[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Paweł Jasienica

 

 

Rozważania o wojnie domowej ROZWAŻANIA O WOJNIE DOMOWEJ

 

 

 

Strome uliczki wiodą w mieście Pouzauges do zamku, droga na jego dawny podwórzec zanurza się na chwilę w cień bramy wyciętej w podstawie wysokiego graniastosłupa wieży, jedynego zresztą fragmentu obwarowań, który w stanie znośnym doczekał XX stulecia. Dziesięciu okrągłym basztom, okalającym twierdzę, powiodło się gorzej, przetrwały już tylko ich obrosłe pnączami kikuty.

Bastiony zdążyły się rozsypać, dziedziniec zaś przemienić w piękny park, zaśmiecony równie starannie, jak i wiele innych, znacznie sławniejszych i bardziej reprezentacyjnych miejscowości słodkiej Francji, Ustawione między drzewami bariery świadczą, że terytorium tym włada obecnie tutejszy klub jeździecki. Ani jednego kawalerzysty nie widać, pieszych brak także —- bezludzie i cisza, pogłębiana stłumionym dźwiękiem dzwonu siedemsetletniego kościoła św. Jakuba, któryśmy przed chwilą oglądali w śródmieściu.

Trafiliśmy do Pouzauges w niedzielne południe. Może dlatego zatem tak pusto było na zamku, rojno zaś na rynku, w pobliżu kościoła? Jesteśmy w Wandei. Statystyki pouczają, że osiemdziesiąt procent mieszkańców tego departamentu to katolicy praktykujący. Parę godzin wcześniej natknęliśmy się w pewnej wiosce na przeszkodę oryginalnej natury. Zatarasował nam drogę pochód, wysuwający się z szeroko otwartych drzwi kościelnych. Najpierw szły dzieci — grzecznie, parami, pod opieką zakonnic. Potem kroczył ksiądz w komży i stulę, za nim rosły młodzian w asyście dwóch dziewoi o typie raczej nadwiślańskim niósł potężny wieniec. Dalej płynął górą “tricolore” i dopiero posunęła uroczystym marszem cała chyba, krzepiąco liczna parafia. Ani jedna postać nie miała wyglądu urzędowego, sami wieśniacy przystrojeni po niedzielnemu.

Staliśmy, wygasiwszy motor, bo pamiątkowy krzyż, pod którym ów wieniec miał zostać złożony, widniał tuż po drugiej stronie asfaltu i nic nie wróżyło rychłego odblokowania szosy. Z kolumny wysunął się jednak jakiś człowiek, ruchem ramienia pokazał, którędy można objechać.

Spatynowana już poniekąd tradycja kartezjańska wytworzyła w tym kraju obyczaje, gdzie indziej dotychczas jeszcze nie odkryte. Pobożni parafianie z okolic Cerizay, którym nikt nie mógł urzędowo nakazać udziału w religijno-patriotycznej procesji, nie cieszyli się widać z pułapki, w jaką popadli tacy, co w porze nabożeństwa uganiają samochodem i nie zwracają uwagi na lokalne wprawdzie, lecz i narodowe zarazem rocznice. Czyżby aż nawyk tolerancyjnego traktowania postaw, zapatrywań i postępowania innych ludzi? Zabobonny lęk ogarnia przy wspominaniu o tego rodzaju zjawiskach. Aby tylko w złą godzinę nie powiedzieć, nie urzec...

Namówiłem towarzyszy podróży do odwiedzenia Pouzau-ges, ponieważ z nieodpartej potrzeby wewnętrznej zabrałem się do tropienia w Wandei pamiątek po tych czasach, w których i we Francji ze zdumiewającą doprawdy stanowczością próbowano szczegółowo uregulować mechanizm historii i naturę ludzką. Pewien rozczarowany filozof streścił wzmiankowaną w poprzednim zdaniu tendencję w sposób ważny dla wszystkich chyba narodów i czasów: “Bądź moim bratem albo cię zabiję” — szydził. Źle skończył mądry Chamfort. Próba samobójstwa nie powiodła mu się, lecz zmarł wkrótce z zadanych sobie samemu okaleczeń.

Jest o czym rozmyślać i opowiadać wśród ruin zamku w Pou-zauges. Pięćset z okładem lat temu był tutaj panem marszałek królestwa, Gilles de Rais, początkowo towarzysz broni Joanny d’Arc, potem główny we Francji wasal szatana. Nie wiem, czy prowadzono jakie badania pod murami Pouzauges. W fosach pobliskiego Tiffauges, gdzie się znajdowała główna z siedzib marszałka, odnaleźli kopacze znaczną podobno ilość kości dziecięcych, noszących ślady zadanych na żywo tortur. Gilles de Rais próbował uzyskiwać złoto, składając diabłu w ofierze serca, krew, oczy i ramiona odznaczających się urodą młodzieniaszków. Uwięziony w Machecoul — znanym dzisiaj z produkcji godnej polecenia brandy “Seguin” — stracony został publicznie 26 października 1440 roku w Nantes. Skrucha, jaką wykazał, sprawiła, że powieszono go tylko, poprzestając na spaleniu trupa.

Jednakże to nie czarnoksięskie tradycje wydały mi się najbardziej godne uwagi w Pouzauges. Właściwym magnesem był dla mnie niezbyt wysoki krzyż kamienny, wznoszący się w parku, zaraz na lewo od bramy wjazdowej. Na ^podstawie jego, noszącej formę trzech ustawionych na sobie pionowo walców, widnieje następujący napis : “Souvenez vous de ceux qui donnèrent leur vie pour Dieu et leur pays”.

Dziwna ogólnikowość, dziwna anonimowość w tym kraju, gdzie w każdym chyba kościele oglądać można kamienne tablice z dziesiątkami, z setkami nazwisk poległych w obronie ojczyzny żołnierzy-parafian. Na południu Masywu Centralnego, w posępnej krainie Causses, niedaleko słynnej jaskini Aven-Armand, wśród krajobrazu przypominającego miejscami spopularyzowane dzisiaj zdjęcia powierzchni Księżyca, widziałem pomnik ofiar pewnej bitwy partyzanckiej i spowodowanej przez nią pacyfikacji regionu. Litania nazwisk o brzmieniu francuskim oczywiście, lecz także i hiszpańskim.

Krzyż w Pouzauges stoi na miejscu zbiorowej egzekucji. Jedna z rewolucyjnych “kolumn piekielnych” rozstrzelała tutaj pięćdziesięciu powstańców wandejskich. Także pacyfikacja zatem, tyle że znacznie wcześniejsza. Daty na krzyżu brak, ale to musiało się odbyć w roku 1794, w końcu zimy lub na przedwiośniu.

Z oryginalnie wyzyskanymi wspominkami o tej epoce zetknęliśmy się już poprzedniego wieczoru w Parthenay, położonym na samym pograniczu “Wandei wojennej”, znacznie obszerniejszej od dzisiejszego departamentu. Na karcie menu, którą nam podał patron restauracji, widniały informacje pozostające w pośrednim jedynie, przywabiającym niejako związku z zaletami kuchni i piwnic miejscowych. Oczekując, bardzo zresztą krótko, na przystawki, można było się dowiedzieć, jak sobie w okolicach Parthenay lub w nim samym poczynał lat temu sto kilkadziesiąt “biały” de Lescure i jak na to reagował “błękitny” Westermann.

I tak oto zwyczajna karta restauracyjna popycha od razu na właściwą drogę, skłania do rozmyślania nie tylko o problemach i strukturach, lecz także — a może przede wszystkim! — o ludziach, o ich losach nieraz bardzo z pozoru odległych od jakiejkolwiek logiki. , Dwudziestosiedmioletni, pobożny, stateczny, zadziwiająco zrównoważony markiz Ludwik Maria de Lescure pewnej nocy jesiennej skończył z ran w furgonie pobitej, na szalone rzeczy porywającej się armii powstańczej. Pokaleczony okropnie, wyzionął ducha tak spokojnie i cicho, że jadąca konno tuż przy wozie małżonka niczego nie zauważyła. Rewolucjonista z krwi i kości, nie znający miłosierdzia generał Franciszek Józef Westermann w kilka miesięcy po swych wandejskich wysiłkach i przewagach zakończył żywot w Paryżu, pod nożem gilotyny. O niepełne dwa lata wcześniej szturmował on tam wraz z san-kiulotami Tuilerie.

Ależ działał tu w Wandei, wielką sławę zdobył i taki, co się poprzednio z trudem wymknął spod tejże gilotyny: legendarny Franciszek Seweryn Marceau, dowódca Legionu Germańskiego, w którym obok Niemców służyli Polacy, Włosi, Szwajcarzy, rozmaici słowem entuzjaści ideałów “równości, wolności, braterstwa”. Innym jednakże, chwalebną zasadą rewolucyjnej czujności przejętym wyznawcom tych samych haseł nie wystarczyło widać męstwo i poświęcenie, którymi się Marceau był już popisał podczas obrony Verdun przed Prusakami. O-skarżyli go o zdradę, zamknęli, uparcie żądali kary śmierci. Ułaskawiony szczęśliwie, w maju przybył Marceau do Wandei, traktował powstańców ludzko i w tym samym jeszcze 1793 roku zadał im decydujące klęski w polu. W trzy lata później zmarł z ran odniesionych na wschodnim froncie, w bitwie pod Altenkirchen. Wódz austriacki, arcyksiąże Karol, osobiście złożył hołd zwłokom rewolucyjnego generała, który za króla osiągnął sam szczyt kariery wojskowej dostępnej mieszczaninowi: był wachmistrzem kirasjerów.

Wątpić wolno, czy za króla sam Napoleon Bonaparte miałby zapewnione coś więcej niż stopień kapitana. Od kandydata na oficera żądało się wylegitymowania z czterech pokoleń szlachectwa. Taki próg mógł, owszem, przekroczyć człowiek, którego dziad zaledwie wyjednał u księcia toskańskiego dokument stwierdzający przynależność familii do herbowych. Ale najwyższe stopnie zarezerwowane były w armii monarszej dla dziedziców o wiele wspanialszych patentów.

Rewolucja zmiotła te przegrody. Mówi się słusznie, że zapewniła ona awans mieszczaństwu. Ówcześni publicyści wywodzili otwarcie, iż dobrym obywatelem może być tylko człowiek zamożny. Wszystko to prawda, lecz wśród marszałków Napoleona byli tacy, co się wychowali w rynsztokach Paryża, po cudzych stajniach lub w rodzicielskich izbach rzemieślniczych. Żadna formuła nie obejmie bogactwa rzeczywistej historii.

Chłopi wandejscy uznali i przyjęli rewolucyjną zasadę równości wszystkich ludzi. Do udziału w swej kontrrewolucji zaprosili, moralnie przymusili poniekąd, okolicznych ziemian, dawnych oficerów Ludwika XVI. Lecz wodzem powstania wybrali jednego ze swoich, Jakuba Cathelineau, czterdziestoletniego przeszło wieśniaka z Le Pin-en-Mauges, wzorowego ojca pięciorga dzieci. To on właśnie, cnót wszelkich pełen “święty z Anjou”, 10 marca 1793 roku porwał kumów do czynnej walki przeciwko wykonaniu dekretu Konwencji Narodowej o pierwszym w historii Francji i Europy powszechnym, obywatelskim poborze do wojska.

Całe państwo miało dostarczyć trzystu tysięcy rekrutów, wylosowanych spomiędzy znacznie większej liczby poborowych. Wandea winna była dać cztery tysiące ludzi. Same represje popowstaniowe kosztowały ją bez porównania drożej, poległych w boju nie sposób zliczyć.

Wojna domowa zaczęła się w roku 1793. Dokładnie w dwadzieścia lat później pokonana armia cesarza Francuzów zaczęła ustępować z ziem niemieckich, cofać się ku własnym granicom. Kończyła się jej wielka przygoda, której scena rozciągała się od Egiptu i Portugalii po Tarutino, położone nieco na wschód od Moskwy. Po dziś dzień trwa sława epopei, lecz i to pamiętać warto, że u samego jej początku przytrafił się zbrojny, ofiarny i bardzo krwawy protest znacznej liczby Francuzów przeciwko służbie w wojsku francuskim. Niejeden z młodych Wandejczyków, co polegli w masakrach pod Cholet, Mans czy Savenay, mógłby doczekać szlif oficerskich lub generalskich nawet, Pruskiej Iławy albo Borodina i tam dopiero ducha wyzionąć nie ze szkodą, lecz z pożytkiem dla ojczyzny. Historia nie grzeszy nadmiarem logiki w potocznym tego słowa znaczeniu. Posiada własną i stosuje się do niej w sposób rygorystyczny. W tym samym marcu 1793 roku poruszyli się również chłopi bretońscy. Ich także wzburzył dekret o poborze. Zgromadzeni pod swymi prastarymi kalwariami, protestowali w imieniu prawa. Akt zjednoczenia Bretanii z królestwem Francji — ogłoszony w roku 1532 za Franciszka I — stanowił, iż żaden z mieszkańców księstwa nie może bez własnej zgody być pociągnięty do służby poza jego granicami.

Zgromadzenie Konstytucyjne skasowało te omszałe przepisy i już w styczniu 1790 roku podzieliło Francję na osiemdziesiąt trzy departamenty. Postanowienie to liczyło sobie jednak trzy lata zaledwie, wspomniany zaś akt unii... dwieście sześćdziesiąt jeden. Zbyt lekko potraktowano wymowę tych oraz wielu innych, całkiem realnych faktów. Swoista logika historii została poważnie obrażona.

Badacze naukowi odrzucili stare, zacietrzewione poglądy, przestali uważać powstanie za skutek machinacji niezaprzysię-żonych księży oraz monarchistycznej szlachty. Uznali je za dzieło rzetelnie ludowe. W nieodparty sposób przemawia statystyka. Połowa wyroków śmierci wydanych w dobie Terroru odnosiła się do Wandei i Bretanii. Dwa procent ofiar należało do szlachty i tyleż do kleru, sześć procent do mieszczaństwa. Czterdzieści osiem procent skazanych to chłopi, czterdzieści jeden — rzemieślnicy i proletariat.

Lud na pewno przeważał, lecz po niewłaściwej stronie.

Napoleon, komentując proklamowane przez rewolucję hasło równości, stwierdził, że “wojska wandejskie same były podbite przez tę wielką, zwyciężającą we Francji zasadę, przeciwko której walczyły każdego dnia”.

Czyniły to przy tym w sposób, który zaskoczył wszystkich. “Niechże powiedzą generałowie, którzy odbyli tę okropną wojnę wandejską, czy Prusacy, Austriacy, żołnierze ze szkoły księcia de Nassau i Fryderyka są równie straszni jak ci okrutni i nieulękli strzelcy z Bocago i Loroux?” — żalił się Turreau, niemiłosierny pacyfikator kraju.

Kontrrewolucjoniści wynaleźli metodę walki typowo rewolucyjną, jeśli termin ten oznaczać ma ludowość. Żołnierz ówczesnej armii regularnej bił się w szykach ścieśnionych, zwartych, ładował swój solidny karabin na rozkaz i na tempa. Powstaniec nacierał w luźnej tyralierze potrafił w biegu nabić flintę. Wprawny, nawykły do oszczędzania prochu kłusownik nie strzelał na oślep. Gdy błysnęły lonty mozolnie wyrychtowanych dział, roje atakujących chłopów padały na ziemię, przywierały do niej płasko. Kartacze przelatywały górą, na kanonierów zwalał się rozwścieczony tłum. A jeśli przypadkiem zawiodły plebejskie chytrości i podstępy, buntownicy znikali w zgrzebnym labiryncie swej ziemi. Umiejętność wyzyskiwania terenu osiągnęła u nich szczyty doskonałości. Wierzyć się nie chce, lecz trzeba: naoczni świadkowie stwierdzali, że w przymorskim Marais objuczony strzelbą i sakwą krajan umiał lekko przesadzać o tyczce kanary szerokie na trzydzieści stóp i więcej. Dna tych wód były bagniste, brzegi grząskie.

Generał Turreau narzekał na drogi miejscowe, biegnące   / w wykopach i mało co szersze od osi wandejskiego wózka. Twierdził ponadto, ze na tej glebie, jego zdaniem urodzajnej i tłustej, chwasty, wszelkie pasożyty roślinne osiągają nadnaturalną wybujałość.

Co do dróg, wiele się od tamtych czasów zmieniło, szosy są dobre. Lecz roślinność przy nich tak nieraz bujna, że trudno niekiedy obserwować z samochodu uroki krajobrazu. Zielsko obrasta pobocza niczym dodatkowy gaj.

Przewodnik turystyczny uprzedza lojalnie, że na szczyt wieży kościoła w miejscowości Saint Michel-Mont-Mercure wiedzie sto dziewięćdziesiąt siedem stopni. Warto jednak pokonać ich krętość i ciemności, wdrapać się na galeryjkę u stóp olbrzymiej figury archanioła. Świątynia stoi na szczycie wzgórza, wznoszącego się na dwieście osiemdziesiąt pięć metrów ponad poziom wcale już niedalekiego morza. Dopiero stamtąd, z wąskiego kamiennego balkonu, zobaczyć można tę samą Wan-deę, która pochłonęła, unicestwiła tyle sił zwycięskiej rewolucji.

Oglądany z tej wysokości kraj spłaszcza się, słabo znać sfalowanie ziemi. Jakby na ogromnej, plastycznej mapie widać za to fantastycznie bogatą sieć dróżek, miedz zwłaszcza. Każdą z nich znaczy bowiem ciemny wałek żywopłotu, gęsto przetykanego starodrzewiem.

Każde pólko ogrodzone, zamknięte, zasłonione. Ze zbitych pasm krzewów, przez które przedrzeć się można tylko za cenę zdartej skóry, wyrastają jeszcze częstokoły pni. Lasów w Wandei niewiele, drzew za to nieprzebrane mnóstwo.

W kilka miesięcy po zwiedzeniu St. Michel-Mont-Mercure ząjąłem się studiowaniem raportu generała Turreau: “Jest to kraj bardzo pocięty, chociaż nie ma dużych rzek, bardzo nierówny, aczkolwiek brak gór, i bardzo pokryty pomimo małej ilości lasów... pola są tu pootaczane mocnymi żywopłotami zasadzonymi na brzegach rowów, drzewa rosną częstokroć tak, że tworzą palisady... Jakże tu uszykować się do bitwy... skoro nierówności terenu, żywopłoty, drzewa i zarośla pokrywające powierzchnię nie pozwalają widzieć dalej niż na pięćdziesiąt kroków”.

Nikt nie twierdzi, że nic się w Wandei nie zmieniło podczas najświeższych lat stu kilkudziesięciu. Znać, owszem, wielki postęp. Pouzauges zafundowało sobie elektryczność jako drugie miasto we Francji, zaraz po Paryżu. To, co dziś widać z wieży, należy pomnożyć przez dwa albo i trzy, by ocenić należycie generalskie biadania.

W biały dzień Turreau i jego ludzie nie widzieli dalej niż na pięćdziesiąt kroków. Nie mogli też wiedzieć, że skrzydła wiatraka ustawione jak krzyż św. Andrzeja sygnalizują spokój, krzyż prosty wzywa wojowników na zbiórki, pozycje pośrednie obwieszczają alarm lub jego odwołanie. Za to Wandejczycy w najciemniejszą noc radzili sobie świetnie. Oni na pamięć wiedzieli, którędy można przejść lub podleźć, znali wszystkie zakamarki i zasieki. Byli z tego kraju, to znaczy z takiej francuskiej dzielnicy, w której i dziś jeszcze zobaczyć można strzechy.

Nad samym Atlantykiem, w Croix-de-Vie, zgiełk, zatrzęsienie ładnych aut, turyści — aczkolwiek to dopiero połowa maja. Ciekawsze było to, co się obserwowało po drodze. Im bliżej oceanu, tym więcej małych, ciasnych domostw. Drzwi i jedno okno, oto cały fronton siedziby. Ku północy, w okolicy Beauvoir, rozciągają się najsmutniejsze krajobrazy, jakie dane mi było widzieć we Francji. Gdzie się tylko ląd nieco podnosi, tam ładniej. Miasto Pomic ze swym przyczajonym u wejścia do portu zamkiem — który też należał ongi do Marszałka Gilles de Rais—jest śliczne. Ale niskie tereny, wydzierane morzu od czasów Henryka IV, posępne. Zdarzają się obejścia malutkie, z zewnętrznego wyglądu nędzarskie. Ani drzewka przy nich, ani krzewu.

Wandea jest uboższa od wielu innych departamentów Francji. Tak samo było w XVIII stuleciu. Przodkowie ludzi do dzisiaj mieszkających pod strzechami podnieśli oręż przeciwko rewolucji głoszącej “wojnę pałacom, pokój chałupom”.

Francuzi z niemałym zapałem skoczyli do gardeł innym Francuzom.

Na szczycie wieży St. Michel-Mont-Mercure panie musiały oburącz przytrzymywać kapelusze, tak wiało od strony zachodniego horyzontu, który przedstawił się naszym oczom w postaci nisko i szeroko rozciągniętego pasma siwej mgły. Gdy powietrze jest bardziej przejrzyste, widać stąd pewnie Atlantyk.

Wiatr i ocean stanowiły nadzieje powstańców. Wandejczy-cy nie poprzestali na zaciekłej walce we własnych parafiach. Przedsięwzięli jedyną w swoim rodzaju, straszną w przebiegu i tragiczną w skutkach wyprawę, mającą na celu zdobycie portu, do którego mogłaby wygodnie zawinąć flota wojenna króla Anglii.

II

 

 

Pierwsze znaczniejsze osiedle zdobyte przez powstańców to miasteczko Machecoul, położone w strefie przymorskiej.

Wojsk regularnych nie było wtedy w Wandei prawie wcale, porządku pilnować miary milicje republikańskie oraz gwardia narodowa. Udawało się im to, dopóki wrzenie wśród chłopów — objawiające się wyraźnie już na długo przed ogłoszeniem poboru — nie przybrało rozmiarów powszechnego pożaru. W sierpniu 1792 roku dość łatwo odbito miasto Bressuire, częściowo zajęte znienacka przez doraźnie zgromadzonych, zbrojnych w kije i dubeltówki wieśniaków. Wzięci spośród miejscowej ludności zakładnicy zostali rozstrzelani, pozorny spokój powrócił.

Komendant Machecoul poległ w walce, większość jego podkomendnych wolała ratować się ucieczką. Panami położenia, dyspozytorami życia i śmierci stali się teraz powstańcy, zwłaszcza zaś ich przywódca, niejaki Souchu, poprzednio oficjalista dworski. Pośpieszył on uformować specjalny komitet, mający na celu wymiar sprawiedliwości, pojmowanej jako skazywanie każdego, kto myśli lub wydaje się myśleć inaczej niż wyrokująca władza. Trudno przemilczeć tę okoliczność, że Souchu zapoznał się ze wspomnianą metodą w Paryżu, gdzie przebywał podczas głośnych rzezi wrześniowych 1792 roku. W prowincjonalnym Machecoul powtórzono wzory stołeczne, tyle żc przy akompaniamencie innej melodii politycznej. Ksiądz zaprzysiężony oraz sędzia pokoju zginęli, krzycząc uparcie: “Niech żyje naród!”, tłum zdobywców miasteczka wył upojony: “Niech żyje król! Precz z narodem!” Wysokiemu urzędnikowi, do którego Souchu żywił osobistą animozję, odpiłowano przed straceniem obie dłonie.

W zasadzie jednak egzekwowano przez rozstrzelanie, przestrzegając określonego porządku. Kontyngent dzienny wynosił trzydzieści osób, związanych za ręce w jeden szereg, zwany przez wykonawców całkiem jawnie “różańcem”. Trzydziestka przewidziana i wyznaczona na dzień następny musiała się przyglądać losowi poprzedników, po czym. odprowadzana była do więzienia, gdzie mogła w przeciągu nocy rozmyślać o rzeczach ostatecznych.

Gdy to się działo w Machecoul, oddziały republikańskie nagłym atakiem nocnym odzyskały pobliskie Pornic i zabijały bez litości. Schwytanych przywódców zakopywano żywcem po szyję i kamienowano głowy.

“W Machecoul zamordowano ogółem około pięciuset osób. “Błękitni” odebrali w końcu powstańcom miasteczko, pole straceń, będące jednocześnie zbiorową mogiłą, stało się dostępne. Ze spulchnionej ziemi sterczały ramiona ludzkie o dłoniach kurczowo zaciśniętych na wiechciach zeszłorocznej trawy, na grudach ziemi.

Egzekucje odbywały się publicznie, lecz wobec takich świadków, których widok zakopywanych żywcem ludzi radował. Dopiero później historycy i pamiętnikarze stron obu z jednakową zgrozą i zawstydzeniem zaświadczyli o prawdzie.

W Machecoul odegrano coś w rodzaju uwertury do “wielkiej wojny” wandejskiej 1793 roku. Należy teraz wsłuchać się w pierwsze akordy finału, z wiosny przenieść się od razu w późną jesień.

16 listopada, już w nocy, zbudzono nagle dziewięćdziesięciu niezaprzysiężonych księży, od miesiąca blisko więzionych pod pokładem brygu “Sława”, zakotwiczonego przy nabrzeżu Loary w Nantes. Przeprowadzeni niezwłocznie na stojący obok galar, powiązani parami, zostali znowu zepchnięci na spód statku, który wspomniana “Sława” wyholowała w ciemnościach na środek rzeki, w kierunku jej ujścia. Do obu burt barki przysunęły się czółna, młoty huknęły w pokrywy zawczasu przygotowanych luk. Reszty dopełniła woda, drągi, wiosła i osęki eskorty.

Taki przebieg miała pierwsza masowa egzekucja poprzez utopienie. Ostatnia odbyła się 31 stycznia 1794 roku, wszystkie razem pochłonąć miały około pięciu tysięcy ofiar. W jednym z pławień zginęły same dzieci w liczbie czterystu, w innym trzysta kobiet, przed wepchnięciem pod pokład starannie obnażonych przez wartowników.

Doświadczenie skłoniło wykonawców do stosowania ulepszeń technicznych. Zabezpieczono luki tak, aby uniemożliwić wypływanie ciał z puszczonego na dno galaru. Loara wyrzucała je bowiem na suszę, przypływ pobliskiego oceanu pchał pod prąd. Z pierwszego topienia uratował się zresztą pewien ksiądz, który cudem jakimś odwiązał się od towarzysza i dopłynął do brzegu, gdzie ocalili go rybacy.

Ostatecznie zrezygnowano z zachowania tajemnicy. Przyszło wydać urzędowy zakaz picia wody z zakażonej rzeki, władze zaś centralne w Paryżu otrzymywały takie na przykład raporty : “Pięćdziesięciu ośmiu osobników, rozpoznanych jako oporni księża, przybyło z Angers do Nantes. Zostali natychmiast zamknięci na statku i ostatniej nocy utopieni. Cóżza rewolucyjny potok z tej Loary !” (“Quel torrent révolutionnaire que la Loire!”)

Topienie nie było oczywiście jedynym sposobem pozbywania się ludzi uważanych za szkodliwych, a wiec zbytecznych. Zachował się oryginalny dokument, pismo prokuratora z Nantes do komitetu wykonawczego. Nadawca stwierdzał, że gilotyna wygląda zniechęcająco* nie można dalej dopuszczać, by krew była tak bardzo widoczna na pomoście. “Należy wiec szafot i sarną gilotynę pomalować na czerwono, pod szafotem zaś umieścić warstwę piasku, grubą na stopę lub dwie”.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl