[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

_____________________________________________________________________________

 

 

 

Margit Sandemo

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

Tom XIV

 

Ostatni rycerz

 

_____________________________________________________________________________

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

·         I nie stój taka żałosna! - wrzasnął do żony Jochum książę Riesenstein, zatrzaskując za sobą drzwi.  Księżna Hildegarda starała się zapanować nad nerwami po kolejnej awanturze. Słyszała, jak kroki męża oddalają się w głąb komnat duńskiego zamku królewskiego. Choć książę o tym nie wspomniał, zdawała sobie sprawę, że skierował się do swej najnowszej kochanki.  Wiele było takich, które mu ulegały. Książę Jochum, kiedy chciał, potrafił być czarującym mężczyzną.  Młodszy brat panującego w lilipucim księstwie Riesen-stein pełnił funkcję posła swego kraju na duńskim dworze i w pełni mu to odpowiadało. Hildegarda, urodzona na Bałkanach, nie czuła się dobrze w zimnej Danii, gdzie, jak powiadała, przez pół roku nieustannie hulają wiatry.  Najbardziej jednak dokuczało jej wewnętrzne zimno.  Nie znała języka, nie mogła zabłysnąć młodością, urodą ani elokwencją. Wiedziała też dobrze, co to za cień postępuje za nią krok w krok. Nadworny medyk nie musiał nic mówić. I tak wyczytała wszystko z jego uciekających w bok oczu. Wielokrotnie już upuszczał jej krwi, ale to nie przyniosło żadnej poprawy. Miała chorą krew, powtarzał.

Hildegarda podeszła do lustra i ze ściśniętym sercem przyjrzała się swemu odbiciu. Boże, jak nienawidziła swojego ciała! Co prawda nigdy nie można jej było nazwać pięknością, w najlepszym cazie jej wygląd określano jako miły, ale teraz prezentowała się tak beznadziejnie, że jedyne, na co miała ochotę, to wybuchnąć płaczem.  Na cóż zda się ubierać według obecnej, coraz śmielszej mody, w suknie z głębokim dekoltem i zalotnie krótkimi rękawami, w jedwabie i leciutkie tiule, kiedy wygląda się tak jak ona? Miała czterdzieści sześć lat i jej życie już się skończyło. Dosłownie. Dziś wieczorem powinna pokazać się na uroczystym obiedzie i nie wiedziała, jak sobie z tym poradzi.

Ponowiła próbę zasznurowania w pasie szmaragdowo-zielonej sukni. Na próżno. Całe ciało obrzmiało od puchliny wodnej. „Chora krew...” Oczy zniknęły niemal całkiem wśród paskudnych worów. Stopy były obolałe, stawy sztywne. Kiedy naciskała skórę przy nadgarstkach, palec zapadał się, a wgłębienie pozostawało na długi czas.  Stała się niekształtna, całkiem zdeformowana. Żaden strój już na nią nie pasował. Pragnęła jedynie spać i spać, pozostać sam na sam ze swymi dolegliwościami, ale niestety musiała pokazywać się u boku Jochuma. Jego Wysokość król Christian V bardzo byłby niezadowolony, gdyby kogoś zabrakło na jego urodzinowej uczcie. Będzie więc musiała tam siedzieć i znosić rozbawione, wszech-wiedzące miny dam dworu, obojętne spojrzenia męż-czyzn, obiegające jej postać szybko, ze współczuciem i lekką pogardą. „Ta księżna, ona za dużo je - powiedział kiedyś jeden z dworzan, nie wiedząc, że Hildegarda znajduje się w pobliżu. - Napycha się jak świnia. Cóż musi się czymś pocieszać, kiedy mąż harcuje za jedwab-nymi zasłonami w niewieścich komnatach”.  A przecież ona nie jadła prawie nic!

Jej mąż? Przy stole na ogół traktował ją jak powietrze.  Jeśli się do niej zwracał, czynił to w formie zjadliwych uwag. Drwił z niej otwarcie, a ona w odpowiedzi potrafiła tylko się uśmiechać, choć serce krwawiło jej z żalu i bezsilności.

Nagle drzwi się otworzyły i weszła jej córeczka, Marina. Boże, cóż za wróbelek! Trzynastolatka o cien-kich, postrzępionych włosach, które nie dawały się ułożyć w żadną fryzurę, ogromnych wystraszonych oczach i ustach wiecznie składających się w podkówkę.  Marino, moje najdroższe dziecko, co się z tobą stanie, kiedy mnie już nie będzie? myślała, obcjmując dziewczyn-kę. Co zrobi z tobą twój ojciec, który nie chce cię znać, ponieważ nie jesteś wytęsknionym synem? W jego życiu nie ma miejsca dla ciebie.

·         No i jak, Marino? - zapytała, podnosząc się z trudem.

·         Co dzisiaj robiłaś?

·         Nic.

Dziewczynka wyglądała, jakby tego dnia bała się własnego cienia jeszcze bardziej niż zwykle. Co się z nią działo ostatnimi czasy? Snuła się jak zjawa. Czyżby wiedziała? Przeczuwała, że wkrótce zostanie samiutka na świecie?

Boże, okaż miłosierdzie memu dziecku! Nie dopuść, by Marina była równie samotna w obcym kraju jak ja! Niech ojciec nie wyda jej za mąż z wyrachowania, jak uczynili to moi rodzice, aranżując związek z bratem następcy tronu.  Podczas gdy dziewczynka cichutko przycupnęła na parapecie, nieśmiało prosząc o pozwolenie pozostania w komnacie, Hildegarda powróciła myślami do czasów młodości, kiedy Jochum ją adorował.

Ach, jakże była zakochana w przystojnym księciu Riesenstein! I jakże on ją uwielbiał. To właśnie najmocniej teraz bolało: fakt, że kiedyś naprawdę ją kochał.  Nie było to małżeństwo jedynie z rozsądku. Związek, w którym nie należało się spodziewać ani krztyny miłości, być może byłby łatwiejszy. Ale patrzeć, jak płomień uczucia w oczach ukochanego gaśnie i przemienia się w lodowate zimno i pogardę, gdy minął pierwszy okres fascynacji, ta było nie do zniesienia. Nie pomagała myśl, że prawdopodobnie dzieliła ten los z długim szeregiem jego porzuconych kochanek.

To ona była jego żoną, to jej słsładał małżeńską przysięgę. I to jej życie było pełne upokorzeń.  No cóż, nie miało ono być sżczególnie długie. Może tę prawdę powinna uznać za pociechę...

Ale jest pczecież Marina, nie wolno jej zapominać o córce! Ze względu na nią musi żyć tak długo, jak to możliwe.

Hildegarda przebierała się w najobszerniejszą ze swych sukien, marszcząc brwi. Ostatni tomans Jochuma trwał już dość długo. Ta mała, zadowolona z siebie panna Kruusedige, w przeciwieństwie do większości jego ko-chanek, była niezamężna i wydawało się, że złapała go w sidła.

Na litość boską, pomyślała, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. Przypominam stóg siana albo namiot żołnierski! Nie, nie mogę tak się pokazać! Zadzwoniła na pokojówkę, chcąc prosić o radę i po-moc, ją, dziewczynę, która nie żywiła do swej pani ani odrobiny szacunku i posyłała jej za plecami pogardliwe spojrzcnia. To Jochum wybrał żonie pokojówkę: zgrabną i śliczną. Jego dłonie z pewnością nie raz obejmowały jej okrągły tyłeczek.

Hildegarda poczuła, że nadchodzi nowy atak słabości.

Położyła się na łóżku.

·         Jestem tylko trochę zmęczona - powiedziała, prag-nąc uspokoić córkę. - Muszę odpocząć minutkę. Zajrzyj tam, do najwyższej szuflady, może znajdziesz kilka cukier-ków.

Gdy zjawiła się pokojówka, Hildegarda zdążyła jeszcze powiedzieć, że dzwonek trąciła przypadkiem. Dziew-czyna odeszła więc, tłumiąc chichot. Hildegarda popadła w omdlenie.

 

Znów znalazła się w samym środku piekła. Ucztujący dwór, narastający wokół dokuczliwy szum. Świętowano na cześć Jego Wysokości. Ach, ten język, niemożliwy do opanowania! Na szczęście w modzie było posługiwanie się francuskim, którym Hildegarda władała. Ale dziś wieczo-rem i tak nikt się do niej nie odzywał.

Wiedziała, dlaczego: wyglądała gorzej niż kiedykol-wiek. Opuchnięta twarz, a tego defektu nie wypadało zauważać. Omijano ją więc, by uniknąć zadawania pytań lub nienaturalnych prób podejmowania rozmowy na inny temat.

Wszyscy goście stali w wielkiej sali w grupach, rozbawieni, roześmiani. Jochum gdzieś zniknął, zostawia-jąc ją całkiem samą. Ludzie, którzy zbliżali się do niej, w ostatniej chwili skręcali w bok, odwracając spojrzenia.  Tego wieczoru romans z panną Kruusedige rzucał się w oczy bardziej niż kiedykolwiek. Jochum nie czynił już żadnej tajemnicy z ich związku. Pochylał się teraz nad dłonią swej wybranki, całując ją i nie spuszczając przy tym wzroku z ukochanej. Tak całował kiedyś dłoń Hildegar-dy...

Damy dworu zerkały na księżnę z ukosa, uśmiechając się pod nosem.

O, samotności! Straszliwa salo balowa, tak przeraź-liwie wielka i pusta, choć pełna ludzi!

Mała Marina, jej jedyny przyjaciel na tym świecie, tak bardzo chciała przyjść z matką tutaj, prosiła i błagała z niezwykłym strachem w oczach. Ale Hildegarda musiała odmówić córce, choć serce ściskało jej się z bólu, bo podczas obiadu ani późniejszych tańców nie było micjsca dla dzieci.

Nie czuła się dobrze. Nie mogła oddalić się do swych komnat, gdyż zostałoby to uznane za obrazę królewskiego majestatu. Nie śmiała zbliżyć się z prośbą o pozwolenie, by wolno jej było odejść z powodu złego samopoczucia.  Hildegarda nigdy nie należała do osób, które lubią zwracać na siebie uwagę.

Właściwie nie nazywała się Hildegarda, lecz zupełnie inaczej, ale w Riesenstein jej imię było zbyt trudne do wymówienia, zmieniono je więc na Hildegardę. Wtedy nawet jej się podobało, gdyż wybrał je Jochum, ale teraz, gdyby tylko miała odwagę poprosić, chętnie powróciłaby do dawnego imienia.

Jochum przeszedł obok żony, cedząc przez zęby:

·         Musisz tak stać jak krowa, cały czas wślepiając się we mnie? Twoja suknia jest taka ciasna, że widać wszystkie zwały tłuszczu! To obrzydliwe! Czy nie mogłabyś przynaj-mniej zarzucić na wierzch szala?

Przeszedł dalej, rzucając królowej wytworny żarcik.  Kiedy Hildegarda nareszcie odważyła się podnieść wzrok, napotkała czyjeś spojrzenie. Zadrżała. Takich oczu nie widziała na dworze już od wielu lat. Wyrażały zrozumienie, emanowały ciepłem i serdecznością, dawały świadomość bezpieczeństwa, mówiły, że przecież nie jest całkiem samotna i opuszczona. Istniał ktoś, kto po prostu był jej przyjazny, choć nie mógł z nią porozmawiać.  Hildegarda poczuła, jak ogarnia ją przyjemne ciepło, a do oczu napływają łzy wzruszenia i radości. Nie znała tego młodego mężczyzny. Należał do drabantów króla Christiana, doborowej grupy rosłych mężczyzn z rodzin szlacheckich. Mundury królewskiej gwardii były strojne: jasnobłękitne, podbite czerwicnią peleryny z białymi, skrzyżowanymi na piersiach bandoletami. Paradowali pod ścianą i pilnowali bezpieczeństwa gości na wielkiej uczcie.

Był to przystojny młody człowiek, może nieco ponad trzydziestoletni, o ciemnych smutnych oczach. Tkwiła w nim jakaś szlachetna delikatność, choć trudno byłoby nazwać go słabym. Hildegarda natychmiast go polubiła.  Wcześniej po prostu nie patrzyła w stronę drabantów, to nie przystało księżnej.

Teraz był dla niej niczym oaza na pustyni dla sprag-nionego wędrowca.

Nie zaszło między nimi nic poza tym przelotnym spojrzeniem, chwilowym zetknięciem wzroku. Teraz jednak Hildegarda wiedziała, że on tam jest. To wystar-czyło. Znów poczuła się silna.

 

Mała Marina skuliła się w swoim łożu i nasłuchiwała z bijącym sercem. Zza ściany dochodziło słabe chrapanie guwernantki.

Gdyby tylko mogła zamknąć drzwi prowadzące na korytarz... Nie wolno jej jednak było tego robie, brakowa-ło klucza, a stara, głucha opiekunka musiała mieć moż-liwość zajrzenia do niej, gdyby zaistniała taka potrzeba.  Gdyby zaistniała potrzeba? Ani razu w ciągu dwóch lat, kiedy była guwernantką Mariny, nie obudziła się z ciężkiego, połączonego z chrapaniem snu, by zajrzeć do dziewczynki. A ponadto Marina nie miała odwagi wcho-dzić do niej.

Wiedziała dosyć. Z początku nie mogła zrozumieć, dlaczego od starej damy wieczorami zalatywał taki dziwny zapach. Teraz jednak była na tyle duża, by pojąć, że kobieta pije jak szewc i stąd bierze się nieustające chrapanie w nocy.

Marina musiała wyjrzeć spod kołdry, by zaczerpnąć powietrza.

Dziś wieczorem ucztowano. Chyba wszyscy tam po-szli? Tej nocy, wyjątkowo, mogła spać spokojnie.  Oby tylko dziś wieczorem nie rozległy się na korytarzu owe sktadające się kroki! O, Boże, dopomóż mi! Niech to nie zdarzy się jeszcze raz, nie zniosę tego!  Przez ostatnie dwa tygodnie słyszała kroki. A potem ostrożnie otwierały się drzwi. Kroki zbliżały się do jej łóżka.

Pierwszego wieczoru usiadła zdziwiona.

„Mama?”

„Ciii - usłyszała w odpowiedzi. - To tylko ja, wujek

Povl.”

Wujek Povl? Ach, tak, stary, opasły hrabia Ruckelberg.  Czego tu chce w tej swojej zatłuszczonej, wypomadowa-nej peruce, z podbródkami trzęsącymi się przy każdym ruchu głowy? Wyłupiaste oczy, wpatrujące się w nią pożądliwie, tłuste palce spoczywające na jej kolanach...

„Spójrz, Marino, co ci przyniosłem. Słodycze przygo-towane dla samego króla.”

Właściwie nie był tak bardzo stary. Mniej więcej w wieku ojca. Zwalisty i zniszczony życiem, wyglądał jednak na dużo starszego.

Marina przyjęła smakołyki i grzecznie podziękowała, ale on wcale nie odchodził. Przysiadł na brzegu łóżka i szeptał całą masę głupstw o tym, jaką jest śliczną dziewczynką i jak bardzo chciałby mieć lalkę podobną do niej, by móc się z nią bawić w chwilach samotności.  Głaskał dziewczynkę po włosach i po policzku, choć jej wcale się to nie podobało, aż w końcu sobie poszedł.  Następnego wieczoru był u niej znów z kolejną porcją słodyczy. Zabronił jej mówić komukolwiek o tych od-wiedzinach, bo powinien być na warcie i gdyby ktoś dowiedział się, że zamiast tego składa wizyty swej małej przyjaciółce, poszedłby do więzienia, a ona chyba tego nie chce? Tym razem wetknął rękę pod przykrycie, dotykał jej ramion i szyi mówiąc, że ma delikatną, miękką skórę.  Kolejnego wieczoru położył dłoń na jej piersi, mówiąc, że jest już dużą dziewczynką, i oddychał dziwnie, chrap-liwie. I chociaż zawsze uczono ją, by we wszystkim słuchać dorosłych i nie zadawać żadnych pytań, odważyła się poprosić, żeby tego nie robił, gdyż ona się boi, i wtedy sobie poszedł.

Dzień później nie chciała iść spać, starała się zostać z matką, ale odesłano ją, kiedy przyszedł ojciec. Wałęsała się po korytarzach, słysząc nawoływania poszukującej jej guwernantki. Wtedy właśnie natknęła się na niego, wujka Povla, i choć starała się ukryć, on już niestety ją zobaczył.  Zwabił ją do zbrojowni, koniecznie chcąc coś pokazać.  Marina miała wielką ochotę odmówić, ale zbyt mocno tkwiły w niej surowe zasady wpojone przez ojca. Zawsze słuchać dorosłych, być grzeczną i posłuszną dziewczynką.  Nigdy przedtem nie sprawiało jej to trudności, wyrosła bowiem na zastraszone dziecko, które nie śmie wymówić słowa „nie”. I teraz także nie mogła postąpić inaczej, tylko pójść z wujkiem do mrocznej zbrojowni.  Nie, nie mogę myśleć o zbrojowni i o tym, co się tam wydarzyło! Muszę się skupić na matce, która jest teraz na dole, w sali balowej, i na pewno świetnie się bawi.  W głębi duszy jednak Marina wcale w to nie wierzyła.  Biedna matka, tak bardzo cierpi! A ojciec jest dla niej taki niedobry, łaje ją, nazywa krową i tłustą maciorą.  Matkę, niegdyś najpiękniejszą na świecie! Tak było, zanim jej twarz stała się taka dziwna. Marina słyszała ostatnio, jak ojciec wrzeszczał na matkę. „Medyk, zdaje się, powiedział, że to wszystko na marne? Dlaczego więc robisz sobie jakieś bezpodstawne nadzieje? Lepiej byłoby przyspieszyć to wszystko, żebym mógł jeszcze nacieszyć się życiem! Lottie nie będzie czekała w nicskończoność.” Lottie to ta panna Kruusedige, która bez przeswy prze-gląda się w lusterku, tyle Marina wiedziała. A potem matka mówiła swoim cichym głosem coś o Marinie. „O nią nie musisz się manwić. Sam się nią zajmę;” To zabrzmiało groźnie i dziewczynka skuliła się najbardziej jak potrafiła, aby nie mogli jej dojrzeć. „Czy nie pojmu-jesz, że staję się pośmiewiskiem całego dworu? - wołał ojciec do matki. - Mieć za żonę taką, która mdleje z byle czego!”

Marina pamiętała, że matka płakała, choć starała się to ukryć. Ojciec jednak usłyszał jej łkania i wpadł w jeszcze większy gniew.

Biedna matka! Marina miała nadzieję, że mimo wszyst-ko dobrze się bawi na balu.

 

Hildegarda zdołała usunąć się na bok, nie stać na środku na oczach wszystkich. Opierała się plecami o ścianę, aby jej tusza była mniej widoczna. Ciasna suknia uwierała tak mocno, jakby za chwilę miały trzasnąć szwy. Hildegardę oblewał zimny pot, pragnęła po prostu odejść i położyć się w swojej komnacie.  W drugim krańcu sali stał Jochum, otoczony wianusz-kiem zafascynowanych nim dam. Widziała, że jest wśród nich także Lottie Kruusedige. Uczucie wstydu jeszcze bardziej osłabiło Hildegardę; przymknęła oczy, zupełnie zrezygnowana.

·         Księźno - odezwał się ktoś po francusku. - Widzę, że jesteście głęboko pogrążona w myślach.

Szybko uniosła powieki i pokłonila się nisko. Przed nią stała królowa. Dobra, życzliwa królowa Charlotta Ama-lia.

·         Chodźmy, spoczniemy chwilę na mej sofie!

Hildegarda usłuchała z wdzięcznością. Wiedziała, że królowa nigdy nie wspomni o jej chorobie ani też o miłostkach Jochuma. Obydwu kobietom przypadł w udziale podobny tos. Chociaż król Christian bez wątpienia nie zaniedbywał swych małżeńskich obowiąz-ków i dał Charlotcie Amalii siedmioro potomków, to miał także pięcioro dzieci z Sophią Amalią Moth; swoją wieloletnią kochanką.

Królowa jednak, tak samo jak Hildegarda, zachowy-wała się taktownie i publicznie nie urządzała żadnych scen.  Mężczyźni wymagali od żon absolutnej lojalnaści, dlatego też mogli robić to, co im się żywnie podobało.  Jednak poza wszystkim Hildegarda uważała, że cudo-wnie jest nareszcie z kimś porozmawiać i uciec spod pręgierza spojrzeń.

·         Jak się miewa mała Marina? - zapytała królowa, gdy już usiadły.

·         Dziękuję, dobrze - odparła Hildegarda. - Ale jest takim nieśmiałym dziecklem, że właściwie nigdy nie wiadomo, co myśli.

·         Owszem, zauważyłam to. Ale tak przecież trzeba wychowywać dzieci, nie należy ich widzieć ani słyszeć. Co prawda uważam, że mężczyźni są dla nich zbyt surowi, ale my także przez to przeszłyśmy i jakoś nic nam nie zaszkodziło.

Czyżby? Hildegarda powróciła myślą do własnego surowego dzieciństwa, które pamiętała jako długi ciąg pełnych dojmującego chłodu dni spędzonych w zamko-wych salach w ich rodzinnym kraju. Ciągłe „zrób to i to, nie rób tego”. Czy to nie zaszkodziło?

Mruknęła coś niewyraźnie pod nosem.

Gawędziły o błahostkach dotyczących dworu, Hildegarda zapytała o dzieci królowej, a był to temat, który starczał na długo. Ale oczy Hildegardy błądziły po sali...

·         Kim jest ten mężczyzna przy drzwiach? - ośmieliła się zapytać, gdy zapadła chwila milczenia; obawiała się bowiem, że królowa zechce ją opuścić. - Drabant o takim przyjaznym, choć smutnym wejrzeniu? Wydaje mi się, że gdzieś go już kiedyś widziałam, ale nie mogę sobie przypomnieć.

To było kłamstwo, ale przecież nie mogła otwarcie okazać zainteresowania drabantem.

·         Z pewnością nie, księżno Hildegardo - odparła Charlotta Amalia. - Bardzo długo nie było go na dworze.  Cała jego rodzina wymarła i musiał zająć się swą posiad-łością. Znane są wam chyba reformy mojego męża dotyczące szlachty. Stare rody zdobyły zbyt dużą władzę, dlatego większości odebrano przywileje...  Królowa przerwała, a Hildegarda nie śmiała się dopy-tywać. Mogła tylko spoglądać wyczekująco.  Królowa wzrokiem śledziła Jego Wysokość. Roz-mawiał właśnie z wielkim, zwalistym szlachcicem o nala-nej, błyszczącej twarzy i wyłupiastych oczach.  Ku uldze Hildegardy królowa podjęła przerwany wątek:

·         To hrabia Ruckelberg, jeden z nowo mianowa-nych szlachciców mego męża. Nie twierdzę, że go lubię, tkwi w nim jakiś fałsz, czy nie mam racji, księżno?

Hildegarda zgodziła się z nią.

·         No cóż - mówiła dalej królowa, lekko wzruszając ramionami. - Ale nie powinna się o nim mówić nic złego.  Cieszy się nieposzlakowaną opinią. Nie było wokół niego żadnych skandali, nazwiska Ruckelberg nigdy nie łączano z żadną kobietą. Interesują ga jedynie sprawy królestwa.  Mój małżonek twierdzi, że hrabia służy mu nieocenioną pomocą. - Nareszcie wróciła do punktu wyjścia. - Ale młodemu Tristanowi Paladinowi pozwolono zatrzymać jego posiadłość, Gabrielshus. Tak, mówię o drabancie, który wydał się wam znajomy.

·         Och, oczywiście, że to Tristan Paladin - ożywiła się Hildegarda, która nigdy wcześniej nie słyszała tego nazwiska. - Wiedziałam, że gdzieś już musiałam go spotkać!

Młody człowiek nie spoglądał więcej w jej stronę i Hildegarda wcale tego nie pragnęła. Chciała tylko zapamiętać to ciepłe, troskliwe, rozumiejące spojrzenie.  Tristan Paladin... Cóż za imię! Ale pasowało do niego.  Nagle Hildegardzie wydało się, że nie mógłby nazywać się inaczej.

Królowa przeprosiła ją, mówiąc, że czekają na nią inne obowiązki, i Hildegarda już chciała wstać i odejść, choć czuła się ciężka jak słoń...

·         Ależ nie, księżno, posiedźcie jeszcze, wyglądacie na zmęczoną! Zostańcie tutaj tak długo, jak będziecie miała na to ochotę. Czy zwracaliście się do jakiegoś lekarza?

·         Tak, nadworny medyk bada mnie regularnie.

Królowa zawahała się, Hildegarda wiedziała, dlaczego.  Chciała zaproponować księżnej usługi osobistego medyka króla, ale słowa nie mogły jej przejść przez usta. Medyk królewski był bowiem ojcem osławionej Sophii Amalii Moth, której nadano szlachectwo i tytuł hrabiny Samsoe.  Królowej z pewnością niełatwo było wymówić nazwisko królewskiego medyka.

Hildegarda pospieszyła jej z odsieczą.

·         Doskonale sobie radzę, Wasza Wysokość, ale jeśli wolno mi będzie posiedzieć tu przez chwiię, z wdzięcznoś-cią przyjmę tę propozycję.

·         Zostańcie tu tak długo, jak chcecie, księżno - uśmie-chnęła się Charlotta Amalia. W uśmiechu tym objawiło się bolesne zrozumienie losu, który wspólnie dzieliły.  Jakie to wszystko żałosne, pomyślała Hildegarda, kiedy została sama. Na drugim końcu sali rozpoczęły się tańce, ale Jochuma nigdzie nie było widać. Nie było także panny Kruusedige, ale nic w tym dziwnego, że zniknęła w ślad za nim.

Zdenerwowanie Jochuma, gorączkowy niepokój, tak częste ostatnio wybuchy gniewu... Czy w szeptach, które usłyszała kilka dni temu, kryła się prawda? Że panna Kruusedige jest w tak zwanym błogosławtonym stanie?  Siostrzyczka lub braciszek małej Marine? Bez wąt-pienia braciszek, panna Kruusedige z pewnością urodzi samych synów. To tylko ona, Hildegarda, miała jedną jedyną córkę.

Bezgraniczna miłość do córeczki wypełniła jej serce.

Czy to dlatego Jochum pragnął jej rychłej śmierci?  Dlatego, że chciał zapewnić pannie Kruusedige przy-zwoity status?

O, losie, jakże bolesne są twoje ciosy!

Król... Jochum... Eleganccy szlachcice droblący w tań-cu... Poznawała większość z nich i wiedziała, że to nie nad dłońmi żon pochylają się ze słodkim uśmiechem.  Niewierność, oszustwo, gdzie okiem sięgnąć.  Jej wzrok padł na hrabiego Ruckelbergz i chociaż wyglądał on odpychająco z trzęsącymi się podbródkami i wydatnym brzuchem, miał jakąś dobrą cechę: z jego nazwiskiem nie kojarzono żadnych skandali obyczajo-wych.

Kilka małych dziewcząt służących na zamku, jeszcze dzieci, zatrudnionych przy porannym paleniu w piecach, mogłoby może powiedzieć co innego, gdyby śmiały...  Hildegarda przypadkiem odwróciła głowę i napotkała najczystsze, najsmutniejsze spojrzenie na świecie.  Tylko przez sekundę. Ale to wystarczyło, by znów napłynął spokój i coś, co chyba można nazwać szczęściem.  Tristan Paladin. „Rycerz smutku”. Hildegarda zaczęła snuć fantazje o tym, dlaczego jest taki zasmucony, ale tak naprawdę nie znała go ani trochę i mogła tylko zgadywać.  W pełnej gwaru i wilgornego ciepła sali balowej, przepełnionej aromatem perfum zmieszanych z potem, Hildegarda nareszcie odnalazła spokój. Usiadła wygod-niej na sofie i przymknęła oczy. Nie zauważyła, kiedy zapadła w głębokie omdlenie, i upłynęło dużo czasu, zanim ktokolwiek zorientował się, co stało się z niekształt-ną, zdeformowaną niewiastą.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

 

Podczas gdy w sali balowej trwała barwna, beztroska zabawa, komendant zamku wraz z nadwornym medykiem wyglądał przez okno klatki schodowej na dziedziniec.

·         Widzę, że dzisiaj wszyscy twoi ludzie są na służbie

·         odezwał się medyk.

Komendant rozejrzał się dokoła, by upewnić się, że nikt ich nie słyszy, i rzekł:

·         Tak. Uroczystości takie jak dzisiejsza zawsze na-stręczają dodatkowych trudności. Jego Wysokości grozi wówczas większe niebezpieczeństwo niż zazwyczaj.  Komendant nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, mężczyzna w mundurze, w średnim wieku, niewysoki, przeciętny we wszystkim. Lekarz był okrągtejszy, wyraź-nie dbający o zainteresowanie otoczenia i przez to ubrany bardziej elegancko, z brodą władczo wysuniętą do prza-du. W żadnym z nich jednak nie było nic niesympatycz-nego.

·         Nadal ich nie pojmano? - szeptem zapytał medyk.

·         Nie. Wszystko, co do nas dociera, to plotki. Plotki i fragmenty rozmów. Ale nie możemy sobie pozwolić na osłabienie czujności.

·         Rozumiem. Nawet jeśli tylko połowa z tego, co się szepce na ich temat, jest prawdą, to i tak są śmiertelnie niebezpieczni.

Popatrzyli ku ulicom miasta, ciągnącym się od prze-ciwnej strony dziedzińca zamkowego. Daleko, tam gdzie zaczynały się ulice, plac otaczały liściaste drzewa, rzucają-ce głębokie cienie na bramy domów. Tam wśród cieni była niewielka karczma, a pod stojącymi przed nią drzewami dostrzegli trzech mężczyzn w ciemnych opoń-czach. Mężczyźni ci w mroku sprawlali wrażenie nienatu-ralnie wysokich.

·         To oni, prawda? - zapytał nadwomy medyk cicho, jakby obawiał się, że tamci mogą go usłyszeć.  Komendant wzruszył ramionami.

·         Stoją tu już od tygodnia co wieczór. Moi ludzie wychodzili do nich, ale zanim dotarli na miejsce, tych trzech znikało. Jak gdyby to były tylko... cienie. Omam wzrokowy, ogarniający ludzi patrzących z zamku.

·         I przypuszczasz, że należą do tego tajemniczego zakonu?

·         Przypuszczam? - obruszył się komendant. - Tak niesie wieść gminna.

·         Jak nazywa się ta sektę? „Strażnicy Wiary”?

·         Nie, to nie sekta, to zakon pod nazwą „Strażnicy Prawego Tronu”.

·         A więc atak na majestat królewski. Czy mają innego pretendenta do korony?

·         Jeszcze gorzej!

·         Tak niewiele o nich wiem - przyznał doktor. - Czy nie mają związku z okultyzmem?

·         Oczywiście tak. Ale wiesz, plotka wylatuje wróblem, a wraca wołem.

·         Czasami warto posłuchać pagłosek. Chciałbym się wszystkiego dowiedzieć.

Komendant uśmiechnął się półgębkiem, zaraz jednak jego twarz spoważniała.

·         Mamy w Danii wieie różnych ezoterycznych zako-nów...

·         Co to znaczy?

·         Że otaczają się zasłoną tajemnicy, ich rytuały są tylko dla wtajemniczonych. Większość tych związków jest nieszkodliwa, członkowie wielu z nich spełniają po cichu dobre uczynki. Ale są też ci Strażnicy Prawego Tronu. Źli, niebezpieezni. Tak przynajmniej o nich powiadają. Nikt nie wie niczego na pewno.

·         Dlaczego są tacy niebezpieczni?

·   ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl