[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Teresa Medeiros WYGRANA

Dla Kim-Poo,

która dopisuje własne szczęśliwe zakończenia,

i dla Michaela - mojego bohatera

Prolog

Anglia, rok 1279

Chłopiec bezszelestnie wślizgnął się do jej sypialni. Zmylił krok, gdy fala mocnej woni rozmarynu przebiegła mu dreszczem po krzyżu. Przymknął na chwilę oczy i pozwolił zmysłom zatonąć w oszołamiającym zapachu, jak poprzedniej nocy, gdy macocha skłoniła się przed nim w tańcu. Przypomniał sobie muśnięcie czarnych kędziorów na swoim policzku. Rozbroiła go ich jedwabista pieszczota, podczas gdy kobieta z nieskończoną cierpliwością uczyła go tanecznych kroków. Otworzył oczy ocienione gęstymi rzęsami.

Nie powinien tu przychodzić! Komponowania mógł się uczyć przy ojcowskim biurku, a dworskich manier w sali bankietowej. Jakież to tajniki rycerskiego rzemiosła zamierzał zgłębiać w kom­natach macochy? Przed upływem tygodnia ojciec powróci z wo­jen... Tłumaczył sobie, że przywiodła go tu wyłącznie wdzięcz­ność, że chce jej tylko podziękować za serce i uwagę, którą mu okazała pod nieobecność rodziciela.

Zza uchylonego okna dobiegł jego uszu szczęk lanc i ryk śmiechu. Podwórzec, na którym rycerze zabawiali się fechtunkiem, nagle wydał mu się przynależny do innego świata. Podniósł wzrok i ujrzał, że słoneczne promienie wypełniają pustą komnatę. Poczuł rozczaro­wanie i ulgę zarazem. Postąpił do przodu z gracją większą, niźli należało się spodziewać po wyrostku zaledwie czternastoletnim.

Adamaszkowe zasłony, których błękit odbijał głębię jej oczu, odsunięto na boki, odsłaniając rozrzuconą pościel na wielkim łożu. Wślizgnął się pod baldachim rozpięty na ozdobnych słup­kach w rogach łoża i schyliwszy się nad skłębioną bielą, dotknął wgłębienia, które jej głowa wyrzeźbiła w puchu poduszki. Nagle usłyszał ciche gaworzenie, dochodzące z alkowy za jego plecami. Podskoczył nerwowo, raniąc czoło o nisko zawieszoną krawędź baldachimu i odwrócił się przestraszony. Wnet jednak zmarszczył czoło w gniewie. Zupełnie zapomniał o dziecku! W dębowej kołysce stała jego siostrzyczka przyrodnia. W piąstkach zaciskała potargane szczątki pieluszek, zwisające z maleńkich paluszków jak pogrzebowy całun. Słońce opromieniło złotem jasne kędziorki, wymykające się spod jedwabnego czepeczka. Drobniutkie ustecz­ka drżały, okrągłe, niebieskie oczka wypełniły się łzami, ale dziecko nie wydało z siebie dźwięku. Natura obdarzyła dziewusz­kę siłą wytrwania tak wielką, iż zdało się, że będzie tak stać bez końca, czekając, aż przyjdzie ktoś i weźmie ją w ramiona. Przyszło mu do głowy, że powinien zaopiekować się niemow­lęciem, żeby nie wypadło z kołyski i nie rozbiło głupiutkiej główki o twarde płyty podłogi. Postąpił krok ku kołysce i ujrzał, jak maleństwo wyciąga pulchne ramionka i uśmiecha się przez łzy. A jeśli ma mokro?... Rozejrzał się ukradkiem, czy nikt go nie widzi, i ostrożnie podniósł dziewczynkę. Wydała mu się krzepka i ciężka jak prosiątko. Czy to możliwe, by to niezdarne stworzonko narodziło się z łona jego wysmukłej, gibkiej maco­chy? Nieporadnie przewiesił dziewuszkę przez ramię, jak gdyby mogła go ugryźć. Co ma z nią teraz począć?

Ona niewątpliwie wiedziała, co robić z nim: gaworząc, oparła mu główkę na piersi, drobnymi paluszkami mocno złapała kosmyk ciemnych włosów i pociągnęła, jakby chciała mu przy­pomnieć o swojej obecności. Niespodzianie poczuł w oczach piekące łzy. Odkąd sięgał pamięcią, nie zapłakał ani razu, nawet po śmierci matki. Pochylił głowę i ukrył twarz w słodko pach­nących kędziorkach. Ledwie mógł oddychać przez ściśnięte gardło. Istotka w jego ramionach była taka świeża, nieskalana, wolna od piętna winy, która naznaczyła jego uczucia do matki tej kruszyny! Kołysał w ramionach niewinne stworzenie i tym dotkliwiej odczuwał brzydotę własnych pokrętnych impulsów...

Nagle drzwi otworzyły się szeroko. Oczy macochy pomroczniały, gdy ujrzała złocistą główkę dziecka opartą o ciemny puszek porastający chłopięcą pierś. Wyrwała mu niemowlę z ramion.

- Czy to głupiutkie stworzonko sprawiło ci kłopot? Przebacz! Nie mam pojęcia, jakim sposobem wciąż udaje się jej wyplątywać z powijaków!

Zwiesił opustoszałe ramiona, patrząc, jak kobieta omotuje pulchne ramionka i nożyny lnianą pieluszką. Niemowlęce ustecz­ka drżały, ale dziewuszka nie zapłakała. Nie spuszczała oczu z jego twarzy...

Zapytał nieśmiało:

- Czy nie wyrosła już na tyle, by raczkować po pokoju?

- I coś spsocić albo się zranić? Co może wiedzieć wyrostek o chowaniu niemowląt? Dzięki powijakom wyrosną jej proste i silne członki... - uśmiechnęła się, ukazując figlarny dołek w policzku -...a jej natura nabierze pokornej słodyczy, którą tak sobie cenią mężczyźni w przyszłych małżonkach! - Ujęła go za rękę gładką dłonią o skórze barwy kości słoniowej. Smukłe palce przesunęły się po jego palcach: - Chodźże! Zapomnij o tym szczenięciu... musisz się wiele nauczyć, zanim powróci twój ojciec. Jeszcze ani razu nie udało ci się wykonać należytego dworskiego ukłonu!

Odciągnęła go od kołyski.

- A teraz udawaj, że stoisz przed królową.

Nie musiał udawać. Odchrząknął z zażenowaniem i przykląkł na jedno kolano, sięgając po wyciągniętą dłoń. Na środkowym palcu błyszczał rubinami i szmaragdami pierścień zaręczynowy, dar jego ojca. Schylił czoło; nie śmiał jej dotknąć! Opuścił zaciśnięte pięści wzdłuż boków. Ledwie odważył się odetchnąć, gdy poczuł jej dotyk. Zagłębiła palce w ciemne kędziory i prze­sunęła je wzdłuż krawędzi jego uszu. Zamruczała pieszczotliwie:

- Mój rycerz... mój słodki młodzieniec. Tyle jeszcze muszę cię nauczyć!

Zamknął oczy, gdy objęła jego głowę i przyciągnęła do piersi pachnącej rozmarynem. Ale pod zaciśniętymi powiekami czekał na niego nie mrok zapomnienia, tylko nagana widoczna w okrąg­łych oczach barwy wiosennego nieba...

Część pierwsza

O, weź tę różą. Różyczko!

Wszak to kwiat czułej miłości,

A jego płatków dotyk

Zniewoli twego kochanka...

1

Anglia, rok 1298

Miękkie zajęcze nozdrza zadrgały, oddalone zaledwie o cen­tymetry od twarzy Roweny. Gdyby ktoś znalazł się w tej chwili równie blisko niej, co ów zając, przysiągłby, że i jej lekko piegowaty nosek drży i marszczy się, gdy tak leży wśród pachnących traw wrzosowiska z brodą opartą o przedramię.

Nagle czepeczek zachwiał się na pochylonej głowie i zsunął na błękitne oczy. Przestraszony zajączek porwał się do ucieczki. Rowena zaklęła pod nosem, podniosła się na kolana i gwał­townym szarpnięciem poprawiła niesforny czepek. Przez chwilę odrywała rzepy z fałd tuniki, aż poczuła pieczenie w pokłutych palcach. Długie godziny leżała nieruchomo w trawie, próbując pozyskać ufność zająca, który w tej chwili podążał właśnie w podskokach w mroczniejący róż zachodniego nieba...

Pogroziła zwierzątku pięścią i zaśmiała się nieco żałośnie. Wsunęła do pochwy u pasa długi nóż i znużonym truchtem podążyła w kierunku Revelwood, gdzie czekało na nią ośmiu głodnych chłopaków. Niestety, dzisiejszego wieczoru zgłodnieją jeszcze bardziej...

Jako jedyna dziewczyna w rodzinie, składającej się z siedmiu braci, jednego kuzyna i ojca, który miał w zwyczaju znikać na długie miesiące, musiała wysilić całą swoją pomysłowość, by przekonać bliskich, że nie obchodzą jej pajęczyny i brud żałosnych pozostałości dumnego ongiś dworu Revelwood. Daw­no temu przekonała się, że od harówki sprzątania zapuszczonych komnat uchroni się tylko w jeden sposób: zostając fatalną kucharką i doskonałą łowczynią. Oba te obowiązki wypełniała z niesłabnącym entuzjazmem, pozostawiając chłopcom zaszczyt uprawiania kamienistych pól. Dzięki takiemu podziałowi obo­wiązków mogła całymi dniami buszować po bezkresnych, dzi­kich wrzosowiskach.

Rozpostarła ramiona, jakby chciała podkreślić, że są puste. Pokonała rwący potok, zgrabnie przeskakując z kamienia na kamień. Mały Freddie pewnie szykuje już rożen na zdobycz, której ona niestety nie przyniesie. Ongiś najmłodszy braciszek ocalił rodzinę skazaną na żywot o liściach surowej kapusty, gdy pierwsze chwiejne kroki skierował do dawno wygasłego palenis­ka, gdzie natychmiast wpadł do zakurzonego kotła. Rozpaczliwe krzyki, odbijające się echem od ścian naczynia, ściągnęły nie­bawem odsiecz w postaci najstarszego brata Roweny, Dużego Freda, który wyłowił smarkacza i tym samym odkrył, gdzie jest kuchenne palenisko...

Ojciec Roweny, upiwszy się do nieprzytomności z okazji narodzin swego ostatniego potomka i jednoczesnej śmierci małżonki, Althei, ochrzcił czerwone, rozwrzeszczane niemowlę imieniem Frederick - tym samym, które wiele lat temu nadał pierworodnemu. Wiele razy potem pijany ojczulek przechwalał się bełkotliwie, że obdarzył najmłodszego mianem, jakie nosi pierwszy owoc jego lędźwi, syn, którego kocha i czci nade wszystko - Roderick. Rowena pochylała się wówczas do ojcow­skiego ucha i szeptała, że chodzi o Fryderyka. Ojczulek wzruszał tylko ramionami i rozciągał wargi w niemrawym uśmiechu, podnosząc do ust kolejny kielich trunku.

Pod stopami dziewczyny zachrzęściły suche źdźbła traw. Zmierzchało. Nieboskłon pomroczniał kolorem lawendy, jak gdyby ganiać ją dobrotliwie za godziny, które zmarnotrawiła włócząc się po łąkach, idąc ze skowronkami w zawody w melo­dyjnym gwizdaniu i tropiąc wielkooką łanię na skraju leśnej gęstwiny. Jeżeli wróci do domu z pustymi rękami, okaże się leniem i skaże swoją rodzinę na kolację z gotowanej rzepy - po raz trzeci już w tym tygodniu! Wyciągnęła z pochwy długi nóż i zaciskając zęby zawróciła do lasu. Nagle powietrze rozdarł zgrzytliwy dźwięk hejnału, odegranego fałszywie na myśliwskim rogu - w uszach dziewczyny zabrzmiał on wszak jak echo niebiańskich trąb. Ojczulek! Papa wrócił do domu! Długimi skokami popędziła w stronę zrujnowanego zamczyska, które zwała domem, na powitanie czarującego utracjusza - ojczulka.

Wyjechał przed ośmioma miesiącami bez pożegnania - jak zwykle w pogoni za ulotną fortuną. Pamiętała powrót po jednej z wypraw, która zaowocowała sakiewką złotych monet. Ojciec obsypał dzieci brzęczącym podarunkiem jak lśniącym deszczem, zwiastunem szczęśliwszych dni. Rowena zaśmiewała się do rozpuku i zbierała złote pieniążki, dobrze wiedząc, że za jakiś czas zostaną jej odebrane i przeznaczone na wyekwipowanie kolejnej ojcowskiej wyprawy. Najbardziej lękała się jego po­wrotów z niczym - oprócz głowy pękającej z bólu i kopniaka, jakim obdarzał kundla wygrzewającego się przy ogniu. Nigdy nie ośmielił się podnieść ręki na swoje dzieci, bo nawet Rowena przerosła go o głowę!

Jednak z żadnej wyprawy nie wracał bez prezentu dla jedynej córki, choćby był to mamy drobiazg. Strzępy koronek i aksamitne kokardy zbierały kurz w zakamarkach kufra, zastąpione przez stosowniejsze podarunki: dobrze wyprawione skórzane buty i sztylet o osobliwie wygiętym ostrzu... Rowena potrafiła określić swoje potrzeby ze szczerością, której na pewno nie odziedziczyła po ojcu.

Schedą po nim był natomiast wrodzony spryt, dzięki któremu błyskawicznie zrozumiała, iż powrót rodziciela odwróci uwagę braci od nieudanego polowania. Żywiła nadzieję, że jeśli tym razem udało mu się wygrać trochę grosza w zakładach, swoim zwyczajem załadował na grzbiet starego wałacha ścierwo jelenia na triumfalną ucztę.

Wdrapała się na wierzchołek wzgórza i ujrzała na horyzoncie kamienne mury nadszarpnięte zębem czasu i niesprzyjającej pogody. Zatrzymała się na chwilkę i roztarta bok, w którym od szybkiego biegu czuła dotkliwe, zapierające dech kłucie. Zam­czysko Revelwood, rodzinna siedziba matki, wznosiło się na skraju wrzosowisk. Zrujnowany bastion nie mógł już chronić mieszkańców ani przed wrogiem, ani nawet przed uderzeniami wichru, który przedzierał się przez coraz szersze szpary w za­prawie łączącej potężne głazy obwarowań. W blasku zachodzą­cego słońca prastare zamczysko nabrało jednak uroku, w którym łatwo było dostrzec ślady minionej chwały.

Rowena popędziła w podskokach w dół zbocza, zawadiackim okrzykiem dając wyraz radości... ale serce w niej zamarło na widok dyszącego z utrudzenia wałacha, przywiązanego do kołka na podwórcu. Na zapadniętych bokach zwierzęcia zwisały żałoś­nie sflaczałe juki - puste! Przesunęła dłonią po kłębie poczciwego wierzchowca i otarła o nogawice oślizłe od potu palce, krzywiąc się z naganą. Koń powitał ją cichym rżeniem, nie wyjmując łba z wiadra wody. Po plecach dziewczyny przebiegł dreszcz mrocz­nego przeczucia. Ciężkim krokiem weszła na rozchybotane deski, służące za most nad zatęchłą fosą.

Otwory strzelnicze, jedyne okna w masywnych murach, nie przepuszczały resztek promieni zachodzącego słońca do wnętrza przepastnej sali. Rowena zamrugała, próbując przebić wzrokiem mrok komnaty, oświetlonej słabym płomykiem na obszernym palenisku. Ogień dzielnie próbował rozproszyć smutek ciemności, lecz udało mu się jedynie rzucić na mury więcej ruchliwych cieni. Rowena podniosła kąciki ust w smętnym uśmiechu, widząc, jak Freddie miesza w kotle potrawę, której woń nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, iż głównym składnikiem jest rzepa. Wyskoczyła z sieni, słysząc tupot ciężkich stóp za plecami. Do komnaty wpadli bracia, objuczeni grabiami i motykami.

- Gdzie ojczulek? - zaryczał Duży Fred.

Za nim stało rzędem pięcioro młodzieńców o czuprynach opadających wiotkimi kosmykami na zgarbione ramiona. Łacno można by wziąć ich za jego odbicia, pomniejszone w niewidocznym zwierciadle. Fred cisnął sierp na kamienne flizy posadzki. Jego towarzysze wymienili wymowne spojrzenia i z równą nonszalancją porzucili narzędzia. U szczytu schodów pojawił się kuzyn Irwin. Jego pulchna twarz zastygła w osobliwie ponurą maskę; w dłoniach obracał pordzewiałą trąbkę sygnałówkę. Markotnym głosem oświecił krewnych:

- Wasz ojciec jest na górze. Chce, byście wszyscy się tu zgromadzili... powiada, że zostało niewiele czasu.

Jego słowa zagłuszył huk, po którym rozległ się bolesny ryk i potok wymyślnych przekleństw. Wszyscy zwrócili oczy ku górze, jakby znaczenie zagadkowych słów Irwina miało spłynąć ku nim wraz z drobinami kurzu, które siła wrzasku uniosła z belek sklepienia. Duży Fred przetarł czoło wierzchem dłoni.

- Irwinie, czy ojczulek upił się na ponuro? Kuzyn poskrobał się w głowę wykrzywioną trąbką.

- Zdaje mi się, że w ogóle się nie upił. Jest chyba trzeźwy. Bracia Roweny wymienili spojrzenia i milcząco pokiwali głowami wobec tej zaskakującej nowiny. Rowena prychnęła:

- Bzdura, Irwinie! Czy widziałeś kiedy, żeby był trzeźwy?

Kuzyn zwrócił ku dziewczynie twarz, z której na próżno litował zetrzeć wyraz cielęcej admiracji:

- No, nie... ale takim też go jeszcze nie widziałem!

Rowena uszczypnęła kuzynka w nos, wyrażając tym gestem dobroduszną pogardę:

- Jeśli powiadasz, że ojczulek jest trzeźwy, to znaczy, że sam wsadziłeś łakomy nos do beczułki piwa!

Irwin wydusił z siebie niemrawy chichot. Obraz bladolicego kuzynka, pociągającego z pienistego kufla, przyprawił braci Roweny o szał radości. Zgodnie ryknęli śmiechem. Rowena natomiast stwierdziła z przekonaniem:

- Ojczulek jest pewnie głodny!

Mały Fred posłał jej spojrzenie wyprane z wszelkiego wyrzutu, ale to wystarczyło, by dziewczyna zwiesiła ze wstydem głowę, gorzko żałując zmarnotrawionego dnia. Na wzmiankę o jedzeniu zaburczały żołądki obecnych, puste od czasu, gdy rano pożywili się okruchami ciemnego chleba maczanego w tłuszczu. Skromny posiłek już dawno stał się miłym, lecz nie sycącym głodu wspomnieniem... Rowena ruszyła w stronę szafy, w której trzymała łuk i kołczan. Zatrzymały ją słowa Małego Freda:

- Jabłka, Ro! Możemy zerwać kilka jabłek i upiec je w popiele. Ojczulek to lubi.

Z uśmiechem wdzięczności wzięła worek, który do niej wyciągnął. Natura obdarzyła Małego Freda inteligencją co naj­mniej równą tej, którą oszczędnie rozdzieliła na wszystkich jego braci. Dziewczyna nasunęła czepek na uszy i wybiegła w coraz gęstszy mrok. Ledwie zamknęły się za nią drzwi, gdy ojczulek, potykając się, zszedł po wielkich schodach. Mały Fred pomyślał, że Irwin ma chyba rację: ojczulek po pijanemu nigdy się nie chwiał i nie potykał! A oto wlókł się ku nim noga za nogą, jak gdyby stopy grzęzły mu w płynnym ołowiu. Gdzie się podział zawadiacki chód i spojrzenie mętne, lecz pełne pijackiego wigoru? Patrzyły na nich oczy nabrzmiałe od niewypłakanych łez... Lindsey Fordyce, baron na Revelwood, stał u stóp schodów, mierząc synów posępnym wzrokiem, jak gdyby widział ich po raz pierwszy w życiu.

- Słodki Chryste!... Nie miałem pojęcia, że tylu was jest... - Przetarł oczy, jakby kilkoro z gromadki jego dziatwy miało dzięki temu zniknąć.

- Jest nas dziewięcioro... licząc z Rowena, stryju Lindseyu - pisnął gorliwie Irwin, jak zwykle chcąc się przypodobać.

Baron rozejrzał się po mrocznej komnacie.

- Gdzie jest Ro? Nie widzę jej tu...

Freddie odstąpił o krok od paleniska.

- Poszła narwać jabłek, ojczulku!

- No, to się dobrze składa... - Ojczulek ruszył przez świetlicę, ciągnąc za sobą prawą nogę. Utykał bardziej niż zwykle. Ciężko usiadł w starym, rozpadającym się fotelu, który zatrzeszczał ostrzegawczo, i słabym głosem zażądał:

- Daj mi wody, Freddie!

Odchylił się do tyłu i przymknął oczy, przez co stracił scenę, rozgrywającą się w kącie sali, gdzie Mały i Duży Fred wyrywali sobie gliniany dzban, rozlewając letnią wodę na bose stopy. Wreszcie Duży Fred zwyciężył: ze stłumionym warknięciem odebrał bratu naczynie i nalał wody do pordzewiałego pucharu. Następnie wielkopańskim gestem pozwolił Małemu zanieść napój ojcu. Ojczulek ujął kielich w drżące dłonie i wypił do dna, tak gdyby był w nim smakowity napój, a nie zmącona woda z dodatkiem komara, który nieopatrznie wpadł do dzbana i znalazł v nim swój grób.

- Synowie moi, zgromadźcie się wokół mnie... przywożę radosne wieści - oznajmił, rozpostarł ramiona, jakby chciał ich wszystkich objąć serdecznym uściskiem, i uśmiechnął się szeroko.

Synowie z wahaniem uczynili krok do przodu, a kuzyn Irwin cofnął się ze stropioną miną.

- Irwinie, dołącz do nas... nie ośmieliłbym się pozbawić cię szansy na wspaniałą przygodę tylko dlatego, że zrodziłeś się z lędźwi innego mężczyzny!

Irwin zarumienił się po uszy i przysunął bliżej.

- Jaka przygoda, stryju Lindseyu?

Młodzieńcy wymienili między sobą pytające spojrzenia. Żaden nie umiał wyobrazić sobie możliwości egzystencji odmiennej od tej, którą wiedli dotychczas, żaden nie miał pojęcia o doznaniach wykraczających poza ich krąg doświadczeń. Czyżby uprawianie rzepy na kamienistym poletku, które nigdy nie nadawało się pod uprawę, nie było wystarczającą przygodą? Ojczulek pochylił się do przodu i mrugnął jak spiskowiec do współ konspiratorów.

- Widzicie, chłopcy, tym razem naprawdę odnalazłem skarb, który od niepamiętnych czasów wymykał się moim rękom. Wracałem do domu, by podzielić się z ukochanym potomstwem nowo zdobytą fortuną... - Tu klasnął językiem o podniebienie w wyrazie żałości. - Niestety, poczciwy wałach nie był w stanie unieść juków ciężkich od kruszcu...

Mały Fred skrzyżował ramiona na piersiach i zmrużył oczy, nie ukrywając niedowierzania.

- Zatrzymałem się więc na nocleg w zamku przyjaciela.

Irwin poczuł zaciekawienie na wzmiankę o przyjacielu. Sam nigdy nie spotkał osoby, z którą łączyłby go stosunek inny niźli więzy krwi. Mały Fred wtrącił w tok ojcowskiej opowieści:

- Założę się, że w tym zamku grali właśnie w kości, co?

Ojczulek czułym gestem zmierzwił płowe kędziory potomka.

- Roddy, nigdy nie przestajesz mnie zadziwiać!

- Jestem Freddie... - Chłopak wykręcił się spod ręki rodzica i powrócił do paleniska, by zakrzątnąć się wokół kociołka.

Ojczulek pospiesznie podjął opowieść:

- Postanowiłem więc pozbyć się części zdobyczy - tylko dlatego, by ulżyć nieco dzielnemu rumakowi, zapewniam was! - i przyłączyłem się do partyjki ze starym znajomym, synem hrabiego, który był niegdyś moim suzerenem. Młodzian zawsze otaczał mnie wielką estymą, a z biegiem lat wyrósł na wielkiego i szlachetnego rycerza.

Ton, jaki pojawił się w głosie ojca, gdy opisywał kompana od gry, sprawił, że po plecach Małego Freda przebiegł dreszcz grozy. Wyprostował się, zapominając o zupie.

- Najpierw postawiłem wszystko, co miałem przy sobie... potem zagrałem o to, czego nie miałem. Tuszę, iż ociupinę przesadziłem z zacnym piwem, które dolewano mi do kufla!

Żeby zademonstrować, jak niewielka była owa przesada, rozstawił kciuk i palec wskazujący. Mały Fred poprawił ojca, rozciągając ramiona na całą długość. Irwin przydusił usta pulchną dłonią, tłumiąc nieprzystojny chichot. Kiedy wzrok ojca padł na najmłodszego potomka, Mały Freddie udał, że się przeciąga.

Ojczulek wzruszył ramionami.

- Tak właśnie straciłem fortunę. Kiedy stary druh odkrył, że zgrałem się co do miedziaka, wpadł w prawdziwy szał. Z ową osobliwie sprawną pamięcią zwycięzcy przywołał moje wcześ­niejsze przechwałki o ośmiu chłopach na schwał, którzy opiekują się moim zamkiem pod nieobecność pana i rodziciela... krótko mówiąc: jeden z was będzie miał zaszczyt udać się do hrabiego, by mu służyć przez okrągły rok! - Rozpromienił się i potoczył po osłupiałym kręgu błyszczącymi oczami, żywo przypomina­jącymi oczka zadowolonego prosiaka, jakby czekał na pochwałę i podziękowania.

Odpowiedziała mu głucha cisza. Wreszcie Mały Freddie odzyskał zmysły, rozepchnął braci łokciami i wysuwając się naprzód, spojrzał ojcu prosto w oczy.

- Postawiłeś jedno ze swoich dzieci w grze w kości?

Uśmiech zniknął z twarzy Lindseya Fordyce’a jak zdmuchnięty płomień świecy. Potarł czoło ręką, odrzucając w tył kosmyki włosów, którymi zazwyczaj usiłował zamaskować rosnącą łysinę.

- Nie dosłownie... ostatnie słowo nie należy bowiem do mnie. Rycerz powiedział, że albo przyjedzie do Revelwood i sam wybierze sobie pachołka spośród waszej gromadki, albo opuści zamek z moją głową zatkniętą na czubku lancy!

- Och, stryju... - zaszemrał Irwin, a jego twarz przybrała odcień niezdrowej zieleni.

- Zaiste miałeś szczęście, iż przeciwnik w grze nie był twoim osobistym wrogiem. Czy ów cnotliwy rycerz nosi jakieś miano? - Oczy Małego Freddiego zwęziły się w szparki.

Na czole barona Fordyce’a pojawiły się krople potu, zapewne od ognia buzującego na palenisku; przetarł je rękawem i zamarł, bo z podwórca dobiegł ich znienacka tętent końskich kopyt. Po kilku chwilach mocne pchnięcie niemal wyrwało drzwi z zawiasów.

 

Rowena wpadła do dworskiej sali jak promień słońca roz­dzierający gęstą warstwę dymu, który wypełniał wielką komnatę. Jej warkocze, gładka skóra i własnoręcznie tkana tunika pachniały słodko wonią dzikich wrzosów i ziół. Policzki zabarwiły się od biegu rumieńcem delikatnym jak różane płatki, oczy błyszczały radością. Rzuciła się w ramiona ojca, a słowa powitania toczyły się w powietrzu szybciej niż jabłka, które wypadły na posadzkę z dziurawego worka.

- Och, ojczulku! Nareszcie wróciłeś! Jakaż jestem szczęśliwa! Gdzież to ukryłeś przedtem ogiera? To najpiękniejszy rumak, jakiego widziały moje oczy. Czyż to prawda, że tym razem udało ci się trafić na fortunę, która tyle razy wymykała ci się z rąk?!

Uklękła przy fotelu, wyszarpnęła z kieszeni tuniki pęk wonnych wrzosów i rzuciła je na podołek rodzica, nie przestając paplać:

- Przyniosłam twoje ulubione kwiecie, a Mały Freddie obiecał ucztę z pieczonych jabłek. Będą gorące, słodkie i soczyste... tak jak lubisz. Tysiąc razy smaczniejsze od pieczeni z jakiegoś łykowatego zająca! Och, ojczulku... nareszcie jesteś w domu! Już się baliśmy, że nigdy do nas nie wrócisz.

Objęła go w pasie gestem tak żywiołowym, że spadł jej czepek z głowy, a pszeniczne sploty rozsypały się na ramionach. Ale baron Fordyce nie podniósł ramion, by odpowiedzieć czułością na czułość. Siedział sztywno w objęciach córki. Uniosła ku niemu twarz, zaniepokojona ciszą, którą zakłócał jedynie trzask bierwion w palenisku. Ojciec spojrzał w bok i przez jedną krótką, lecz przerażającą chwilę wydało jej się, że zadrżała mu dolna warga. Podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. Bracia stali rzędem przed paleniskiem. Jeszcze nigdy nie widziała ich w takim ordynku! Irwin szczerzył do niej zęby ze środka przycichłej gromadki.

W migotliwy blask płomieni wkroczył nagle obcy. Rowena wbiła wzrok w przybysza. Ponieważ klęczała, wydało jej się, że patrzy jak z dna głębokiej studni w oczy mężczyzny, który góruje nad nią niczym forteczna wieża. Przewiercał ją nieruchomym wzrokiem, aż dreszcz lęku przykuł ją do ziemi, jakby patrzyła prosto w oblicze śmierci... Minęło wiele sekund, zanim udało jej się oderwać wzrok.

- Ojczulku...? - tchnęła ledwo dosłyszalnie, poklepując chłod­ną, drżącą dłoń.

Pogłaskał ją po warkoczach, ale oczy miał spuszczone i odległe:

- Roweno... sądzę, iż powinnaś zostawić nas samych, dopóki nie zakończymy interesów.

- Nie wspomniałeś nic o córce, Fordyce! - Obcy przerzucał wzrok to na rycerza, to na dziewczynę.

Lindsey Fordyce otoczył Rowenę ramieniem jak tarczą. Ciszę świetlicy rozdarł drwiący chichot obcego. Tylko Rowena dosłyszała przekleństwo, które baron zmełł pod wąsem, widząc, jak głupio się zdradził. Wyprostował się i zasyczał:

- Interesujesz się wszak wyłącznie moimi synami!

Rowena ujrzała, że na skroni ojca wystąpiła pulsująca żyłka.

- Ale twoje zainteresowanie leży gdzie indziej... łacno to widać! - zareplikował przybysz, czyniąc krok do przodu.

Rowena uniosła się z klęczek. Instynkt podpowiadał jej, że nie powinna klęczeć u stóp tego mężczyzny. Stawiła mu czoło bez zmrużenia powiek, patrząc wprost na srebrne ogniwa kol­czugi, okrywającej jego mocarną pierś. Od barczystych ramion po obute w skórę stopy odziany był w czerń równie głęboką jak oczy, którymi przypatrywał się jej bez najmniejszego zażeno­wania. Odparła dzielnie badawczy wzrok, obronnym gestem krzyżując ramiona na piersiach. Przyjrzawszy mu się bliżej, uznała, że tęczówki ma nie tyle czarne, co barwy brunatnego aksamitu. Mroczny odcień sprawił, że wydawały się nieprzenik­nione, lecz ożywiał je błysk niezaprzeczalnej inteligencji. Śmiałe łuki brwi nadawały tym tajemniczym oczom nieco drwiący Wyraz. Rowena odniosła wrażenie, że obcy pod maską kamiennej, niewzruszonej miny naśmiewa się z niej. Miał równo przycięte włosy, ciemne i błyszczące jak sobolowe futro, lecz ich brzegi falowały lekko, ostrzegając, że łacno mogą się zbuntować i zwinąć w figlarne kędziory. Surowość wejrzenia chroniła oblicze o harmonijnych rysach od piętna zniewieściałości. Męskości dodawała mu imponująca postura... Przemknęło jej przez myśl, że byłby naprawdę przystojny, gdyby tylko z twarzy puknął mu ów wyraz zawziętości. Obcy wyciągnął rękę i ujął Kosmyk włosów dziewczyny, jakby zahipnotyzowany jasnym piaskiem warkoczy. Aksamitny lok owinął się wokół jego palca miękką pieszczotą. Rowena wsunęła dłoń pod tunikę, lecz zanim zdołała ująć nóż, poczuła, że uchwyt stalowych palców miażdży ej przegub. Oręż upadł z brzękiem na kamienne flizy. Zagryzła wargi, by nie zapłakać z bólu. Mężczyzna rozluźnił palce i cofnął się do ognia.

- Ma w sobie więcej życia niż cała reszta razem wzięta! Ją sobie wezmę!

W świetlicy wybuchła wrzawa protestu. Ojczulek skulił się w fotelu, zakrywając oczy dłonią.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl