[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Waldemar Łysiak.KolebkaTomCałoć w tomachPolski Zwišzek NiewidomychZakład Wydawnictw i NagrańWarszawa 1990Tłoczono w nakładzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_Bš1 Całoć nakładu 100 egz.Przedruk z "WydawnictwaPoznańskiego",Poznań 1987Pisał W. CagaraKorekty dokonali:M. Kalbarczyki K. MarkiewiczDominikMiędzy ojcem a bratemKoła bryczki grzęzły w rozpaskudzonej wczorajszym deszczem drodze i wówczas milkł piskliwy rytm le naoliwionej oki. Dominik siedział tyłem do kierunku jazdy, podskakujšc na obitej skórš ławeczce, która raz za razem tłukła mu siedzenie, wyrzucana w górę i w dół, gdy szeroka, szecioosobowa bryka zataczała się jak pijana w wodnistych koleinach. Przy bardziej gwałtownych przechyłach ukradkiem wysuwał nogę, próbujšc sięgnšć trzewikiem kleistego błocka na poboczu, lecz po chwili pojazd odzyskiwał równowagę i szarpnięty w przód toczył się dalej.Nie widzšc koni, a tylko gęstšcianę lasu, chłopiec miałuczucie, że bryczka porusza sięsama, pchana siłš wiatru, któryniósł ze sobš zimny,wczesnowiosenny zapach okolicy. Kiedy podnosił wzrok ku górze, zdawało mu się, że stojš w miejscu i że to korony drzew poruszajš się do tyłu, w ukłonach, do których zmuszał je powiew. Przymykał oczy nišc o wędrujšcej armii konarów i dopiero skrzekliwy głos siedzšcego na kole Marcina, który z rzadka pobudzał konie do wysiłku, wyrywał go z tych rojeń. Wówczas powoli, z ocišganiem rozklejał oczy i znowu wpatrywał się tępo w kolana siedzšcego naprzeciw ojca lub w mijane rzeki kałuż.Gdy wyjechali na piaszczystš równinę, w kałużach nagle zamigotało czerwone, jaskrawo wiecšce jabłko - zachodzšce słońce. Dominik obserwował, jak szkarłatny kršżek drga, tańczy i zmienia kształty, w czym sam mu pomagał, lekko uderzajšc butem w lustro wody.Krajobraz umykał coraz żwawiej i stawał się blady w zapadajšcym zmroku. Janek jest już na pewno w domu - pomylał Dominik. Poczuł żal, że nie może jak brat odbiec na koniu przed tym zmierzchem, który przynosił mu wspomnienie matki i jej bezradny, skrywany przed ojcem płacz. Kiedy ojciec i jemu podaruje jakš szkapę, ale choćby była najciglejsza, matki nie dogoni.Gwałtowny klaps w udo i gniewny głos ojca wyrwał go z zadumy. Lewš nogę powyżej kostki miał mokrš i utaplanš w bršzowej mazi. Ze spuszczonš głowš wysłuchał reprymendy i przyjaznego rechotu kompanów ojca, czujšc jak zamoczonš stopę opływa wilgotne, lepkie ciepło.I znowu drzewa rozpoczęły ruchdo tyłu, a tamci powrócili doswoich słów, wyciszonych terazciemnociš, dalekich inierealnych. Czasami głoniejszeprzekleństwo którego z mężczyznprzerywało na moment szmerrozmowy i zaraz wszystko wracało do normy, oddalało się, rozpływało, ginęło w szumie drzew. Czerwony nos landrata skrył się w mroku i chłopiec zamiast twarzy dostrzegał ognik ojcowskiej fajki i błysk srebrnych guzików rozpartego obok urzędnika. Zajęty swoimi mylami i senny, z rzadka tylko przysłuchiwał się wymianie zdań. Warszawa, Kociuszko, Dšbrowski, król Fryderyk, kolonici, rzeczy dalekie i bliskie. Rzeczy złe.Taki Dšbrowski. Dominik jako nie potrafił znienawidzić tego Sasa, który sprzedał się Polakom i omielił się podnieć rękę na najjaniejszego pana, a którego nazwisko przyprawiało ojca o napady furii. Jeszcze za życia matki ten obcy, trochę nierzeczywisty bandyta nił mu się czasami po nocach. Miał długš, rudš brodę i olbrzymie przekrwione lepia, pas skórzany z gołym nożem i... i w ogóle był podobny do jakobinów_królobójców, o których nieraz opowiadał ksišdz Lomazzo i którymi straszyła go służšca Anna. Tym Dšbrowskim, który jak postać z bajki o upiorach wzbudzał tylko obrzydzenie swojš malowniczš brzydotš, nie można już było Dominika nastraszyć. Cieszył się, że jest na to za dorosły.Raz jednak zdarzyła się rzecz dziwna. Dominik pamiętał, że gdy kiedy przed snem Anna krzyknęła nań, grożšc, iż zabierze go "der H~ascher Dombrowsky", matka stojšca w drzwiach sypialni zbeształa dziewczynę i kazała jej zamilknšć. Niemka wyszła z krzywym umiechem, a matka położyła mu dłoń na głowie i długo głaskała, nic nie mówišc.Tego samego wieczoru Dominiksłyszał gniewny głos ojcadobiegajšcy z salonu i czułraczej, niż rozumiał, że toprzez niego matka pokornieodbierała łajanie. Potem jużzawsze, gdy padło nazwisko Dšbrowskiego, Dominik miast nienawici, czuł jedynie ciepłš dłoń matki na swoich włosach i pamiętał jej smutne oczy. Nie widział ich wtedy, stojšc ze spuszczonš głowš, zawstydzony, ale poprzez tę dłoń wychwytywał cały smutek, wilgoć rzęs i co jeszcze, czego nie potrafił bliżej okrelić.Z zamylenia wyrwał go dwięk nazwiska, nazwiska jego i ojca. To landrat perorował głono, czyszczšc nos wyszywanš chustš, którš złożył po chwili starannie i wsunšł do kieszeni surduta. Mówił o Hansie.* Nie ja będę pana uczył, HerrRezler, jak należy wychowywać syna! Księżulek... ach tak, niech będzie, że pasierba, to nie zmienia postaci rzeczy. A więc powtarzam. Księżulek Lomazzi czy Lamozzo, jakże mu tam, bardzo to pięknie. Ci francuscy emigranci potrafiš uczenie gadać o porcelanie, rymach i wojnach Hannibala, ale to dobre dla panienek. Pański pasierb lepiej jak słyszałem szwargoce po francusku niż po niemiecku!* Ja, ja, das ist nicht gut! - przytaknšł skwapliwie siedzšcy obok Dominika opasły oficer, który spychał chłopca swym cielskiem na skraj ławki.* No, nie przesadzajmy. Kto z nas w młodoci nie miał swych fanaberii, które, omielę się zauważyć, muszš rzecz prosta z wiekiem wyparować z łepetyny - odezwał się wesoło pan Bronikowski, który razem z landratem i wojskowym przyjechał z Poznania. - Taki już bieg spraw! A francuski, omielę się zauważyć, przydatny jest nad wyraz i to nie tylko w salonie. Jakobinów król jegomoć nieraz jeszcze bić będzie zdrowo, a jak mówiš: ucz się języka wroga twego, bo bardziej przydatny od języka, jakim przyjaciel gada!Prusak burknšł coniezrozumiale i wzruszył ramionami. Zapadła męczšca cisza, przerywana sapaniem ojca. Dominik nie podnoszšc oczu czuł, jak ojciec sinieje, jak mu żyły występujš na skroniach i jak zaciska pięci.* To wina matki, panie Scholz.Rozpieciła szczeniaka, ale ja! ja!... ja go... - głos ojca brzmiał chrapliwie, krztusił się, napotykał w krtani tamę nie do przebycia. - Zresztš taki on syn... cudzy miot, choć prawda, z mojej kobiety!* Ja pana znam, Herr Rezler, mnie nie trzeba przekonywać. Pan jeste dobry poddany króla jegomoci. Ale babš się pan nie zastawiaj! Kijów w pańskim majštku ronie doć, a chłopi pańscy nieraz ich kosztujš. Na mnie ojciec połamał tyle, że całš tę przeklętš drogę można by wymocić. I opłaciło się... Polki sš niezłe w łóżku, to prawda. Ale ja panu nie kazałem żenić się z Frau Karsnycky, Bóg z niš, o umarłych le nie mówmy... Mnie się ten smarkacz nie musi kłaniać, gwiżdżę na to! Tylko co pan powie, kiedy pułkownik Vorstermann zapyta, gdzież to synalek lub jak pan woli - pasierb, gdzież bawił, kiedy Dombrowsky psuł nam krew pod Bydgoszczš?* Młody, dwudziesty rok mu idzie, jucha goršca, dziewki go cišgnš. Nieraz na tydzień i na więcej z domu umykał, ale teraz...* Teraz już po wszystkim, HerrRezler! Ja pana nie indaguję,jak się to stało, że chłopysiapodobnego do synalka jak dwiekrople wody widziano weWłocławku, gdy kasztelanMniewsky barki nasze na Wiletopił. Cały transport pod wodęposzedł! Zdziwiłby sięverfluchten kasztelan, gdyby gopan w spódnicę przyodział. Takaz niego dziewka, jak ze mnielinoskoczek, Herr Rezler! -landrat zamiał się głono, oficer zawtórował i tylko ojciec milczał ponuro.* Ech, jaki podobny z lica hultaj, małoż to razy się zdarza, omielę się zauważyć. Mnie raz pono widziano w Gnienie, gdym ja tymczasem w Berlinie za interesami bawił, zwyczajna rzecz - przerwał ciszę Bronikowski, lecz jako lękliwie i ostrożniej niż uprzednio. Landrat zdawał się nie słyszeć jego słów.* Pan się nie turbuj, Rezler.To się da uładzić. Szczeniaka trzeba krótko, najlepiej ożenić z jakš sšsiedzkš córkš albo na przykład z córkš kapitana! Ręczę panu, że i Niemki sš ciepłe, a jak gotujš! Co, Ertli - zwrócił się do oficera - dałby mu dziewczynę, Ha? No, doć! bo, tego... no... sprawa jest taka. Tych trzydziestu nowych kolonistów...* Kolonistów? Znowu?! - głos ojca zachrypiał gwałtownie i stłamsił się w napadzie kaszlu.* Tych trzynacie, czy dwanacie rodzin z Wirtembergii posadzi pan nad stawem, Rezler. Wykarczujš las, a... a i drzewo gorzelni się przyda i...* Aber, Herr Scholz, ich bin...* Panie Rezler, pan zawsze był wiernym poddanym króla, pan rozumiał znaczenie akcji kolonizacyjnej, pan wie, że dla pana tych kilkanacie rodzin to drobiazg. Pan się podporzšdkuje!* Przecież ci przeklęci olendrzy, jak ich tu zwš, pan wie... Do czynszu płacenia ostatni sš, do mędrkowania za pierwsi, a i o ziemię nie dbajš, jak należy.* Herr Rezler! Przecież nie na pańskiej ziemi siędš, tylko na królewskiej. Pana rzecz pomóc i dopilnować. Trochę to wysiłku kosztuje, wiem, ale też i mnie kosztuje sporo, by z powodu synalka nie cišgano pana pokreisgerichtach i regencjach. Tak! Niech pan popracuje nad Hansem i dba o pruskich poddanych na tej ziemi, a ja...* przerwał wpatrujšc się przez chwilę w ciemnoć. - Ot i już dojeżdżamy. Zbud się, Ertli! - szarpnšł siedzšcego przy Dominiku oficera. - He, he, jak ten czas galopuje.Dominikowi wydawało się, że ojciec jeszcze co powie, ale zapadła cisza tak głęboka, że aż dwięczało w uszach. Po raz pierwszy Dominik dostrzegł, jak głone może być milczenie. Nigdy dotšd nie słyszał, by kto przemawi... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl