[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Robert Jordan

 

 

 

OKO ŚWIATA

Tom 2

 

(Przełożyła Katarzyna Karłowska)

ROZDZIAŁ 27

SCHRONIENIE PRZED BURZĄ

Perrin nie umiał zachować spokoju podczas dni spędzonych z Tuatha'anami, kiedy wędrowali leniwie na południe i wschód. Wędrowcy nie znali powodów, które mogłyby skłonić ich do pośpiechu, taki mieli styl życia. Kolorowe wozy wytaczały się na drogę dopiero wtedy, gdy słońce stało wysoko nad horyzontem, a zatrzymywały się po południu, po znalezieniu odpowiedniego miejsca na roz­bicie obozu. Psy, a czasami również dzieci, biegały swo­bodnie obok karawany, nie mając żadnych trudności z ewen­tualnym dogonieniem jej. Na wszelkie sugestie, że mogliby poruszać się szybciej albo pokonywać większe dystanse, od­powiedzią był śmiech i ironiczne uwagi, w rodzaju: "Tak, ale czy rzeczywiście należy zmuszać te biedne konie do ciężkiej pracy?"

Perrin był zdziwiony, że Elyas nie podziela jego odczuć. Łowca nie korzystał z wozu, wolał maszerować, włócząc się swobodnie wzdłuż czoła kolumny, nigdy jednak nie da­wał do zrozumienia, iż chciałby opuścić ją, lub poruszać się szybciej.

Dziwny, brodaty mężczyzna, w niezwykłym ubraniu ze skóry, różnił się zdecydowanie od łagodnych Tuatha'anów. Kiedy przechadzał się pomiędzy wozami, nie można go było pomylić z nikim innym. Nawet w obozowisku Elyas nie wyglądał na kogoś z ludu, i to nie tylko z powodu ubrania. Poruszał się z leniwą wilczą gracją, uwydatnioną dodatkowo przez skóry i futrzaną czapę, jednak kontrast pomiędzy nim a Wędrowcami był wyraźny, ponieważ jego postać tchnęła groźbą, tak jak ogień promieniuje ciepłem. Wędrowcy, za­równo młodzi, jak i starzy, żyli radością. W ich pełnych wdzięku ruchach nie dostrzegało się niebezpieczeństwa, lecz jedynie zadowolenie. Dzieci bezustannie biegały, rozpierane czystym pragnieniem ruchu, zaś dorośli Tuatha'anowie, na­wet siwobrodzi staruszkowie i babcie, stąpali lekko, lecz nie przesadnie, rytmem statecznym, pełnym godności. Zawsze miało się wrażenie, że Wędrowcy zaraz zaczną tańczyć, nawet jeśli stali nieruchomo, nawet podczas tych rzadkich chwil, gdy obóz nie rozbrzmiewał muzyką. Skrzypce, flety, cym­bały, cytry i bębny nieomal nieustannie rozsiewały wśród wozów harmonię i kontrapunkty, niezależnie od tego czy obozowali, czy jechali. Pieśni były pełne radości i szczęścia, śmiechu i smutku; wystarczało, aby ktoś w obozie nie spał, aby zaraz zagrała muzyka.

Z każdego mijanego wozu witały Elyasa przyjazne ukło­ny i uśmiechy, przy każdym ognisku, przy którym się za­trzymał, czekały na niego serdeczne słowa. Zapewne takie właśnie oblicza Wędrowcy ukazywali ludziom z zewnątrz - otwarte i uśmiechnięte. Niemniej jednak, Perrin rozumiał, że skrywają czujność częściowo tylko poskromionego jele­nia. W uśmiechach przeznaczonych dla gości z Pola Emonda tkwiło zawsze pytanie o zagrożenie, jakie mogą stanowić, ale też niepewność, która nieznacznie tylko zacierała się wraz z upływem dni. Wobec Elyasa czujność przybierała na sile, niczym wystygły żar, rozdmuchiwany lada powiewem wia­tru, iskrzący się i nigdy do końca nie wygasły. Gdy patrzył w inną stronę, obserwowali go otwarcie, jakby niepewni jego zamiarów. Kiedy szedł przez obóz, chętne do tańca stopy zdawały się jednocześnie gotować do ucieczki.

Filozofia Drogi Liścia sprawiała, że Elyas nie czuł się przy nich bardziej swobodnie niż oni przy nim. W obecności Tuatha'anów jego usta pozostawały zawsze lekko skrzywio­ne. Nie dlatego aby czuł się lepszy od nich, z pewnością nie odczuwał również wobec nich pogardy, miało się jednak wrażenie, że pragnie być zupełnie gdzie indziej, że każde inne miejsce lepsze byłoby od tego. Jednakże gdy Perrin napomykał o opuszczeniu obozu, Elyas lekceważąco machał ręką i przekonywał, że powinni odpoczywać, przynajmniej przez kilka dni.

- Przeżyliście ciężkie chwile, zanim mnie spotkaliście - powiedział za trzecim czy czwartym razem - a czeka­ją was jeszcze gorsze, skoro ścigają was trolloki i Półludzie, a jedynej pomocy spodziewać możecie się od Aes Sedai.

Uśmiechnął się. Usta pełne miał placka z suszonymi jabł­kami, upieczonego przez Ilę. W Perrinie spojrzenie żółtych oczu nadal wzbudzało niepokój, nawet wtedy, gdy towarzy­szył mu uśmiech. Być może zwłaszcza wtedy, ponieważ uśmiech niezwykle rzadko gościł na twarzy łowcy. Elyas półleżał teraz obok ogniska Raena, jak zwykle wzgardzi­wszy kłodą, z której tworzono zaimprowizowane siedzenie.

- Nie śpiesz się tak, żeby wpaść w ręce Aes Sedai.

- A jeśli znajdzie nas jakiś Pomor? Kiedy tak siedzimy tu i bezczynnie czekamy? Trzy wilki nas przed nim nie ochronią, a na Wędrowców raczej nie można liczyć. Oni nie będą bronić nawet siebie. Trolloki ich wymordują i to będzie nasza wina. Zresztą, tak czy owak będziemy mu­sieli ich opuścić, wcześniej czy później. Ale lepiej zrobić to wcześniej.

- Coś każe mi czekać. Tylko kilka dni.

- Coś?

- Uspokój się, chłopcze. Bierz życie takie, jakim jest. Uciekaj, kiedy musisz, walcz, kiedy trzeba, odpoczywaj, kiedy możesz.

- Co to jest to "coś", o czym mówisz?

- Skosztuj placka. Ila mnie nie lubi, ale bez wątpienia, zawsze jak ich odwiedzam, daje mi dobrze zjeść. W obozach Wędrowców dobrze się jada.

- Jakie "coś"? - nie ustępował Perrin. - Wiesz o czymś, a nie chcesz nam powiedzieć...

Elyas spojrzał krzywo na kawałek ciasta w swoim ręku, odłożył go i otrzepał ręce.

- Coś... - powiedział w końcu, wzruszając ramio­nami, jakby sam do końca nie rozumiał - coś mi mówi, że trzeba poczekać. Jeszcze kilka dni. Nieczęsto miewam przeczucia, ale nauczyłem się im ufać. Nieraz ratowały mi życie. Tym razem czuję inaczej, ale z jakiegoś powodu jest to ważne. Nie ma wątpliwości. Chcecie uciekać, to uciekaj­cie. Beze mnie.

Choć Perrin pytał wiele razy, niczego więcej się nie do­wiedział. Elyas odpoczywał, rozmawiał z Raenem, objadał się, drzemał w swojej czapie nasuniętej na oczy i odmawiał wszelkich rozmów o wyjeździe. Coś kazało mu czekać. Coś mu mówiło, że tak trzeba. Będzie wiedział, kiedy należy odejść. Skosztuj placka, chłopcze. Nie złość się. Spróbuj trochę gulaszu. Uspokój się. To były jego rady.

Perrin nie potrafił zachować spokoju. Nocami błąkał się wśród tęczowych wozów, zamartwiając się choćby tym, że najwyraźniej nikt tutaj nie widział żadnych powodów do zmartwień. Tuatha'anowie śpiewali i tańczyli, gotowali i jedli przy swoich ogniskach owoce, orzechy, jagody i warzywa - mięsa nie jedli, i stale podejmowali chóralne śpiewy, jak­by nic na świecie ich nie obchodziło. Dzieci biegały i bawiły się wszędzie, chowały się wśród wozów, wspinały na drzewa rosnące wokół obozowiska, śmiały się i razem z psami to­czyły po ziemi. Nie dbały o nic i o nikogo na świecie.

Patrzył na nich i aż palił się, by odejść.

"Odejść, zanim ściągniemy na nich pościg. Wzięli nas do siebie, zaopiekowali się nami, a my przecież stanowimy zagrożenie. Oni mają powody do beztroski. Nikt na nich nie poluje. My natomiast..."

Z Egwene trudno było zamienić choćby dwa słowa. Albo rozmawiała z Ilą, nachylając blisko ku niej głowę, co było znakiem, że obecność mężczyzn nie jest mile widziana, albo tańczyła z Aramem, wirując przy dźwiękach fletów, skrzy­piec i bębnów. Tuatha'anowie zbierali melodie po całym świecie, ich własne pieśni zaś, niezależnie od tego czy były szybkie, czy wolne, przeszywały głęboko duszę, wibrując w sercu. Znali niezliczoną mnogość pieśni, niektóre rozpo­znawał, choć często nosiły inne tytuły niż w Dwu Rzekach. Trzy dziewczyny na łące, na przykład, Druciarze nazywali Pięknymi pannami w tańcu, mówili też, że Wiatr z północy to w jednych krajach Ulewny deszcz, a w innych Ucieczka Berina. Kiedy niezbyt rozważnie zapytał o Druciarza, który ukradł moje garnki, wybuchnęli śmiechem. Znali to, ale jako Nastrosz pióra.

Potrafił zrozumieć, dlaczego przy melodiach Wędrow­ców miało się ochotę tańczyć. W Polu Emonda nikt nie uważał go za bodaj znośnego tancerza, tutaj natomiast te pieśni same porywały stopy i nigdy w życiu nie tańczył tak często, z taką pasją; ani tak dobrze. Niczym zahipnotyzo­wany. Krew tętniła w żyłach rytmem bębnów.

Drugiego wieczora Perrin po raz pierwszy zobaczył ko­biety tańczące wolne melodie. Ogniska ledwie się tliły, noc zawisła tuż nad wozami, palce na bębnach wolno wybijały takt. Najpierw pierwszy bęben, potem drugi, aż w końcu wszystkie razem rozbrzmiały głuchym, natarczywym ryt­mem. Dookoła panowała cisza zakłócana jedynie dźwiękami bębnów. Jakaś dziewczyna w czerwonej sukni zakołysała się w świetle ogniska i rozluźniła swój szal. Z włosów zwi­sały jej paciorki, była bosa. Jakiś flet zakwilił cicho i dziew­czyna zaczęła tańczyć. Rozłożywszy ręce, rozpostarła szal za plecami. Zafalowały biodra, bose stopy zaszurały w takt melodii wybijanej na bębnach. Dziewczyna wbiła spojrzenie swych ciemnych oczu w Perrina, uśmiech na jej twarzy roz­kwitał powoli, jakby z głębi serca dobywał go nieśpieszny rytm tańca. Zataczała niewielkie kręgi, uśmiechając się do niego przez ramię.

Z trudem przełknął ślinę. Twarz mu płonęła, i to bynaj­mniej nie gorącem ognia. Druga dziewczyna przyłączyła się do pierwszej, frędzle ich szalów rozkołysały się w takt mu­zyki i powolnego kołysania bioder. Uśmiechały się do niego. Kilka razy ochryple kaszlnął. Bał się rozejrzeć, twarz miał czerwoną jak burak, z pewnością każdy, kto akurat nie pa­trzył na tancerki, śmiał się z niego. Był tego pewien.

Najbardziej niedbale jak tylko potrafił, zsunął się z kłody, jakby chciał zająć wygodniejszą pozycję. Odwrócił twarz od ognia, od tancerek. W Polu Emonda nie zdarzały się takie rzeczy. Nawet świąteczne tańce z dziewczętami na łące były zupełnie inne. Zapragnął, aby zerwał się wiatr i ochłodził jego rozpaloną głowę.

Dziewczęta znowu pojawiły się w polu jego widzenia, teraz tańczyły już trzy. Jedna z nich mrugnęła do niego ukradkiem. Natychmiast odwrócił wzrok.

"Światłości - pomyślał. - Co mam teraz zrobić? Co by zrobił Rand? On się zna na dziewczynach."

Tańczące dziewczyny śmiały się cicho, pobrzękiwały pa­ciorki, gdy podrzucały długimi włosami opadającymi im na ramiona, a Perrin miał wrażenie, że płonie cała jego twarz. Po chwili do dziewcząt dołączyła nieco starsza kobieta, jak­by chcąc im pokazać, jak się naprawdę powinno to robić. Skapitulował z jękiem i zamknął oczy. Pomimo zamknię­tych powiek ten śmiech ciągle go kusił i drażnił. Nawet pod zamkniętymi powiekami wciąż je widział. Pot zrosił mu czoło, coraz bardziej żałował, że nie wieje wiatr.

Zgodnie z tym co mówił Raen, dziewczęta nieczęsto tańczyły ten taniec, kobiety zaś jeszcze rzadziej. Jednak we­dług Elyasa rumieńce Perrina spowodowały, iż tańczyły go odtąd co wieczór.

- Muszę ci podziękować - powiedział mu Elyas po­nurym i uroczystym tonem. - W przypadku was, młodych ludzi, jest inaczej, ale w moim wieku trzeba czegoś więcej niż tylko ognia, aby rozgrzać kości.

Perrin nachmurzył się. W postawie oddalającego się Elyasa było coś, co powiedziało mu, że tamten śmieje się w duchu, nawet jeśli jawnie tego nie okazywał.

Wkrótce przyzwyczaił się odwracać wzrok od tańczą­cych kobiet i dziewcząt, jednak pomimo tych mrugnięć okiem i uśmiechów wciąż żałował, że nie może na nie pa­trzeć. Z jedną by sobie poradził - ale pięć, sześć, i przy wszystkich... Nigdy do końca nie nauczył się opanowywać rumieńców.

Potem Egwene zaczęła uczyć się tańczyć. Dwie dziew­czyny, które tańczyły tamtego pierwszego wieczora, poka­zywały jej figury, wyklaskując rytm, a ona naśladowała ich płynne kroki, kołysząc pożyczonym szalem. Perrin próbo­wał coś powiedzieć, ostatecznie jednak stwierdził, że lepiej trzymać język za zębami. Gdy dziewczęta zademonstrowały jej ruchy bioder, Egwene zaczęła się śmiać, a wraz z nią trzy inne, potem padły sobie w ramiona, głośno chichocząc. Egwene nie porzuciła nauki, tańczyła z błyszczącymi oczy­ma i ciemnymi rumieńcami na policzkach.

Aram, rozpalonym, pożądliwym wzrokiem patrzył, jak tańczy. Przystojny młody Tuatha'anin podarował jej sznur niebieskich paciorków, które nosiła przez cały czas. Uś­miech na twarzy Ili ustąpił miejsca zmartwieniu, gdy po raz pierwszy zauważyła zainteresowanie, jakim jej wnuk obdarza Egwene. Perrin postanowił nie spuszczać Arama z oczu.

Raz udało mu się spotkać Egwene na osobności, obok wozu pomalowanego w zielone i żółte kolory.

- Dobrze się bawisz, prawda? - spytał.

- A niby czemu nie miałabym się dobrze bawić? ­Przesunęła palcami po błękitnych paciorkach otaczających jej szyję i uśmiechnęła się do nich. - Nie wszyscy muszą być tacy wiecznie przygnębieni jak ty. Czy nie zasługujemy na odrobinę prawdziwej rozrywki?

Aram stał obok - obecnie zawsze trzymał się blisko Egwene - z rękoma założonymi na piersi, na jego twarzy pełgał uśmieszek. Było w nim zadowolenie z siebie i jed­nocześnie wyzwanie. Perrin zniżył głos.

- Myślałem, że chcesz dotrzeć do Tar Valon. Tu się nie nauczysz, jak być Aes Sedai.

Egwene odrzuciła głowę.

- A ja myślałam, że to ty nie chcesz, żebym została Aes Sedai - powiedziała nieco zbyt przymilnie.

- Krew i popioły, czy twoim zdaniem jesteśmy tu bez­pieczni? Czy ci ludzie są bezpieczni z nami? W każdej chwili może nas znaleźć jakiś Pomor.

Jej dłonie gładzące paciorki zadrżały. Opuściła je i zro­biła głęboki wdech.

- Cokolwiek ma się zdarzyć, zdarzy się, niezależnie od tego czy wyjedziemy dzisiaj czy w przyszłym tygodniu. Tak myślę. Baw się, Perrin. Może ostatni raz mamy taką szansę.

Ze smutkiem pogładziła go po twarzy czubkami palców. Potem Aram wyciągnął ku niej rękę i zaraz pomknęła do niego, na powrót roześmiana. Po chwili rozległy się dźwięki skrzypiec, a Aram przez ramię triumfalnie uśmiechnął się do Perrina, jakby chciał powiedzieć: nie jest twoja, ale moja będzie na pewno.

"Wszyscy troje za bardzo ulegamy czarowi Wędrowców - rozmyślał Perrin. - Elyas ma rację. Nie muszą cię na­wracać na Drogę Liścia. Człowiek sam nią przesiąka."

Żonie Raena dość było spojrzeć na niego tylko jeden raz, by zauważyć, jak kuli się przed wiatrem, wyciągnęła więc gruby, wełniany płaszcz ze swojego wozu. Zauważył z zadowoleniem, że płaszcz był koloru ciemnej zieleni, a nie czerwony albo żółty, jakie nosili inni. Kiedy zarzucił go sobie na ramiona, zdziwiło go, że tak dobrze na niego pa­suje.

- Mógłby pasować lepiej - powiedziała Ila troskli­wym tonem.

Zerknęła na wiszący u jego pasa topór, a kiedy znów spojrzała mu w oczy, w jej uśmiechu zamigotał cień smutku.

- Mógłby pasować znacznie lepiej.

Wszyscy Druciarze tak się zachowywali. Nigdy nie prze­stawali się uśmiechać, nigdy nie wahali się zaprosić na po­częstunek albo wspólne słuchanie muzyki, ale ich wzrok zawsze zatrzymywał się na toporze i czuł wtedy, co myślą. Narzędzie do zadawania gwałtu. Nie ma wytłumaczenia dla przemocy zadawanej drugiemu człowiekowi. Droga Liścia.

Czasami miał ochotę na nich krzyczeć. Na świecie są trolloki i Pomory. Są tacy, którzy pozrywaliby wszystkie liście. Gdzieś czyha Czarny, Droga Liścia stanęłaby w ogniu pod spojrzeniem Ba'alzamona. Dalej uparcie nosił topór. Chadzał w rozpiętym płaszczu nawet wtedy, gdy dął zimny wiatr. Sierp ostrza lśnił blado. Co jakiś czas spotykał wzrok Elyasa, który badawczo spoglądał na broń wiszącą ciężko u jego pasa i uśmiechał się szeroko żółtymi oczyma, które zdawały się przenikać jego myśli. Wtedy miał czasami nie­malże ochotę zakryć topór. Czasami.

Mimo że podczas pobytu w obozie Tuatha'anów był wciąż zdenerwowany, to miał przynajmniej normalne sny. Czasami, zlany potem, budził się, gdyż śnił o wpadających jak nawałnica do obozowiska trollokach i Pomorach, o tę­czowych wozach zamienionych w ogniska przez ciśnięte w nie płonące głownie, o ludziach padających w kałużach krwi, mężczyznach, kobietach i dzieciach, którzy biegali, krzyczeli i umierali, nie próbując nawet bronić się przed cio­sami zakrzywionych mieczy. Noc w noc siadał wyprostowa­ny na posłaniu, dysząc ciężko i chwytał za topór, zanim pojął, że wozy nie stoją w płomieniach, że żadne stwory z zakrwa­wionymi pyskami nie wykrzywiają się nad stosami rozdar­tych i połamanych ciał. Ale to były zwykłe koszmary i nawet go na swój sposób uspokajały. Jeśli w jakichś snach miałby przyjść Czarny, to właśnie w tych, jednak ani razu się nie pojawił. Żadnego Ba'alzamona. Tylko zwykłe koszmary.

Jednak przez cały czas, kiedy nie spał, wyczuwał obe­cność wilków. Trzymały się na dystans od obozowisk i ja­dącej karawany, ale zawsze wiedział, że są gdzieś w pobliżu. Czuł ich pogardę dla psów strzegących Tuatha'anów. Dla tych hałaśliwych bestii, które zapomniały, do czego służą szczęki, zapomniały, jak smakuje świeża krew, które potrafiły przerażać ludzi, lecz na widok wilczego stada pełzałyby na brzuchach. Każdego dnia jego świadomość ich obecności stawała się coraz ostrzejsza, coraz wyraźniejsza.

Z każdym zachodem słońca Łatka stawała się coraz bar­dziej niecierpliwa. Skoro Elyas chciał zabrać tych ludzi na południe, to widocznie wiedział, co robi; niech już się stanie, co ma się stać. Niech się wreszcie skończy ta powolna wę­drówka. Choć życie wilków to włóczęga, Łatka nie lubiła jednak rozstawać się na dłużej ze stadem. Irytacją płonął również Wiatr. Polowanie na tych terenach udawało się go­rzej niż źle, gardził zaś polnymi myszami, czyli czymś, co mogą podchodzić szczeniaki, kiedy uczą się polować, co nadaje się na pokarm dla starych, niezdolnych do powalenia łosia albo okaleczenia dzikiego byka. Wiatr uważał czasami, że Żar miał rację: ludzkie kłopoty należy zostawiać ludziom. Wystrzegał się jednak takich myśli w obecności Łatki, bardziej jeszcze w pobliżu Skoczka. Skoczek był wojownikiem, po­siwiałym, pokrytym bliznami, niewzruszonym wiedzą zbie­raną przez lata doświadczeń, obdarzonym sprytem, którym nadrabiał wszystko to, czego pozbawił go wiek. Ludzie go nie obchodzili, ponieważ jednak Łatka sobie tego życzyła, Skoczek czekał, kiedy ona czekała i biegł, kiedy ona biegła. Wilk czy człowiek, byk albo niedźwiedź, cokolwiek zaata­kowałoby Łatkę, trafiłoby w szczęki Skoczka, czekające, by posłać je prosto w długi sen. Na tym polegał sens życia Skoczka i dlatego właśnie Wiatr zachowywał ostrożność. Łatka zdawała się ignorować myśli ich obydwu.

Perrin doskonale sobie z tego wszystkiego zdawał spra­wę. Ze wszech miar pragnął teraz znaleźć się w Caemlyn, bliżej Moiraine i Tar Valon. Nawet jeśli nie czekały na niego żadne wyjaśnienia, to przynajmniej tam mogło się wszystko wreszcie skończyć. Elyas patrzył na niego w taki sposób, jakby wiedział o tym.

"Błagam, niech się to już skończy".

Początek tego snu był zdecydowanie bardziej miły, niż treść wszystkich innych, które przyśniły mu się ostatnimi czasy. Siedział przy kuchennym stole Alsbet Luhhan, ostrzył kamieniem swój topór. Pani Luhhan nie pozwalała wyko­nywać w domu żadnych prac związanych z kuźnią. Kowal nawet noże do naostrzenia musiał wynosić na zewnątrz. Te­raz jednak, zajęta wyłącznie gotowaniem, nie powiedziała ani słowa na temat topora. Nie powiedziała nic nawet wtedy, gdy z wnętrza domu wyłonił się wilk i zwinął w kłębek na podłodze pomiędzy Perrinem a drzwiami wychodzącymi na podwórko. Perrin ostrzył dalej. Niebawem nadejdzie czas, by użyć topora, już niedługo.

Nagle wilk wstał i warknął gardłowo. Gęsta sierść, pora­stająca jego kark, zjeżyła się. Z podwórka do kuchni wszedł Ba'alzamon. Pani Luhhan nadal zajęta była gotowaniem.

Perrin wstał niezdarnie, podnosząc topór, lecz Ba'alza­mon zignorował broń, zwracając uwagę wyłącznie na wilka. W miejscu gdzie powinien mieć oczy, migotały płomienie.

- Czy to jest twój obrońca? No cóż, już kiedyś stawia­łem czoło temu stworzeniu. Wiele razy.

Zakrzywił palec a wilk zawył, gdy ogień wytrysnął z jego oczu, uszu i paszczy, ki...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl