[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LEONARD CARPENTER

 

 

 

Conan Renegat

 

(Przełożył: Marek Mastalerz)

 

 SCAN-dal

 

Dla Cheryl

I

PRÓBA STALI

 

- Kto idzie?

Ostry głos wartownika sprawił, że kary rumak bojowy zmylił krok. Zirytowany jeździec wbił pięty w boki konia, zawrócił go wokół strażnika i zatrzymał się na wprost niego.

- Nazywam się Conan, pochodzę z Cymmerii. Jestem najemnikiem tak jak ty. Którędy do obozu Hundolfa?

Jeździec mówił po kotyjsku z barbarzyńskim akcentem. Był okazałym mężczyzną u progu dorosłości. Jego czarne jak smoła, równo przycięte włosy wyglądały równie wspaniale jak grzywa rumaka. Twarz i ramiona najemnika pokrywała głęboka, równa opalenizna - zapewne dzieło blasku słońca odbitego od północnych pól lodowych. Wzrost przybysza i ciężar bojowego rynsztunku tłumaczyły wybór tak krzepkiego wierzchowca. Cymmerianin był wysoki i szeroki w barach, a jego kolczuga ciasno opinała imponujące mięśnie. Do końskiego siodła przytroczone były miecz i topór oraz tarcza, hełm i włócznia; przy jukach zwisały zrolowane futra.

Wartownik, Koryntianin z rozwidloną brodą, siedzący w końskim siodle, przerzuconym przez naprędce skleconą zaporę, tarasującą błotnistą drogę, zmierzył Conana uważnym spojrzeniem. Nie spieszył się z odpowiedzią. Chociaż żołnierz przybrał swobodną, pozbawioną karności pozę, jego ręka wspierała się na zakrzywionym łuku przełożonym przez kolana ze znamionującą doświadczonego wojownika pewnością. U jego boku wisiał kołczan pełen strzał.

- Skoro jesteś człowiekiem Hundolfa, gdzie podziałeś płaszcz?

- Nie należę do jego kompanii. - Koń Conana prychnął nie- spokojnie. - Przynajmniej na razie.

- Rozumiem. - Wartownik nie spuszczał z przybysza wzroku. - Jeszcze jeden wygłodniały sęp zjawił się na polu bitwy. No dobrze, wjeżdżaj. - Wzruszył ramionami. - Obóz Hundolfa jest na piątym tarasie. Jedź na wprost, później skręcisz w lewo. - Najemnik poprawił się na niewygodnym siedzeniu. - Jeżeli wolałbyś zaciągnąć się do pewniejszej kompanii, spróbuj pogadać z Bragiem, prosto przed tobą. Jego ludzie zawsze zdobywają więcej łupów.

Cymmerianin kiwnął niezobowiązująco głową i zawrócił konia.

- Znam Hundolfa z dawnych czasów - rzucił i szybko ruszył w głąb obozowiska.

Obóz Wolnych Kompanii znajdował się na tarasach winnic u murów Tantuzjum, prowincjonalnego miasta we wschodnim Koth. Conan, który dopiero co powrócił z odludnych krain, był zdumiony gigantycznymi rozmiarami rozpościerającego się na skalistym zboczu zbiorowiska namiotów. Pasma siwego dymu wzbijały się z dziesiątków ognisk pod bladobłękitne niebo nad poznaczonymi polami i pastwiskami wzgórzami na horyzoncie.

Obóz rozbito bez żadnego planu. Od dołu ograniczały go najniższe tarasy i przecinający je płytki wąwóz. Conan dostrzegł jednak, że naturalne otoczenie obozowiska - niskie wały, usypane ze stert kamieni i gruzu - zapewniały mu jaką taką obronę.

Wydawało się, że nawet Tantuzjum liczyło na swe naturalnie obronne położenie na skalnej grzędzie, nie zaś na dzieła rąk ludzkich. Nad namiotami i pnącymi się w górę pędami winorośli widać było skraj miasta: biały mur, znad którego wystawała zębata linia krytych dachówkami i łupkiem domostw. Z tej odległości można było dostrzec, że mury miejskie zbudowano z obrzuconych zaprawą nierównych głazów. Nie były zbytnio wysokie czy strome, lecz miały na szczycie wąski parapet dla straży. Jedynym solidnym umocnieniem w polu widzenia był krzepki szaniec z równo ociosanych szarych bloków skalnych. Znajdował się on w najbardziej stromej części urwiska; pozostałą część murów miejskich dobudowano do jego boków. Był od nich znacznie wyższy, a jego szczyt zaopatrzony był w zębate blanki. Najprawdopodobniej była to zewnętrzna ściana prastarej cytadeli lub dzielnicy pałaców.

Conan kontynuował taktyczną ocenę okolicy w miarę, jak jego koń wspinał się po brukowanym podjeździe. Wierzchowiec minął pawilon z dekoracjami w krzykliwych barwach i sztandarem z podobizną smoka - siedzibę Braga. Po obydwóch stronach zrobiło się gęsto od namiotów. Tarasy z winoroślami, obramowane niskimi, skośnymi skarpami z polnych głazów ustąpiły miejsca bałaganowi nędznego obozowiska, pełnego prowizorycznych ludzkich siedzib. Parę stratowanych, odgrodzonych sznurami placyków służyło za zagrody dla koni, lecz wszędzie indziej panowała odstręczająca ciasnota. Można było odnieść wrażenie, że z jej powodu większość mieszkańców obozu spędza bezczynnie czas na drodze.

W obozowisku najemników panował bród, hałas i całkowity brak dyscypliny. Wszędzie dookoła czyniono użytek z plonów winnicy: z rąk do rąk krążyły chlupoczące dzbanki i kamionkowe garnce z naprędce pędzonym napitkiem. Z namiotów dobiegały przekleństwa, grzechot kości w drewnianych kubkach pospołu z piskami i gardłowymi śmiechami markietanek. Mężczyźni w oszałamiająco różnorodnych strojach - kompletnych lub w rozmaitym stopniu wybrakowanych - rozmawiali, spierali się i mocowali pośród kamieni i rachitycznej trawy.

Conanowi przyszło wyminąć parę piegowatych Gundarczyków, odzianych wyłącznie w sandały i krótkie spódniczki - kilty, okładających się zręcznie owiniętymi w futra kijami. Najemnicy uskakiwali przed ciosami, nie zważając na zagrzewające ich do walki kółko gapiów. Nieco dalej, na prostym odcinku grupka szemickich młodzików w kaftanach z owczych skór rzucała włóczniami w ledwie trzymającą się kupy belę słomy. Niechętnie rozstąpili się przed Cymmerianinem i wrócili do swojej rozrywki natychmiast, gdy koński ogon znalazł się poza celem.

Ci, którym nie odpowiadało pałętanie się po drodze, siedzieli przed namiotami, rozmawiając, polerując rynsztunek lub ostrząc broń. Większość obrzucała przejeżdżającego Conana wulgarnymi komentarzami; inni siedzieli w bezruchu i wpatrywali się przed siebie. Cymmerianin przyglądał się uważnie właśnie tym ostatnim, gdyż dobrze znał kapryśne, niebezpieczne charaktery niektórych ludzi, zaciągających się w najemnicze szeregi. Barbarzyńca rozglądał się w tłumie za znajomymi twarzami na poły z nadzieją, na poły zaś z obawą.

Sępy, zlatujące się nad świeżą ofiarę, pomyślał Cymmerianin. Uwaga wartownika trafnie oddawała naturę tego zgromadzenia. Sam Conan czuł pragnienie działania po niedawnej wizycie u kuzynów i dawnych towarzyszy w Cymmerii. Odludne wzgórza i dzikie urwiska rodzinnej krainy wydały się mu dziwnie ciasne. Na zwiezione do ojczyzny przez kupców wieści o buncie i zamieszkach w Koth zareagował jak na woń kuszącego, egzotycznego pachnidła. Gdy tylko śnieg stajał na przełęczach, barbarzyńca zabrał broń, zapasy oraz z trudem zdobytą kiesę ze srebrem i ruszył na południe.

Powtarzał sobie, że nie zamierza wieść żywota takiego jak większość zgromadzonych w obozie uciekinierów przed prawem i wygłodzonych wieśniaków, dla których szansa łatwego zdobycia bogactwa przeważała nad o wiele większym ryzykiem krwawej śmierci. Nie przybył tutaj również w czczym poszukiwaniu daremnej chwały czy za sprawą mirażu odrażających rozrywek, przywabiających do miejsc bitew zdeprawowane dusze.

Conan przeczuwał niejasno, że jest stworzony do większych rzeczy. Pragnął sprawdzić swe siły, chciał poddać próbie zdobyte w pocie czoła umiejętności. Zamierzał dowiedzieć się, czy zapewnianiu przetrwanie i powodzenie w tym surowym świecie.

Z nagłej zadumy wytrącił go rozlegający się na wysokości kolan głos:

- Conan, stary, podstępny złodziejaszku! Przyjechałeś przyłączyć się do nas? Zaiste, roztaczają się przed nami wspaniałe widoki!

- No proszę! Bilhoat, nie mylę się? - Conan pochylił się w siodle i uśmiechnął do chudego mężczyzny o pomarszczonej twarzy, unoszącego ku niemu głowę. - Po Arenjunu zająłeś się uczciwą pracą, tak jak ja, co?

- Owszem! Są tu też inni znajomkowie z Mordowni: Pavlo i Tranos! - Na skórzastym obliczu starszego mężczyzny pojawił się uśmiech. - Musimy znowu urządzić sobie wspólną popijawę!

- Na pewno, i to wkrótce, na wypchaną sakiewkę Bel! Też wstąpiliście do kompanii Hundolfa?

- Nie, Conanie. - Bilhoat pokręcił głową. - Zaciągnęliśmy się do Vilezzy. Źle zrobiliśmy, bo to zatwardziały zingarański łotr o wrednym charakterze. Ten szubrawiec o czarnym sercu winien mi jest jednak za dużo żołdu, żebym go teraz porzucił. Żałuję, że nie jestem z Hundolfem.

- O co w ogóle chodzi w tej kampanii? Powiedziano mi, że popieramy buntujące się książątko z Koth.

- Tak, księcia Ivora. - Bilhoat potarł nozdrza wierzchowca Conana. - To ulubieniec mieszkańców tych stron. Ma mnóstwo nowomodnych idei i jest śmiertelnym wrogiem swojego wuja, Strabonusa.

- Tak, znam tego żądnego krwi łotra, który mieni się królem. - Cymmerianin zmarszczył brwi. - Powiadasz, że Ivor pragnie zmian? Z radością będę służyć mu z mieczem w walce z przeklętym Strabonusem. A Wolne Kompanie - wskazał gestem kręcących się dookoła zapijaczonych najemników - stanęły po jego stronie, ponieważ też pragną sprawiedliwych rządów?

- Skądże! - Bilhoat roześmiał się i pogładził czarną grzywę konia. - Niektórzy z naszych kamratów nie mogą już usiedzieć w miejscu. Powiadają, że brakuje im walki, a jeszcze bardziej łupów. - Mrugnął porozumiewawczo. - Mnie nie zależy na chwale, a widoki na przyszłość wydają się niezłe. Krąży pogłoska, że po zwycięstwie buntowników każdy chętny najemnik otrzyma ziemię lub rangę w regularnej armii. Myślę, że to smakowity kąsek.

Klepnął konia po karku. Conan ściągnął wodze i odparł:

- Smakowity czy nie, chcę się zaciągnąć. Jadę do Hundolfa. Miło znów cię ujrzeć, Bilhoat. - Spiął konia ostrogami i zawołał jeszcze przez ramię. - Poszukaj mnie, kiedy będziesz miał wolną chwilę!

Cymmerianin ruszył w dalszą drogę, licząc tarasy. Na piątym skręcił między dwa rzędy namiotów. Przed sobą ujrzał spiczasty pawilon o kwadratowej podstawie, udekorowany sztandarem ze złotym toporem na szarym tle. Conan wiedział, że od wielu lat było to godło Hundolfa, lecz nie znał trzech mężczyzn, którzy kręcili się przed wejściem do namiotu. Mimo doświadczenia w najemnych szeregach nie wiedział, jak ma się wobec nich zachować; mieli nieprzeniknione twarze, sprawiali wrażenie bezwzględnych i okrutnych. Rozebrani do pasa, z bronią w ręku wygrzewali się pod popołudniowym słońcem.

Trzej mężczyźni obojętnie przyglądali się, jak Conan zsiada z konia i wiąże go do sięgającego ramienia kołka podpierającego winorośl. Wczesne lato sprawiło, że roślina wypuściła imponującą liczbę zielonych pędów. Cymmerianin zdjął pas z mieczem z siodła i przerzucił go sobie przez ramię. Ruszył w stronę pawilonu, ciesząc się, że znów ma twardą ziemię pod stopami.

- Widzę, że to namiot Hundolfa. Czy on jest w środku? - Conan celowo podniósł głos, by bez względu na reakcję najemników usłyszano go we wnętrzu pawilonu. Zapadło długie milczenie, nim najbardziej masywny z mężczyzn, szczerbaty osiłek o kołyszącym się brzuszysku, podszedł do niego i powiedział:

- Nie ma go. Jestem Stengar, zarządzam jego obozem. - Rzucił swoim towarzyszom surowe spojrzenie i wrócił wzrokiem do Conana. - Jesteś... skąd właściwie? Pewnie z Północy, nie? - Przyjrzał się uważnie barbarzyńcy. - Hyperborejczyk, jak sądzę?

- Cymmerianin - poprawił go Conan, ściągając brwi.

- Och, odludek ze wzgórz. No dobrze, mów, czego chcesz od naszego kapitana?

- Słyszałem, że Hundolf przyjmuje ludzi do swojej kompanii.

- Możliwe. - Stengar zmarszczył brwi i dorzucił po chwili. - Co z tego?

- A jak myślisz, człowieku? - Oczy Cymmerianina zwęziły się z irytacji. - Chcę się zaciągnąć.

Stengar obejrzał się na swoich towarzyszy i popatrzył ponownie na Conana.

- Uważasz, że się do nas nadajesz, co?

Conan powiódł wzrokiem po trzech mężczyznach.

- Myślałem, że Hundolf przyjmuje tylko dobrych ludzi. - Wzruszył ramionami. - Może się myliłem.

Po tej uwadze bruzdy na czole Stengara pogłębiły się. Wypiął brzuch i zapytał podniesionym głosem, w którym brzmiała nuta zaczepki:

- Powiedz mi, cudzoziemcze, dlaczego wybrałeś właśnie tę kompanię? Po co jechałeś aż tutaj, zamiast przyłączyć się do zbieraniny na dole?

Conan obrzucił najemnika bacznym spojrzeniem i postanowił nie silić się na szczegółowe tłumaczenia.

- Oddział Hundolfa cieszy się dobrą opinią.

- To prawda, cudzoziemcze, nasza kompania ma dobrą markę. - Stengar uśmiechnął się z udawaną zachętą. - By to ująć inaczej, my, służący pod Hundolfem, jesteśmy najlepsi. - Uśmiechnął się ironicznie do swoich towarzyszy.-Jak myślisz, dlaczego tak jest? Ponieważ, jak sądzę, zdobyłeś wielkie doświadczenie w odległych, niecywilizowanych zakątkach tego świata, możesz mi chyba odpowiedzieć na to pytanie?

Tłusty najemnik wysilał się na ironicznie kwiecistą mowę, ponieważ z pobliskich namiotów poczęli wyłaniać się zaciekawieni sprzeczką żołnierze. Conan nawet nie drgnął.

- Sam mi powiedz.

- Doskonale, cudzoziemcze, powiem ci. Jesteśmy najlepsi, a zaciąg do kompanii Hundolfa jest marzeniem nawet wśród takich włóczęgów jak ty, ponieważ ze wszystkich chętnych przyjmujemy tylko co drugiego.

Stengar skrzyżował ramiona na piersi i rozejrzał się po zebranych ludziach z zadowoloną miną, jak gdyby jego wyjaśnienia miały jeszcze jakiś tajemniczy, głębszy sens. Czując pułapkę, Conan nie odpowiadał. Przesunął pas pod ramieniem tak, by mieć miecz w zasięgu dłoni.

- Połowę? - spytał.

- Tak jest, barbarzyńco. Tych, którzy zostają przy życiu! - Stengar uniósł dłoń i teatralnym gestem przywołał kogoś spoza kręgu gapiów. - Chodź tu, Lallo! Wreszcie znalazł się ktoś równy ci siłą!

Conan odwrócił się na pięcie, słysząc ciężkie kroki i niski, nieartykułowany pomruk. W jego stronę biegł zwalisty młodzieniec gotując się do przepołowienia Cymmerianina wzniesionym nad głowę dwuręcznym mieczem.

Atak był tak szybki, iż Conan musiał zastawić się swoją bronią, nim zdołał do końca wyciągnąć jaz pochwy. Ostrza zderzyły się z przeszywającym szczękiem. Najemnicy przywitali początek walki radosnymi okrzykami. Nim pas od miecza Conana wylądował w błocie, atakujący młodzieniec wyprowadził jeszcze dwa podstępne cięcia w tułów przeciwnika. Dopiero wtedy Conan zdołał zmusić osiłka do cofnięcia się zdecydowanymi pchnięciami.

- Patrzcie, wojownicy! - zawołał z boku Stengar. - Który z nich zostanie naszym nowym towarzyszem? Krzepki drwal Lallo, dziecię naszych kotyjskich wzgórz, czy barbarzyńca z Północy? Stawiam na Lalla i przyjmę zakład od każdego, kto sądzi, że będzie inaczej!

Po przemowie Stengara rozległy się głośno głosy najemników, obstawiających wynik pojedynku. Równocześnie Conan gorączkowo parował ciosy i robił uniki. Drwal był szybki, czego dowodził jego początkowy atak. Wzrostem i zasięgiem ramion dorównywał Cymmerianinowi, lecz beztroski zapał do walki sprawiał, że często ryzykował wystawieniem się na cios barbarzyńcy.

- Hej, ty! Lallo! Dajmy sobie spokój z tą głupotą! - wykrzyczał Conan pomiędzy ciosami. - Nie ma potrzeby, byśmy zarąbali się dla rozrywki tych szakali!

Lallo sprawiał jednak wrażenie, jak gdyby nie pojmował ludzkiej mowy. Z półotwartymi ustami podążał mechanicznie wzrokiem za przeciwnikiem. Wreszcie wymierzył zamaszysty cios w głowę Cymmerianina. Conan uskoczył i powstrzymał się przed ciosem na odlew, którym pewnie odrąbałby chłopakowi ramię.

- Oho, barbarzyńca ma dosyć! - zawołał jeden z widzów. - Brak mu hartu ducha! Podwajam stawkę na Lalla!

- Ja też! - dołączył się do niego drugi najemnik. - Wszyscy wiedzą, że dzikusy ze wzgórz to marni wojownicy!

Lallo wyraźnie nie zdawał sobie sprawy, że gapie szczujągo do walki. Zamachnął się wielkim płaskim mieczem jak siekierą - jak gdyby Cymmerianin należał jedynie do osobliwego gatunku leśnych drzew. Conan odtrącił ostrze przeciwnika i spróbował rąbnąć go w głowę potężną pięścią. Nie trafił jednak i niebezpiecznie wychylił się do przodu. Tylko dzięki karkołomnemu wygięciu tułowia, zdołał zastawić się mieczem i uchronić się przez ciosem na odlew. Cymmerianin energicznie wysunął przed siebie nogę, chcąc podciąć przeciwnika, lecz w nagrodę za swoje wysiłki poczuł tylko, jak ostrze miecza osiłka goli mu gładko włosy na bocznej stronie uda.

Wątpliwe było, by młodzieniec miał wszystkie klepki na swoim miejscu. Conan zdał sobie jednak sprawę, że Lallo jest szybki - zbyt szybki, by można go było wyłączyć z walki bez rozlewu krwi. Raz po raz Cymmerianin musiał powstrzymywać się przed morderczym ciosem.

Wreszcie uchyliwszy się przed jednym z zamaszystych ciosów drwala skoczył z kocią zręcznością do przodu tak, iż znalazł się za jego plecami. Lallo zdołał odwrócić głowę, lecz nie miał szans użyć miecza. Conan napiął swe mocarne mięśnie, gotując się do ciosu, zdolnego rozpłatać zaślinioną głowę przerażonego przeciwnika.

W tym momencie silna dłoń odepchnęła Cymmerianina w bok. Potężny cios przeciął nieszkodliwie powietrze ponad głową padającego w rozpaczliwym uniku Lallo.

Barbarzyńca warknął z wściekłości i zacisnął pięść, by zmieść z drogi intruza, lecz w ostatniej chwili poznał jego beczkowatą pierś i pokrytą siwą szczeciną twarz.

- Hundolf!

- No proszę! Conan z Cymmerii! - Okolone nie dogolonym zarostem usta dowódcy najemników wygięły się w uśmiechu. - Jak zwykle, w gąszczu walki! Powstrzymaj się od rzezi, lepiej porozmawiajmy. - Hundolf odwrócił się i zaczął wydawać komendy swoim podwładnym chrapliwym, surowym głosem: - Chłopcze, zostań tutaj! Zeno, Stengar, rozbrójcie tego pętaka! Nie mam pojęcia, co to za wygłupy, ale mają się natychmiast skończyć! - Kapitan powiódł groźnym wzrokiem po kręgu najemników; wielu z nich doszło nagle do wniosku, że gdzie indziej czekają na nich nie cierpiące zwłoki zajęcia. - No? Kto za to odpowiada?!

Większość gapiów unikała wzroku dowódcy, lecz stojący obok Lalla Stengar stwierdził:

- To zwykłe nieporozumienie między dwoma rekrutami, kapitanie. Nie miałem dość wysokiej rangi, by im przeszkodzić.

- Cóż, brzmi to prawdopodobnie - Hundolf skinął głową- tylko dla ślepego i głupiego niemowlęcia! Znam Conana i wiem, że Lallo w jednej chwili stałby się krótszy o głowę, gdyby Cymmeriani- nowi na tym zależało. - Łukowatym gestem dłoni objął zbieraninę gapiów. - Wszyscy dostajecie po pięć miedziaków grzywny. Na razie wsadźcie tego młodego barana do paki - może to mu wbije trochę rozumu do łba! Conanie, chodź do mojego namiotu. Adiutant zajmie się twoim koniem.

II

LEWA RĘKA HUNDOLFA

 

- Wciąż parasz się najemnictwem, Conanie? - Rozparty na wyszywanej narzucie w kącie namiotu Hundolf nachylił inkrustowany klejnotami puchar ku wargom. Kapitan najemników był teraz tylko w kaftanie z gładkiej bawełny i spodniach. Pod prześwietlonym blaskiem słońca płótnem namiotu było ciasno, a w powietrzu czuło się wilgoć, lecz przez wejście wpadały do środka odświeżające powiewy popołudniowego wiatru. Stary wojownik przyjrzał się Cymmerianinowi zmrużonymi oczyma. - Myślałem, że do tej pory jakaś pulchna szlachcianka zdążyła już zrobić z ciebie posłusznego dowódcę straży pałacowej, że znalazłeś dla siebie stałe miejsce w świecie.

- Chytre domysły, Hundolfie. Niejedna próbowała - mruknął siedzący na środku namiotu ze skrzyżowanymi nogami Conan i upił duży łyk z wysadzanego drogocennymi klejnotami kubka. - Nigdy nie zamierzałem zostać rozpieszczonym pieskiem pokojowym, bez względu na to, na jak pociągających kolanach miałbym siedzieć.

Obydwaj mężczyźni roześmiali się, po czym Hundolf rzekł:

- W twoim wieku mnie również robiono sporo takich propozycji. Uciekałem przed nimi, jak gdyby mnie diabły goniły. - Uśmiechnął się smętnie. - Żałuję, że nie skorzystałem z którejś z nich.

- Mimo to najwyraźniej nieźle ci się wiedzie od czasu, gdy zaciągnęliśmy się razem w Koryntii - roześmiał się Conan, trąc swędzącym nagle karkiem o maszt namiotu. - Prowadzisz wielki oddział najemników, cieszysz się świetną opinią wśród niezależnych szermierzy. Piję twoje zdrowie.

- Wzniósł kubek w geście toastu na cześć starszego mężczyzny. Dowódca najemników wzruszył ramionami.

- Dobrą opinią? Może, ale przez nią ciągnie do mnie nieprzeliczona banda obwiesiów w rodzaju tych, których widziałeś wcześniej. Mało mam takich ludzi jak ty. - Potrząsnął szpakowatą głową. - Wciąż nie mogę skończyć z wojaczką, Conanie. Nadal szukam dla siebie miejsca na stałe i zaczynam wątpić, czy znajdę je, zadając się z tymi buntownikami i angażując się w przepychanki między prowincjonalnymi władcami. Mam ochotę osiąść gdzieś na stałe, jeżeli nie tutaj, to pośród pól w mojej rodzinnej Brythunii, kiedy tylko zgarnę dość grosza, by dać sobie spokój z najemnictwem.

- Spodziewasz się tutaj nieźle obłowić? - Conan pochylił się do przodu i oparł łokcie na masywnych kolanach. - Nie bardzo wiem, co tu się właściwie dzieje - tyle tylko, że Ivor buntuje się przeciw władcy Koth. - Ściągnął brwi. - Ryzykowne przedsięwzięcie, lecz w tym zatraconym zakątku królestwa może udać się.

- Och, istotnie. Książę Ivor występuje przeciwko swojemu wujowi z dość silnymi atutami. - Hundolf wyszczerzył drapieżnie zęby. - Strabonusowi brakuje sił do utrzymywania ładu w tak wielkim państwie, poza tym w Koth nigdy nie ma spokoju. Król, chociaż jest skąpy, wysyła kosztowne ekspedycje, by stłumić rozruchy. Musiał przez to narzucić gnębiące tutejszych wieśniaków i pasterzy podatki.

- To znaczy, że mógłby wysłać legion czy dwa, by zgnieść rebelię Ivora jako przykład dla innych? - Conan potarł z zadumą podbródek.

- Nie sądzę. - Hundolf usiadł prosto. - O wiele bliżej stolicy leżą inne buntownicze prowincje. Strabonus nie może ryzykować, że jego wojska zostaną odcięte z dala od Korszemisz. Nie odważy się wysłać sił na tyle dużych, by nas doszczętnie rozgromić.

- Czy w takim razie nie mógłby złożyć oferty pokoju? Wtedy skończyłaby się nasza robota.

- To groziłoby roznieceniem nadziei w sercach innych buntowników. - Hundolf wypił resztki wina z kielicha. - Nie, Conanie, zapowiada się długa kampania. Nasze psy będą kąsać tu i tam, ale nie licz na regularne bitwy. - Popatrzył na gościa spod krzaczastych brwi. - Książę Ivor może potrzebować naszych usług na stałe, byśmy strzegli jego młodego królestwa.

- W takim razie nie ma szans na zakończenie tego konfliktu jednym, zdecydowanym posunięciem. Nawet mi się to podoba; mogłoby dojść do kolejnej wojenki...

Conanowi przerwał narastający zgiełk, na który składały się okrzyki, tętent kopyt i skrzypienie drewnianego pojazdu.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl