[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Robert E. howard

 

 

 

BOGOWIE BAL-SAGOTH

 

(Przełożył: Piotr W. Cholewa)

CIEMNY POSĄG

 

Oto nadeszła noc nagich mieczy              

I hord pogańskich malowana wieża             

Pochyla się pod ciosami młotów             

Pochyla i o ziemię uderza                           

Chesterton

 

Płatki śniegu wirowały w podmuchach przenikliwego wiatru. Fale rozbijały się o dziki brzeg, a dalej, w głębi morza huczały nieustannie ich długie, ołowiane grzebienie. W szarym świetle świtu, wolno sączącego się na niebo ponad wybrzeżem Connacht, szedł powoli rybak, twardy jak ziemia, która go zrodziła. Niedbale wyprawiona skóra chroniła jego stopy, długi kaftan z jeleniego futra ledwie okrywał ciało; nie miał na sobie nic więcej. Kroczył naprzód z tępym uporem, nie zwracając uwagi na gryzące zimno, jak kosmaty zwierz, którego na pierwszy rzut oka przypominał. Nagle zatrzymał się. Drugi człowiek wynurzył się zza kurtyny śniegu i mgły. Przed rybakiem stał Turlogh Dubh.

Był prawie o głowę wyższy od krępego rybaka i miał postawę wojownika. Nie wystarczyło spojrzeć na niego przelotnie – długo wpatrywałby się weń każdy, czy to mężczyzna, czy kobieta, kto by go napotkał. Turlogh Dubh miał sześć i cal wzrostu, a wrażenie, że jest chudy, jakie sprawiał na pierwszy rzut oka, mijało po dokładniejszym przyjrzeniu się. Był potężny, lecz zbudowany proporcjonalnie, o wspaniałych ramionach i szerokiej piersi. Wielki, lecz zwartej konstrukcji, łączył siłę bawołu z szybkością i giętkością pantery. Każde, najmniejsze nawet jego poruszenie cechowała niezwykła koordynacja, typowa dla wybitnego wojownika. Turlogh Dubh – Czarny Turlogh, niegdyś z klanu O’Brienów. Istotnie, miał czarne włosy i ciemną cerę, pod gęstymi, czarnymi brwiami płonęły jak wulkan błękitne oczy. W jego gładko ogolonej twarzy była posępność mrocznych gór i oceanu o północy. Tak jak rybak, on także stanowił część tej dzikiej zachodniej krainy.

Na głowie miał prosty hełm, bez przyłbicy, pióropusza czy godła. Od szyi do połowy uda chroniła go dopasowana kolczuga, zaś kilt, z szorstkiej, spłowiałej materii, który nosił pod nią, sięgał do kolan. Na nogach miał buty ze skóry tak twardej, że mogłaby powstrzymać ostrze miecza, były jednak znoszone i wytarte przez długie wędrówki. Długi sztylet w czarnej pochwie zwisał u szerokiego pasa opinającego talię Turlogha. Na lewym ramieniu nosił niewielką okrągłą tarczę z obitego skórą, twardego jak żelazo drewna, okutą i wzmocnioną stalą, z krótkim, ciężkim szpikulcem pośrodku. W prawej dłoni trzymał topór i ku niemu właśnie biegły spojrzenia rybaka. Broń, z trzystopowym drzewcem i ostrzem o kształcie pełnym gracji, wydawała się lekka i delikatna w porównaniu z ciężkimi toporami piratów z północy. A przecież, pamiętał, trzy lata ledwie minęły od czasu, gdy takie właśnie topory zmiażdżyły północne hufce, zadając im krwawą klęskę i na zawsze krusząc pogańską moc.

Topór miał własną indywidualność, podobnie jak jego właściciel. Nie przypominał żadnego z toporów oglądanych kiedykolwiek przez rybaka. Z pojedynczym ostrzem i trójgraniastymi szpicami u góry i z tyłu, był cięższy, niż na to wyglądał, tak samo zresztą jak człowiek, który go nosił. Z lekko wygiętym drzewcem i wspaniałym ostrzem robił wrażenie broni zawodowca – szybkiej, groźnej i śmiertelnej jak kobra. Głownia była najlepszej irlandzkiej roboty, co w owych czasach oznaczało – najlepszej w świecie. Uchwyt, wycięty ze rdzenia stuletniego dębu i specjalnie utwardzony w ogniu oraz wzmocniony stalą, niczym żelazny pręt nie dawał się złamać.

- Kim jesteś? – spytał rybak szorstkim tonem, charakterystycznym dla mieszkańców krain Zachodu.

- A kim ty jesteś, że mnie o to pytasz? – odrzekł tamten.

Wzrok rybaka powędrował ku jedynej ozdobie, jaką nosił wojownik – ciężkiej złotej bransolecie na lewym ramieniu.

- Gładko ogolony i krótko obcięty, na modłę Normanów – mruknął. – I ciemny… Musisz być Czarnym Turloghiem, wygnańcem z klanu O’Brienów. Daleko sięgasz; ostatnio, jak słyszałem, na wzgórzach Wichlow grabiłeś i O’Reillych, i Oastmanów.

- Człowiek musi coś jeść, obojętnie, czy jest wygnańcem czy nie – warknął Dalkazjanin.

Rybak wzruszył ramionami. Bezpański człowiek – to ciężki los. W systemie klanów mężczyzna, którego odepchnął własny ród, stawał się niby umykający przed zemstą syn Izmael. Wszystkie ręce podnosiły się przeciw niemu. Rybak słyszał o Turloghu Dubhu – niezwykłym, zgorzkniałym człowieku, strasznym wojowniku i zdolnym strategu, którego jednak nagłe wybuchy dziwnego szaleństwa naznaczyły piętnem nawet w tym kraju i w tych czasach sprzyjających szaleństwu.

- Marny dziś dzień – stwierdził rybak nieco nie na temat.

Turlogh posępnie przypatrywał się jego splątanej brodzie i dziko zwichrzonym włosom.

- Czy masz łódź?

Tamten skinął głową w stronę niewielkiej, osłoniętej od wiatru zatoczki. Bezpiecznie zakotwiczona, stała tam łódź, zbudowana z kunsztem wypracowanym przez setki pokoleń ludzi, którzy swą egzystencję zawdzięczali groźnemu morzu.

- Nie wygląda na zdatną do żeglugi – ocenił Turlogh.

- Nie wygląda? Ty, urodzony i wychowany na zachodnim wybrzeżu, powinieneś poznać się na niej od razu! Przepłynąłem nią samotnie do Zatoki Drumcliff i z powrotem, kiedy wszystkie demony wichru starały się rozerwać ją na strzępy!

- Nie da się łowić ryb przy takiej pogodzie.

- Czy wydaje ci się, że to tylko wy, wodzowie, odczuwacie radość narażając skórę? Na wszystkich świętych, żeglowałem w sztormie do Ballinskellings i z powrotem dla samej tylko przyjemności.

- To mi wystarczy – stwierdził Turlogh. – Biorę tę łódź.

- Diabła możesz sobie wziąć! Co to za gadanie? Jeżeli chcesz opuścić Erin, to jedź do Dublina i załaduj się na statek swoich duńskich przyjaciół.

- Zabijałem ludzi za mniej obraźliwe słowa – ostre spojrzenie zmieniło twarz Turlogha w groźną maskę.

- A nie intrygowałeś z Duńczykami? I czy nie dlatego twój klan wygnał cię, żebyś zdechł z głodu na wrzosowiskach?

- Zazdrość kuzyna i gniew kobiety – warknął wojownik. – Kłamstwa, same kłamstwa. Dość jednak o tym. Czy w ciągu ostatnich kilku dni nie dostrzegłeś długiego węża pędzonego wiosłami od południa?

- Tak… trzy dni temu widzieliśmy płynące z wiatrem łódź ze smokiem na dziobie. Nie przybiła do brzegu. Doprawdy, niczego prócz solidnych cięgów nie mogą oczekiwać ci piraci od rybaków Zachodu.

- To był pewnie Thorfel Piękny – mruknął Turlogh i zakołysał toporem. – Wiedziałem o tym.

- Czy piraci zrabowali coś na południu?

- Banda rabusiów zaatakowała nocą zamek na Kilbaha. Była bitwa i ci zbóje porwali Moirę, córkę Murtagha, wodza Dalkazjan.

- Słyszałem o niej – stwierdził rybak. – Teraz na południu zaczną ostrzyć miecze i orać czerwone morze krwi, nieprawdaż, mój czarny klejnocie?

- Jej brat, Dermond, nie może się ruszyć po cięciu mieczem w stopę. MacMurroughowie najeżdżają ziemie jej klanu od wschodu, O’Connorowie od północy. Niewielu ludzi można oderwać od obrony – klan walczy o przeżycie. Grunt Erinu trzęsie się pod dalkazjańskim tronem od czasu, gdy zginął wielki Brian. Mimo wszystko Cormac O’Brien ruszył w pościg za porywaczami, lecz płynie tropem dzikich ptaków, gdyż sądzi, że napastnikami byli Duńczycy z Coningbegu. No cóż, my, wygnańcy, mamy własne sposoby zdobywania informacji – to był Thorfel Piękny, co włada wyspą Slyne, zwaną przez wikingów Helni, na Hebrydach. Tam ją zabrał i tam za nim wyruszę. Pożycz mi swojej łodzi.

- Oszalałeś! – zakrzyknął rybak. – O czym ty mówisz? Z Connacht na Hybrydy w otwartej łodzi? W taką pogodę? Wiedziałem, że jesteś obłąkany.

- Postaram się tego dokonać – odparł roztargnionym głosem Turlogh. – Pożyczysz mi łodzi?

- Nie.

- Mógłbym cię zabić i zabrać ją.

- Mógłbyś – potwierdził spokojnie rybak.

- Ty brudna świnio! – warknął banita wpadając w gniew. – Księżniczka Erinu omdlewa w łapach rudobrodego zbója z północy, a ty targujesz się jak Sas.

- Człowieku, przecież muszę żyć! – krzyknął rybak z nie mniejszym wzburzeniem. – Zabierzesz mi łódź i będę głodował. Gdzie znajdę drugą taką? Jest najlepsza w swoim rodzaju.

Turlogh sięgnął do połyskującej na jego ramieniu bransolety.

- Zapłacę ci. Oto obręcz, którą przed bitwą pod Clontarf król Brian nałożył mi własną ręką. Weź ją, kupisz za nią setkę łodzi. Konałem z głodu mając ją na ramieniu, lecz teraz, w ostatecznej potrzebie…

Rybak pokręcił głową. W jego oczach lśnił żar.

- Nie. Moja chata nie jest miejscem dla bransolety, której dotykały ręce króla Briana. Zatrzymaj ją… i zabierz łódź w imię wszystkich świętych, jeśli znaczą oni dla ciebie cokolwiek.

- Dostaniesz ją z powrotem, kiedy wrócę – przyrzekł Turlogh. – A może na dodatek jeszcze złoty łańcuch, który teraz zwisa z byczego karku jakiegoś pirata z północy.

Dzień był szary i posępny. Wył wiatr, a nieustający monotonny szum morza rodził zgryzotę w ludzkich sercach. Rybak stał wśród skał i patrzył na kruchą łódź. Jej szlak niby wąż wił się między głazami, póki nie uderzyła w nią potęga otwartego morza, która niczym piórko uniosła ją do góry. Podmuch targnął żaglem i smukła łódka skoczyła do przodu, zachwiała się, wyprostowała i pomknęła z wiatrem. Malała w oczach, aż zmieniła się w maleńki tańczący na falach punkcik. Potem zadymka śnieżna zakryła ją przed wzrokiem patrzącego.

Turlogh po części zdawał sobie sprawę z trudności tego szalonego przedsięwzięcia. Wychowany był jednak dla walki z niebezpieczeństwami. Zimno, lód, zacinający śnieg z deszczem, które zmroziłyby kogoś słabszego, jego pobudzały tylko do większych wysiłków. Był twardy i giętki jednocześnie, jak wilk. Wyróżniał się nawet między tymi, których wytrzymałość zadziwiała najbardziej zahartowanych wikingów. Kiedy był dzieckiem, rzucano go w śnieżną zawieję, by sprawdzić, czy ma prawo do życia. Dzieciństwo i lat chłopięce spędził w górach, na wybrzeżu i wśród zachodnich wrzosowisk. Póki nie osiągnął wieku męskiego, nie miał na sobie nigdy żadnej tkaniny. Wilcza skóra była jedynym okryciem syna wodza Dalkazjan. Zanim go wygnano, potrafił zmęczyć konia biegnąc obok niego przez cały dzień. Pływania nigdy nie miał dosyć. Teraz, gdy intrygi zazdrosnych krewniaków wygnały go na odludzie, stał się tak zahartowany, że cywilizowany człowiek nie byłby w stanie tego pojąć.

Śnieg przestał padać, pogoda poprawiła się, lecz wiatr wiał ciągle. Turlogh z konieczności trzymał się blisko brzegu, manewrując wśród raf, na które – zdawało się – lada chwila wpadnie jego łódź. Bez odpoczynku pracował przy żaglu, rumplu i wiośle. Nawet jeden człowiek morza na tysiąc nie dokonałby tego, co udawało się Turloghowi. Nie wypuszczając steru pożywiał się ze skromnych zapasów, w które zaopatrzył go rybak. Zanim jeszcze dostrzegł Malin Head, wypogodziło się wspaniale. Morze ciągle było wzburzone, lecz wiatr osłabł i tylko mocna bryza pchała teraz łódź do przodu. Dnie i noce zlewały się z sobą; Turlogh płynął na wschód. Raz przybił do brzegu, by nabrać świeżej wody i przespać się kilka godzin. Siedząc przy sterze myślał o ostatnich słowach rybaka: „Dlaczego chcesz narażać życie dla klanu, który naznaczył cenę na twoją głowę? ”

Wzruszył ramionami. Krew gęściejsza jest niż woda. Naga prawda o tym, że jego lud wypędził go, by jak ścigany wilk zginął pośród wrzosowisk, nie zmieniała faktu, że był to jego lud. Mała Moira, córka Murtagha i Kilbahy, niczym nie zawiniła. Pamiętał ją dobrze. Często bawili się razem, gdy on był wyrostkiem, a ona dzieckiem jeszcze. Pamiętał jej ciemnoszare oczy, lśniące czarne włosy, piękną cerę. Już jako dziecko była niezwykle piękna – właściwie wciąż jeszcze była dzieckiem, gdyż on, Turlogh, był młody, choć o wiele lat od niej starszy. A teraz płynęła na północ, by wbrew swej woli stać się oblubienicą norweskiego zbója. Thorfel Piękny… Turlogh przeklął go imieniem bogów, którzy nie znali znaku krzyża. Przed oczyma falowała mu czerwona mgła, morze nabrało barwy karmazynu. Irlandzka dziewczyna branką w skalli norweskiego pirata… Gwałtownym ruchem steru Turlogh skierował łódź na otwarte morze. W jego oczach pojawił się błysk szaleństwa.

Długi jest szlak, który wybrał Turlogh z Malin Head do Helni wprost przez spienione fale. Zmierzał ku małej wysepce, która podobnie jak wiele innych małych wysepek leżała pomiędzy Mull a Hebrydami. Nawet współczesny żeglarz, wyposażony w kompas i mapę, miałby trudności z jej odszukaniem. Turlogh ich nie miał. Płynął tak, jak podpowiadały mu wiedza i instynkt. Znał te wody jak swój własny dom, żeglował po nich jako pirat i jako mściciel, a raz nawet jako jeniec, przywiązany do pokładu smoczej łodzi.

Podążał ciepłym jeszcze tropem. Dymy snujące się nad brzegiem, dryfujące szczątki, kawałki spalonego drewna świadczyły, że Thorfel w podróży nie rezygnował z rabunków. Turlogh warknął z dziką satysfakcją – mimo sporego opóźnienia był blisko wikinga. Tamten bowiem palił i rabował brzegi po drodze, Turlogh zaś płynął kursem prostym niczym lot strzały.

Był jeszcze daleko od Heleni, gdy dostrzegł maleńką wysepkę, leżącą nieco w bok od kursu. Znał ją od dawna. Była bezludna, mógł nieco w bok od kursu. Znał ją od dawna. Była bezludna, mógł jednak zaleźć na niej wodę. Skierował ku niej łódź. Nazywano ją Wyspą Mieczy, nikt właściwie nie wiedział dlaczego. Gdy zbliżył się do plaży, zauważył coś, co rozpoznał od razu. Dwie łodzie wyciągnięte były na piasek; jedna, toporna, podobna do tej, którą płynął, choć znacznie większa; druga, długa i niska, bez wątpienia należała do wikingów. Obie były puste. Turlogh nasłuchiwał przez chwilę, oczekując szczęku broni i bitewnych okrzyków. Panowała jednak niczym nie zmącona cisza. Rybacy ze szkockich wysp, pomyślał. Banda piratów wypatrzyła ich z morza albo z innej wyspy i ścigała długim, wiosłowym statkiem. Pościg potrwał dłużej, niż tego oczekiwali – nie wyruszyliby na pełne morze w otwartej łodzi. Rozpaleni żądzą mordu rabusie potrafili jednak gnać za swymi ofiarami po wzburzonym morzu przez steki mil nawet taką łodzią, jeśli było to konieczne.

Turlogh podpłynął do brzegu, wyrzucił za burtę kamień służący mu za kotwicę i trzymając topór w pogotowiu wyskoczył na piasek. Niedaleko dostrzegł dziwne skupisko podejrzanych kształtów. Kilka susów – i stał twarzą w twarz z tajemnicą. Piętnastu rudobrodych Duńczyków leżało nierównym kręgiem w kałużach własnej krwi. Żaden z nich nie oddychał. Wewnątrz tego kręgu, przemieszane z ciałami piratów, leżały inne ciała, ciała ludzi, jakich Turlogh nie spotkał jeszcze nigdy. Niewysocy, o bardzo ciemnej skórze; ich zaszklone śmiercią oczy były czarniejsze od wszystkich, jakie kiedykolwiek w życiu oglądał. Słabo byli uzbrojeni. Martwe, zesztywniałe dłonie ściskały jeszcze wyszczerbione miecze i sztylety. Tu i tam leżały strzały, połamane o napierśniki Duńczyków, i Turlogh zauważył, zdumiony, że wiele z nich miało przemienne groty.

- To była zacięta walka – mruknął. – Nieczęsto zdarza się taki bój. Kim są ci ludzie? Na żadnej z wysp nie spotkałem podobnych. Siedmiu… to wszyscy? Gdzie są ich towarzysze, którzy pomogli im wytłuc tych wikingów?

Żadne ślady nie odchodziły od tego krwawego miejsca. Czoło Turlogha pociemniało.

- To wszyscy. Siedmiu przeciw piętnastu, a jednak mordercy zginęli wraz z ofiarami. Cóż to za ludzie, którzy potrafili wybić dwakroć więcej piratów? Nie są potężni, ich broń jest nędzna, a przecież…

Zastanowiło go coś innego. Dlaczego obcy nie rozbiegli się i nie uciekli, by skryć się wśród drzew? Pomyślał, że zna odpowiedź. W samym środku martwego kręgu leżało coś niezwykłego: posąg z jakiejś ciemnej materii, przedstawiający człowieka. Długi czy raczej wysoki na jakieś pięć stóp, tak przypominał żywą istotę, że Turlogh zdumiał się. Wsparty o figurę, leżał trup starego człowieka, posiekany tak, że niemal nie przypominał ludzkiego ciała. Jedna chuda ręka starca obejmowała statuę, dłoń drugiej ściskała jeszcze sztylet, po rękojeść wbity w pierś Duńczyka. Turlogh obejrzał straszliwe rany, które tak zniekształciły ciemnoskórego mężczyznę. Tak, pomyślał, trudno było ich zabić; walczyli, póki nie zostali dosłownie porąbani na kawałki. Konając nieśli jeszcze śmierć swoim zabójcom. Tyle wywnioskował z tego, co zobaczył. Straszliwa zawziętość malowała się na smagłych martwych twarzach. Przyjrzał się martwym dłoniom, ciągle jeszcze wplątanym w brody wrogów. Jeden z obcych leżał pod trupem potężnego wikinga, na którego ciele Turlogh nie zauważył żadnych ran – póki nie podszedł bliżej i nie dostrzegł zębów ciemnoskórego mężczyzny, niby kły drapieżcy zatopionych w potężnym gardle przeciwnika.

Pochylił się i wyciągnął spod ciał figurę. Ramię starca trzymało ją mocno – musiał użyć całej swej siły, by je oderwać. Wydawało się, że nawet po śmierci broni on swego skarbu; Turlogh czuł bowiem, że to za ten wizerunek oddali życie niewysocy mężczyźni o ciemnej skórze. Mogli rozproszyć się i ukryć przed wrogiem, lecz oznaczałoby to oddanie posągu w ręce piratów. Woleli więc zginąć obok niego.

Turlogh potrząsnął głową. Jego nienawiść do wikingów, dziedzictwo wielu krzywd i zniewag, była żywa, płonąca, obsesyjna niemal i prowadząca czasem do szaleństwa. W jego dzikim sercu nie było miejsca na litość – widok leżących u jego stóp Duńczyków napełniał go okrutną radością. A przecież w tych cichych, martwych ludziach wyczuwał silniejszą od własnej namiętność, bodziec sięgający głębiej niż jego nienawiść. Głębiej – i dalej w przeszłość. Ci niewysocy mężczyźni wydali mu się starzy; nie w sposób, w jaki może być stary człowiek, lecz w taki, w jaki bywa stara cała rasa. Nawet ich martwe ciała wydzielały nieuchwytną, pierwotną aurę. A posąg…

Celt pochylił się i chwycił figurę, aby ją podnieść. Spodziewał się wielkiego ciężaru i stanął zadziwiony – statua nie była cięższa, niż gdyby wykonano ją z lekkiego drzewa. Postukał w nią – odgłos nie był głuchy. Myślał z początku, że jest z żelaza, później osądził, że to jednak kamień; lecz kamień, jakiego jeszcze nie spotkał. Wiedział, że nie znajdzie takiego nigdzie na Wyspach Brytyjskich ani gdziekolwiek w znanym mu świecie, bowiem, tak jak zabici, posąg wydawał się stary. Gładki i nie pokruszony, wyglądał, jakby wyrzeźbiono go wczoraj, lecz mimo to był symbolem dalekiej przeszłości – Turlogh wiedział o tym. Przedstawiał mężczyznę bardzo podobnego do tych niewysokich wojowników. Była jednak między nimi jakaś subtelna różnica. Czuło się, że jest to obraz człowieka, który żył dawno temu, gdyż nieznany rzeźbiarz bez wątpienia korzystał z żywego modelu. I zdołał tchnąć życie w swoje dzieło. Szerokie bary, pierś, potężne mięśnie ramion – sylwetka najoczywiściej wyrażała siłę. Mocno zarysowana szczęka, regularny nos, wysokie czoło wskazywały na potężny intelekt, wielką odwagę, nieugiętą wolę. Ten człowiek na pewno był królem, pomyślał Turogh. Albo bogiem. A przecież nie nosił korony; jedynym jego strojem było coś w rodzaju przepaski biodrowej, wyrzeźbionej z taką precyzją, że widoczna była każda najmniejsza nawet fałda czy zmarszczka.

To był ich bóg, dumał Turlogh rozglądając się wokół siebie; uciekali przed Duńczykami, ale w końcu polegli za swego boga. Kim są ci ludzie? Skąd przybyli? Dokąd zmierzali?

Stał wsparty o swój topór i dziwne uczucia pojawiały się w jego duszy. Otworzyły się przed nim przepastne otchłanie czasu i przestrzeni. Widział niezwykłe, nie mające końca i wiecznie płynące ludzkie fale, narastające i cofające się niby morski przypływ. Życie był jak drzwi, otwarte pomiędzy dwoma obcymi, mrocznymi światami. Ileż ludzkich ras, ich nadziei i lęków, miłości i nienawiści przeszło przez te drzwi w swojej wędrówce z ciemności w ciemność? Turlogh westchnął. Gdzieś głęboko budził się w nim mistyczny smutek Celtów.

- Kiedyś byłeś królem, Ciemny Posągu – powiedział do milczącego wizerunku. – A może byłeś bogiem i władałeś całym światem. Twój lud przeminął, jak i mój przemija. Byłeś pewnie władcą Ludu Krzemienia, rasy, którą zniszczyli moi celtyccy przodkowie. Tak, mieliśmy swoje dni, lecz teraz i my odchodzimy. Ci Duńczycy, co leżą u twych stóp… dziś są zdobywcami. Muszą mieć swoje dni, ale i oni przeminą. Ty jednak wyruszysz ze mną, Ciemny Posągu, czy królem jesteś, bogiem czy diabłem. Wydaje mi się, że przyniesiesz mi szczęście, a będę go potrzebował, kiedy dotrę do Helni.

Starannie umocował statuę na dziobie swej łodzi. Znowu wyruszył na morze. Niebo poszarzało, zaczął padać śnieg – drobne, boleśnie kłujące kryształki. Szare fale niosły kawały lodu, wicher z wyciem uderzał w odkrytą łódź. Turlogh nie czuł lęku. Łódź płynęła, jak nigdy dotąd. Śmigała poprzez tumany śniegu i Dalkazjaninowi zdawało się, że to Ciemny Posąg udziela mu pomocy. Bez nadnaturalnej opieki byłby z pewnością po stokroć zgubiony. Wysilał całą swą sztukę żeglarską i miał uczucie, jakby niewidzialna ręka trzymała rumpel, ciągnęła wiosło, jakby większy od ludzkiego kunszt wspomagał go przy stawianiu żagla.

Potem cały świat skrył się za białą zasłoną i nawet celtyckie wyczucie kierunku zawiodło Turlogha. Wydawało mu się, że steruje według wskazówek cichego głosu, który do niego dociera gdzieś spoza granic świadomości. Nie zaskoczyło go, że kiedy śnieg przestał padać i chmury odsłoniły srebrzysty zimny księżyc, dostrzegł wznoszący się przed dziobem ląd, w którym poznał wyspę Helni. Więcej, wiedział, że tuż za przylądkiem znajdzie zatokę, w której Thorfel, gdy nie wyruszał w morze, cumował swą smoczą łódź. Sto jardów dalej stała skalli wikinga. Turlogh zaśmiał się dziko. Gdyby nawet mógł wykorzystać sztukę żeglarską całego świata, nie zdołałby trafić w to właśnie miejsce – to było po prostu szczęście… nie, coś więcej niż szczęście. To właśnie było miejsce najlepsze z możliwych, aby podpłynąć do brzegu, położone o niecałe pół mili od siedziby wroga i ukryte przed ludzkimi oczyma za wystającym cyplem. Celt spojrzał na nieodgadniony, jakby zadumany Ciemny Posąg. Miał dziwną pewność, że wszystko to było dziełem tej figury, a on, Turlogh, jest tylko pionkiem w jej grze. Kim była ta postać? Jakie mroczne sekrety oglądały rzeźbione oczy? Dlaczego z takim poświęceniem walczyli o nią ciemnoskórzy, niewysocy wojownicy?

Turlogh skierował łódź ku brzegowi, do maleńkiej zatoczki. Rzucił kotwicę i wyskoczył na ląd. Ostatni raz obejrzał się na pogrążony w zadumie Ciemny Posąg i ruszył spiesznie po zboczu cypla, starając się trzymać w ukryciu. Na szczycie rozejrzał się. Niecałe pół mili od niego stała na kotwicy smocza łódź Thorfela. Dalej zobaczył jego skalli: długi niski budynek z grubo ociosanych belek. Jasne światło świadczyło o płonących wewnątrz ogniach. W nieruchomym mroźnym powietrzu wyraźnie słychać było odgłosy uczty. Turlogh zacisnął zęby. Uczta! Ucztują na cześć ruin i zniszczeń, których dokonali, domów zmienionych w dymiące zgliszcza, pomordowanych mężczyzn, zgwałconych dziewcząt. Tak, ci wikingowie byli panami świata. Wszystkie kraje południa stały przed nimi otworem, a ich mieszkańcy żyli po to, by dostarczać im rozrywki – i niewolników. Turlogh zadrżał gwałtownie, jakby przejęty nagłym chłodem. Żądza krwi dokuczała mu jak fizyczny ból, lecz stłumił w sobie tę namiętność, która mgłą zasnuwała mu umysł. Przybył tu nie po to, by walczyć, ale by porwać im dziewczynę, którą oni porwali.

Bacznie, niczym generał przygotowujący plan kampanii, zlustrował teren. Zauważył drzewa tuż za skalli, rosnące gęsto. Mniejsze domy – skład i chaty służby – stały pomiędzy głównym budynkiem a zatoką. Na brzegu płonęło wielkie ognisko, przy którym piło i śpiewało kilku wojowników, choć przejmujące zimno sprawiło, że większość z nich schroniła się w wielkiej sali głównego budynku.

Turlogh poczołgał się w dół porośniętym gęsto zboczem. Kierował się do lasu, który szerokim łukiem zbliżał się do brzegu. Trzymał się granicy cienia drzew. Szedł do skalli okrężną drogą, bo lękał się zbyt śmiało wchodzić na otwarty teren, by nie wypatrzyli go wartownicy, których Thorfel z pewnością wystawił. Na Boga, gdybyż miał z sobą wojowników z Clare, jak za dawnych dni! Nie musiałby skradać się między drzewami jak wilk! Żelaznym chwytem ujął drzewce broni, wyobrażając sobie tę scenę: atak, krzyki, płynąca strumieniami krew, szczęk dalkazjańskich toporów… Westchnął ciężko. Jest wygnańcem. Nigdy już nie powiedzie wojowników swego klanu do bitwy.

Runął nagle w śnieg i legł bez ruchu, ukryty za niskim krzakiem. Jacyś ludzie nadchodzili z tej samej strony, z której on tu przybył. Sapali głośno i ciężko tupali. Wkrótce ich zobaczył: dwóch potężnych wikingów w błyszczących w świetle księżyca pancerzach ze srebrnych łusek. Nieśli coś z dużym wysiłkiem. Turlogh, ku swemu zdumieniu, rozpoznał Ciemny Posąg. Pomyślał, że znaleźli jego łódź, ale niepokój, jaki odczuł z tego powodu, został stłumiony przez zdziwienie. Ci wikingowie byli olbrzymami o stalowych mięśniach, a mimo to zataczali się pod przytłaczającym ich ciężarem. Ciemny Posąg ważył chyba w ich rękach setki funtów, a przecież Turlogh sam jeden uniósł go jak piórko. Niewiele brakowało, by zaklął ze zdumienia. Zresztą ci dwaj na pewno byli pijani.

- Połóżmy to – wysapał jeden z nich. – Na śmierć Thora, to waży tonę! Musimy odpocząć.

Drugi wiking burknął coś niewyraźnie w odpowiedzi i obaj zaczęli opuszczać statuę na ziemię. Nagle jednemu z nich ześlizgnęła się dłoń i Ciemny Posąg ciężko runął w śnieg. Wiking, który przedtem proponował odpoczynek, zawył.

- Ty durna niezdaro! Upuściłeś mi go na nogę! Niech cię diabli, mam strzaskaną kostkę!

- Wyrwał mi się z ręki! On żyje, mówię ci, on jest żywy!

- To go zabiję! – warknął okulały wiking i wyciągnąwszy miecz uderzył z całej siły leżącą figurę.

Iskry się sypnęły, gdy ostrze roztrysnęło się na sto kawałków. Norweg jęknął z bólu, bo stalowa drzazga rozcięła mu policzek.

- Diabeł w nim siedzi! – krzyknął odrzucając rękojeść miecza. – Nawet go nie zadrapałem. Bierz go! Idziemy do Sali piwnej i niech Thorfel sam sobie z nim radzi.

- Niech tu leży – burknął jego towarzysz ocierając spływającą po twarzy krew. – Krwawię jak zarzynany wieprzek. Wracajmy. Powiemy Thorfelowi, że nikt nie kradnie łodzi z wyspy. Przecież po to nas posłał na cypel.

- A co z łodzią, w której znaleźliśmy tego tu? Może to jakiś szkocki rybak, którego burza zepchnęła z kursu. Pewnie się chowa teraz w lesie jak szczur. No, łap go za rękę. Czy to bożek, czy diabeł, nieśmy go do Thorfela.

Sapiąc z wysiłku ponownie unieśli posąg i ruszyli wolno; jeden kulał jęcząc i przeklinając, drugi od czasu do czasu potrząsał głową, kiedy krew zalewała mu oczy.

Turlogh wstał cicho i spojrzał za nimi. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Każdy z tych dwóch mężczyzn był tak samo silny jak on, a przecież niesienie przedmiotu, z którym on radził sobie z łatwością, od nich wymagało krańcowego wysiłku. Zdziwiony, pokręcił głową i ruszył dalej.

Dotarł wreszcie do miejsca wśród drzew, skąd najbliżej było do skalli. Zbliżał się decydujący moment: musiał w jakiś sposób dotrzeć do budynku i ukryć się w nim niepostrzeżenie. Na niebie zbierały się chmury. Odczekał, aż jedna z nich przesłoni księżyc, i w mroku, skulony, przebiegł przez śnieżną płaszczyznę szybko i bezszelestnie jak cień cienia. Krzyki i śpiewy dobiegające z wnętrza ogłuszały go. Starając się niemal przylgnąć do nierównych belek zbliżał się do węgła. Piraci z pewnością nie byli zbyt czujni. Czyż Thorfel mógł spodziewać się nieprzyjaciół? Żył w przyjaźni ze wszystkimi rozbójnikami północy, a przecież nikt inny nie wyruszyłby w taką noc w morze.

Niby cień wśród mroków skradał się Turlogh wokół domu. Dostrzegł boczne wejście i zbliżył się do niego. Natychmiast jednak cofnął się i przywarł do ściany. Wewnątrz ktoś majstrował przy skoblu. W chwilę później drzwi otworzyły się gwałtownie, wyszedł potężny wojownik i zamknął je ze sobą. Potem dopiero zobaczył Turlogha. Otworzył usta do krzyku, lecz w tej samej chwili dłoń Celta z mocą stalowego imadła zacisnęła się na jego gardle. Groźny okrzyk zamarł zduszony. Wiking jedną ręką chwycił napastnika za nadgarstek, drugą zaś wyrwał mu sztylet i pchnął od dołu. Był już jednak nieprzytomny; ostrze zadzwoniło tylko cicho o kolczugę Dalkazjanina i broń upadła w śnieg. Norweg osunął się bezwładnie. Żelazny, morderczy chwyt dosłownie zmiażdżył mu krtań. Turlogh puścił ciało i nim znowu odwrócił się w stronę drzwi, plunął pogardliwie w martwą twarz.

Drzwi zwisały nieco i skobel nie zaskoczył. Turlogh zajrzał ostrożnie do wnętrza. W zastawionej beczkami piwa izbie nie było nikogo. Wszedł bezszelestnie i przymknął drzwi, nie zatrzaskując ich jednak. Pomyślał, że warto by ukryć gdzieś zwłoki ofiary, lecz nie miał pojęcia, jak to zrobić. Musiał zaufać swojemu szczęściu i wierzyć, że w głębokim śniegu nikt nie zauważy trupa. Przeszedł przez pokój i znalazł się w następnym, przylegającym do ściany zewnętrznej. To także był magazyn, ale pusty. Otwór w ścianie, bez drzwi, a tylko przesłonięty skórzaną płachtą, prowadził do głównej sali, jak się domyślił, słysząc dobiegające stamtąd odgłosy. Podszedł bliżej i zajrzał ostrożne.

Miał przed oczyma wielką komnatę, służącą panu skalli za salę bankietową, pokój rady i pomieszczenie mieszkalne. To pomieszczenie, z poczerniałymi od dymu krokwiami, ogniem huczącym w paleniskach i suto zastawionymi stołami, było tej mocy sceną straszliwej hulanki. Potężni wojownicy o złotych brodach i dzikich spojrzeniach siedzieli lub leżeli rozparci na ławach z surowego drzewa, przechadzali się lub wyciągali na podłodze. Pili spienione piwo z rogów i skórzanych bukłaków i objadali się pajdami żytniego chleba oraz kawałkami mięsa, które odcinali nożami z pieczonych w całości udźców. Panowało tu dziwne pomieszanie kultur; z barbarzyńskim wyglądem tych ludzi, z ich prymitywnymi pieśniami i okrzykami kontrastowały wiszące na ścianach cenne łupy, dowodzące wysoko rozwiniętej cywilizacji ich twórców. Były tu wspaniałe kobierce, tkane przez kobiety Normanów, bogato zdobiona broń, noszona przez książęta Francji i Hiszpanii, zbroje i bogate szaty Bizancjum i Orientu, gdyż tak daleko docierały smocze łodzie. Między nimi umieszczono trofea myśliwskie na dowód, że wikingowie radzą sobie ze zwierzętami równie dobrze jak z ludźmi.

Współczesny człowiek z trudem potrafiłby zrozumieć uczucia, jakie wobec tych ludzi żywił Turlogh O’Brien. Byli dla niego diabłami, wilkołakami, żyjącymi na północy wyłącznie po to, by napadać na spokojne ludy południa. Cały świat zdany był na ich łaskę, mogli brać i wybierać, niszczyć lub oszczędzać życie, zależnie od swych barbarzyńskich zachcianek. Krew tętniła Turloghowi w skroniach. Nienawidził – tak jak tylko Celt potrafi nienawidzić – ich wielkopańskiej ignorancji, ich buty, ich siły, ich pogardy dla wszystkich in...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl