierały się o ziemię, lecz napierały na nią. Szeroka klatka piersiowa połyskiwała chroniona przez kuty kirys, na którym widniał krzywy paskudny uśmieszek egidy. Muskularne ręce były obnażone do łokci i nie trzymały broni - widocznie przybysz nie widział w Vadim zagrożenia - stalowa buława wisiała przy pasie. Nic dziwnego, gość był ogromny i silny, Vadi nawet gdyby podskoczył, nie sięgnąłby karbowanej rękojeści bezczynnie wiszącej maczugi.

Zadarłszy głowę, Vadi popatrzył w oczy giganta. Zwyczajne oblicze, ludzkie. A hełm złocisty, błyszczy, wskazując zenit ostrym szpicem.

Przez Oparzelisko pewnie na czworakach przeszedł, ocenił Vadi. A czapkę zdjął. Inaczej za nic by nie przeszedł. W taki szyszak uwielbiają strzelać błyskawice. Widocznie dobry to człek, niegłupi i nie hardy. Szkoda go...

Podrzucił kamyczek, złapał.

- A po co ci Vadi?

- Powiem to tylko jemu.

- Mów. Vadi to ja.

Olbrzym nie zdziwił się, widocznie podczas długiej podróży nie takie rzeczy widywał i wiedział, że nie wzrost świadczy o człowieku, nie złoto i nie żelazo.

- Nazywam się Hagen. Przybywam z Zachodnich Ziem. Potrzebny mi jest jasny miecz Sholpan.

Vadi pstryknięciem pozbył się kamyka, pokazał puste dłonie.

- Nie mam miecza. Nie jestem wojownikiem, nie jestem kowalem i nawet nie sprzedaję pamiątek, choć w okolicy wala się sporo starego żelastwa.

- Plotka głosi, że masz talizman, z którym można przejść przez Puste Wzgórza.

Vadi skiną! głową.

- Zgadza się, mam taki amulet.

Olbrzym szybko się pochylił. Ciężki cień nakrył Vadiego.

- Daj mi go! Daj na jeden tylko dzień. To mi wystarczy, żeby przeszukać Puste Wzgórza wzdłuż i w poprzek. Wszyscy wiedzą, że tam właśnie jest miecz Sholpan. Umierający heros wbił go w brzuch smolistego potwora i już nie starczyło mu sił, by wyjąć miecz. A potem na wzgórza padł bezczas i miecz pozostał tam, wtopiony w bryłę smoły. Przysięgam na światło i cień, że zwrócę ci twój talizman, gdy tylko znajdę Sholpan.

- Po co ci właśnie ten miecz? Mało jest na świecie innych kling? Mogę ci pokazać pewien kamień, sterczy z niego rękojeść tak gęsto pokryta runami, że nie da się odczytać ani jednego słowa. Co prawda to kamień, a nie smoła, nie tak łatwo będzie wyszarpnąć ostrze...

Hagen pokręci! głową.

- Potrzebnymi jasny miecz. Gdybym za przeciwnika miał smoka albo hydrę, znalazłbym sposób, żeby się z nimi rozprawić, ale teraz na mojej drodze stanęło coś innego. Może słyszałeś, czcigodny Vadi, że w Zmierzchu, w mojej ojczyźnie, jest coś takiego jak Ciemny Padół. Przeklęte miejsce! W dzień niczym się nie wyróżnia od każdej innej doliny, ale niech cię los nie zmusi do nocowania tam. Twoje ognisko zgaśnie, pochodnia zadławi się czadem, a zaraz potem pojawi się Strach Mroku. Wypije ci duszę i pozostawi puste ciało. Nikt z tych, co spotkali Stracha Mroku, nie jest w stanie opowiedzieć, co się z nim działo, ale z ich bełkotu zrodziły się złe legendy. Jedni gadają o czarnym zwierzu, niewidzialnym w mroku, którego dwa błękitne ślepia pętają ofiarę i odbierają jej wzrok. Inni opowiadają o kobiecie w żałobnej sukni z bezdenną dziurą oblicza, w której pływają znowuż te wspomniane błękitne ognie. Mężczyźni nazwali Strach Mroku Błękitnicą i odważają się wchodzić do doliny tylko o poranku. Ja też nie wiem, kto Ciemny Padół zamieszkuje, ale nieczyste nie powinno przeszkadzać ludziom, dlatego potrzebuję jasnego miecza, który tnie duchy nocy.

- Czyżby Błękitnica wypełzła ze swojego Ciemnego Padołu? Czy może brukiew, którą wieśniacy uprawiają na ziemi niczyjej, po nocach zaczęła wariować z przerażenia?

Hagen uśmiechnął się ze zrozumieniem, przykucnął, żeby widzieć twarz Vadiego.

- Do tego na razie nie doszło. Lwy nie jedzą kapusty, Błękitnica nie rusza brukwi, a brukiew nie może zwariować.

- No to o co chodzi?

Gigant parsknął krótkim śmiechem.

- Chodzi o to, że ja nie jestem ani brukwią, ani turnepsem. Nie mogę spać spokojnie, kiedy nieczyste łazi dokoła mojego domu. Jestem człowiekiem.

Vadi podniósł z ziemi pięć kamyczków, wybrał jeden odpowiedni, przymierzył się, żeby go podrzucić, ale zrezygnował - twarz rozmówcy znajdowała się za blisko.

- Nie jesteś człowiekiem. Jesteś herosem. Człowiek tylko nie może zasnąć, gdy obok znajduje się niepojęte. Wtedy nazywa to coś Błękitnicą i zasypia, zadowolony, jak wspaniale wszystko sobie wytłumaczył. Ale ty nie jesteś taki. Ty potrzebujesz przeciwnika. Sądzę, że gdyby Błękitnica mieszkała pod siedemnastym morzem, i tak byś tam zanurkował, żeby się z nią zmierzyć.

Hagen wyprostował się. Spiczasty hełm przeszył niebo. - Tak, masz rację. I właśnie dlatego jestem człowiekiem. Teraz Vadi mógł znowu podrzucać i chwytać kamyczki, i patrzeć

do góry, nie obawiając się, że urazi gościa.

- A może tam nie ma zwierza? Może tam mieszka kobieta, błękitnooka nocna piękność, a twoi wędrowcy wariowali z powodu beznadziejnej do niej miłości?

- Nie będę zabijał kobiety. Ale gdyby tak było, musiałbym popatrzeć jej w oczy.

- Trzymając w ręku miecz?

Hagen nie odpowiedział, na jego policzkach napięły się mięśnie - tak zacisnął szczęki, żeby powstrzymać gwałtowne słowa.

Kamyk wzleciał, upadł, zniknął w pomarszczonej dłoni.

Jak szczupła stała się moja dłoń... i pomarszczona - pomyślał Vadi. Ciekaw jestem, ile jeszcze sądzone mi pożyć...

Kamyczek, gardząc przez chwilę ziemskim prawem ciążenia, wzleciał ku niebu, potem wrócił, ulegając temuż prawu.

Niebo uśmiechało się nowo narodzonym błękitem, nie spłowiało nawet nad Pustymi Wzgórzami. W znieruchomiałej turkusowości niebios kreślił spirale młody wiśniowy smok. Opadał w dół, jakby zapadając się w niewidzialnym wirze, gwałtownie zmniejszał kręgi, aż zlał się w oczach w jedno purpurowe migotanie, ale w ostatniej chwili spirala zaczynała się rozkręcać, i smok, nie poruszywszy ani razu skrzydłem, wzlatywał ponownie w niebo. On też nie lubił podporządkowywać się prawom, które nie pozwalają mu latać.

Siedem.,. dziewięć... szesnaście cienkich kresek przekreśliło niebo, przeszywając ciasną cykloidę smoka. Nie było dokąd przed nimi uciec, ale eksplodując malinowymi błyskami, smok wykręcił niewyobrażalny kurbet i powrócił do płynnego krążenia. To było piękne, jak każda wyrafinowana gra. I podwójnie piękne, ponieważ gra toczyła się o życie. Łucznicy z pobliskiej wsi usiłowali zaskoczyć wiśniowe cudo. Gdyby im się udało, niebo nad tutejszą ziemią zostałoby osierocone, a cały świat stałby się uboższy o jednego smoka.

Kamyczek wzleciał i rozmyśliwszy się, wrócił na dłoń. Wzleciał, wrócił i upadł na ziemię. Pomarszczona mała dłoń zacisnęła się w pięść.

- Nie złość się, potężny Hagenie, ale nie dam ci amuletu. Niech Błękitnica żyje sobie w swoim Ciemnym Padole. A ty, jeśli rzeczywiście troską cię napawa los ludzi, zamieszkaj obok i pilnuj, żeby nikt tam przypadkiem nie zbłądzi!.

Hagen nie był ani zdziwiony, ani rozgniewany.

- Oto dlaczego tu siedzisz. Cóż, to godne zajęcia dla takiego mizeraka jak ty. Nie jestem urażony twoją odmową, od początku wiedziałem, że stanie się coś takiego. Nie sądź mnie źle, czcigodny Vadi, jednak zdobędę ten twój talizman.

- Nie wolno mnie zabijać, ja od czterystu już lat nie uczyniłem zła!

Vadi wiedział już, jak odstraszają niektórych te koszmarne słowa, ale Hagen tylko się uśmiechnął, lekko i nieco pogardliwie.

- A od ilu lat nie czynisz dobra, czcigodny?

Vadi pochylił głowę nad rozsypanymi u stóp kamykami, potem uniósł podbródek na spotkanie ironicznego spojrzenia giganta.

- Dobra też nie czyniłem od czterystu lat, ale nie ma w tym mojej winy! Uczciwie ostrzegam każdego idącego, że dalej nie pójdzie, ale nie wiadomo dlaczego, nikt mnie nie słucha.

Hagen skiną! głową.

- Tych, co dotarli aż tutaj, nie tak łatwo zawrócić z drogi. Gdybyś wiedział, ile przeszkód przyszło mi pokonać...

Sprzeczka nie miała sensu, ale Vadi i tak zaproponował:,

- Jeśli chcesz, pokażę ci drogę omijającą Oparzelisko. I powiem, jak można oszukać Słodką Topiel...

- Nie potrzebuję tego. Lepiej pomóż mi w mojej dalszej drodze. Vadi milczał.

- W takim razie odbiorę ci talizman sam. Może to niegodny uczynek, ale nie jestem doskonały. Przecież w każdej chwili mogę zginąć i wtedy całe nieuczynione przeze mnie zło wyrwie się na wolność. Nie bój się, postaram się ciebie nie skrzywdzić, choć bardzo mnie kusi popatrzeć, w co zmieniłyby się niepopełnione przez ciebie złe uczynki. Zresztą obawiam się, że nawet przez ten czas nie mógłbyś popełnić wielu występków. Z twoją siłą, i na dodatek gołymi rękami...

- Największe zło czynione jest nie rękami, lecz słowem, które jednakie dla nas jest. Na dodatek jestem uzbrojony. Miecza nie mam, ale mam sztylet.

Grube palce sięgnęły do pasa Vadiego.

- Z taką szpilką można się zasadzać na żuka co najwyżej...

- Ostrożnie! Na ostrzu jest trucizna! Kiedyś chadzałem z tą szpilką na łuskową czarcią żmiję. Sztylet ciągle jest umazany jej krwią.

Hagen szybko cofnął rękę. Maleństwo siedzące przed nim okazało się śmiertelnie niebezpieczne. Z taką bronią malec rzeczywiście mógłby popełnić świństw co niemiara. I teraz wszystkie, niedopełnione, usadzone w kruchej twierdzy cnoty, czekają śmierci swojego strażnika, by runąć na tego, kto znajdzie się najbliżej, a to oznacza, że na zabójcę. Tak więc podwójne ostrzeżenie okazało się naprawdę na czasie.

Vadi wyprostował się dumnie i w tym momencie Hagen ogromnym łapskiem chwycił go za korpus, a drugą ręką wyszarpnął mu zza pasa sztylet. W ręku giganta zatruty kindżał wyglądał rzeczywiście jak szpilka. Ściśnięty mocno Vadi wychrypiał z wyrzutem:

- Po co to robisz? Przecież wiesz, że nie zaatakowałbym ciebie...

- A ja wcale nie boję się twojego nożyka. Ale potrzebuję talizmanu i dlatego, na wszelki wypadek, zabiorę wszystko, co masz. Może magiczną siłą jest obdarzony ten nóż albo sprzączka na pasie... -Hagen zręcznie obszukał Vadiego. - A może talizman wisi na łańcuszku...

- Nie ruszaj, to mój talizman.

- Ale ja właśnie amuletu szukam, amuletu ratującego przed bezczasem.

- To nie jest ten amulet, to tylko talizman! Nikomu poza mną na nic się nie przyda!

- Nie złość się, czcigodny Vadi, ale sam mnie do tego zmusiłeś. I nie przejmuj się za bardzo, zwrócę ci twoje skarby nienaruszone, jak tylko wrócę z Pustych Wzgórz.

- Nie wrócisz.

- Nie kracz. Lepiej zdejmij tej pierścień. Boję się, że mogę ci złamać palec.

- Ten pierścionek podarowała mi znajoma. Nie ma w nim żadnej magicznej mocy.

- Nie mogę ryzykować. Co masz w kieszeniach?

- Miedziany grosik.

- 0, widzę, żeś bogacz. Dostaniesz go z powrotem wraz ze wszystkimi swoimi skarbami. A to zostawię ci jako zastaw, żebyś się nie martwiło swój dobytek, póki będę szukał miecza.

Gigant opuścił Vadiego na ziemię i zdjął z palca pleciony pierścień z oszlifowanym na wiele krawędzi adamantem. Vadi mógłby nosić ten zastaw zamiast bransolety.

- Do szybkiego zobaczenia, czcigodny! Życz mi szczęścia.

Hagen odwrócił się i miarowym krokiem wojownika ruszył ku wzgórzom. Przez mgnienie oka Vadiemu wydawało się, że bezczas już oświetlił jego kędziory pełną niemocy bielą, ale oczywiście to było niemożliwe. Granica leżała nieopodal, lecz przecież nie tutaj.

Przez kilka minut siedział nieruchomo, starając się o niczym nie myśleć. Potem wybrał kamyczek i cisnął go w niebo, po którym ciągle krążył wiśniowy smok. Kamyk wzleciał niewysoko, ale płynny ruch smoka się zmienił, zwierz rzucił się w bok, szykując się do zejścia z możliwej trasy lotu kamienia.

Co za wzrok ma stwór! Z tej wysokości dostrzec taki okruszek... Nie tak łatwo będzie go trafić wiejskim strzelcom. Jeszcze nie jeden i nie dwa dni wiśniowe cudo będzie radowało wzrok patrzących w niebo.

A przy okazji, rywalizując z jastrzębiami, porywać z podwórek kury i indyczęta. I jeśli łucznikom nie uda się wykończyć malca, wkrótce mały smok zacznie łapać owce, a kiedyś w końcu w pełni oszacuje swoją siłę i spadnie na człowieka. Wtedy nie uda się go już przeszyć strzałą i nie zrani rohatyną. Uratować ludzi będzie mógł tylko heros. Ale heros odszedł do Pustych Wzgórz i już nie wróci. To też jest jakaś racja, różna od tej pierwszej, zabraniającej pożyczania amuletu.

Vadi pochylił się, wybrał ze stosu kamyczków jeszcze inny - niepozorny i kanciasty, ścisnął go w ręku i poszedł śladem Hagena.

W twarz uderzył go nieruchomy, zastarzały chłód, ale amulet stał się ciepły, zapulsował, parząc palce, i Vadi szedł dalej. Po minucie znalazł Hagena. Olbrzym leżał twarzą ku wzgórzom - nawet wyczuwając nieszczęście, nie odwrócił się od niego i nie zawrócił. Wypolerowana nieminionymi wiekami czaszka wytoczyła się z hełmu i leżała nieco z boku, uważnie wpatrując się w otaczający świat. Vadi przykucnął, wpatrzył się w oczodoły.

- Przecież zrobiłem, co mogłem. Uczciwie cię ostrzegałem... Czaszka uśmiechała się szerokim, pozbawionym zrozumienia uśmiechem.

Vadi westchnął i zabrał się do roboty. Odszukał swój talizman i sztylecik - ciągle niebezpieczny, albowiem nawet bezczas nie mógł unieszkodliwić krwi łuskowej czarciej żmii. Znalazł pierścień podarowany przez znajomą i zaśniedziałą sprzączkę pasa. Najdłużej trwało odszukanie grosika, a nie chciał odchodzić bez niego. Przecież to była jego zapłata za ostatni dobry uczynek. Czterysta lat temu do granicy zbliżył się pewien człowiek i Vadiemu udało się go powstrzymać. Mężczyzna ten nie był herosem, szukał zaginionej kozy. Vadi uprzedził go o grożącym niebezpieczeństwie i powiedział, dokąd pobiegła uciekinierka. Dostał grosik i to była jedyna cenna rzecz, jaką zdobył przez te czterysta lat. W końcu znalazł i tę monetkę. Zdjął z ręki pierścień, nałożył na kruche kosteczki zetlałych palców Hagena.

- Oto twój zastaw. Zwracam ci go.

Nie miał już tu nic do roboty, ale sam nie wiedząc po co, zaczął wspinać się po zboczu.

W parowie między dwoma wzgórzami matowo połyskiwało asfaltowe jeziorko. Jeśli legendy nie kłamią, są to szczątki smolistego potwora. W takim razie gdzieś w głębinie, zalany lepką smołą leży miecz Sholpan. Więc gdyby nawet Hagen miał amulet, całego życia by mu nie starczyło, żeby wyczerpać i przecedzić smolistą ciecz. A może podania kłamią i Puste Wzgórza są rzeczywiście puste. Ale to przecież niczego nie zmienia - herosi i tak będą tu szukali swojej śmierci.

Poza tym nic w parowie nie było. Dwa wzgórza i kałuża smoły między nimi. Nawet Vadi mógłby przeszukać całe Puste Wzgórza w pół godziny. Pewnie też straszliwe jakoby królestwo Błękitnicy w środku ziem Zmierzchu niewiele jest od tych wzgórz większe. Dlaczego ludzi tak ciągnie właśnie do tego miejsca? I po co tu siedzi malutki Vadi? Kogo i co chce ochronić? Czy raczej co chce ochronić i przed kim?

Nieśpiesznie szedł do domu, nad którym ciągle krążył ocalały smok. Gorący kamień parzył w palce. Vadi bardzo chciał podrzucić go w powietrze, chwycić, znowu podrzucić. I nie po to, by ostudzić umęczoną dłoń, tylko żeby choć trochę ostudzić zbolałą duszę. Ale nie odważył się otworzyć garści i choćby na mgnienie oka wypuścić kamyk. Nie wiedział, czy zdołałby ponownie zacisnąć palce i czy wyrzucony w powietrze amulet zechciałby wrócić do podstawionej dłoni.

Przełożył Eugeniusz Dębski

 

... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl