[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Waldemar Łysiak

 

 

 

Cena

 

Obsada:

 

Uczestnicy Posiedzenia

1.                  Teodor hrabia Tarłowski

2.                  Jubiler Roman Bartnicki

3.                  Mecenas Alojzy Krzyżanowski

4.                  Nauczyciel Zbigniew Mertel

5.                  Dyrektor kina Romuald Kortoń

6.                  Policjant, przodownik Stanisław Godlewski

7.                  Radca Roman Malewicz

8.                  Filozof, profesor Mieczysław S t a ń czak

9.                  Lekarz Bogusław Hanusz

10.              Dziennikarz Krystian Kłos

11.              Naczelnik poczty Bronisław Sedlak

12.              Ksiądz Julian Hawryłko

13.              Aptekarz Zygmunt Brus

 

Pozostali

14.              Oficer Gestapo Friedrich Muller

15.              Kamerdyner Łukasz

16.              Hrabicz Marek Tarłowski

17.              Porucznik Wehrmachtu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

AKT I.

 

 

 

Wielka podłużna sala obiadowa pałacu tętniła ciszą zatopionych koralowych jaskiń. Pośrodku królował stół o kształcie starorzymskiego hipo­dromu dla rydwanów. Wokół - niczym łańcuch suto umundurowanych wartowników - spało dwanaście bliźniaczych krzeseł. Blat stołu dźwi­gał trzy złocone mosiężne świeczniki, srebrną salaterkę oraz kamienną popielniczkę wypełnioną niedopałkami cygaretek i popiołem symbolizu­jącym samopoczucie palacza. Przy ścianach i na ścianach milczały kredensy, komody, półstoliki, donice, wazy, obrazy i kinkiety; gadał tylko zegar, którego długie wahadło mierzyło rytmicz­nie czas. Kryształy żyrandoli świeciły zimnym blaskiem. Szyby drzwi wyjściowych na taras wpuszczały do wnętrza panoramę ogrodu, a szy­by okienne fragment parku. Łącznie - baśnio­wy widok, nie ma już, bowiem w Polsce owych starych pałacowych domów, pełnych sybarytyzmu duchowego i materialnego (prywatnych dzieł sztuki, rodzinnie używanych finezyjnych me­bli, bibliotek niepublicznych, oraz sprzyjającej tworzeniu, balowaniu i kopulowaniu atmosfery „haute cusine" plus „grand vin"). Wszystko to przeminęło z wichrem Drugiej Wojny Światowej, anihilowanie barbarzyństwem faszystów i komu­nistów.

Mężczyzna siedzący przy stole i palący cyga­retkę za cygaretką nazywaj się Tarłowski. Teodor hrabia Tarłowski. Jego bardzo dawni przodkowie byli hetmanami, senatorami i ministrami monar­chów. Jego prapradziad był oficerem napoleoń­skim, pradziad powstańcem i emigrantem, dziad renegatem w służbie cara, zaś ojciec abnegatem w służbie hedonizmu marki „fin-de-siecle" i modernizmu rozkosznej ery światowego między­wojnia. Teodor - póki był młody i jeszcze mło­dy - praktykował cywilizowaną bezczelność dzieci z dobrych rodzin, które idą przez życie bez hamulców (rodziny też, lecz zwłaszcza dzie­ci), a dla upewnienia się, że wolno im, rzucają od czasu do czasu jakieś mocne słowo należą­ce do języka lumpów, czyniąc to tak naturalnie, jakby poprawiały sobie włosy muśnięciem grze­bienia. Ustatkował się po pięćdziesiątce, bo zos­tał zrzucony przez wyścigową klacz. Odtąd mógł jeździć tylko na wózku inwalidzkim, dzięki cze­mu poświęcał więcej czasu żonie, co wszakże nie trwało długo, bo ona zmarła w pierwszym tygodniu wojny. Wszędzie wtedy mnóstwo ludzi umierało od kuł i bomb, a ją zabił rak biustu.

Wojna (dokładniej: okupacja niemiecka) zmie­niła hrabiemu rodzaj gości. Teraz często bywali u niego (na przyjęciach i na polowaniach) wyżsi oficerowie Wehrmachtu i Abwehry, nigdy zaś oficerowie Gestapo czy SD, ponieważ obie te formacje składały się z niebłękitnokrwistych cha­mów, gdy w Abwehrze i wśród generalicji armijnej od hrabiów i baronów aż się roiło. Tymcza­sem okoliczne lasy roiły się od partyzantów, ci jednak nie brali uczt „pana hrabiego" ze „Szko­pami" za kolaborację, inkasowali bowiem regu­larnie hrabiowski haracz patriotyczny wspierający „walkę narodowo-wyzwoleńczą".

Wojenny karnawał „starej dobrej arystokra­cji" niemieckiej (starej złej nigdy i nigdzie nie było) skończył się, gdy zrozumiała ona, iż Trze­cia Rzesza się wali. Ta refleksja przyniosła pró­bę buntu. Lecz lipcowy (roku 1944) zamach na „Fuhrera" się nie udał i Hitler spuścił ze smy­czy Gestapo, które od dawna marzyło, by „rozwalić" herbowych członków głównego sztabu ar­mii i prominentów Abwehry. Zaczęła się rzeź, a barokowy pałac hrabiów Tarłowskich przestali wizytować dobrze urodzeni Niemcy w dobrze skrojonych mundurach. To akurat niezbyt mar­twiło hrabiego. Rozpaczał właśnie z innego po­wodu. Od dwóch godzin jego wózek inwalidzki tkwił niczym wmurowany przy coraz bardziej kopiatej popielniczce, a jego wzrok błądził tępo miedzy ścianą a ścianą, wzorem zwierząt świeżo wrzuconych do klatki.

Taka rozpacz bywa czarniejsza niż noc. Ma zwiotczałe członki, opuszczone ramiona i załza­wione spojrzenie. Drży jak w delirium. Przypo­mina negatyw fotografii weselnej. Budzi myśli o studniach, lochach, zawalonych pieczarach i polarnych mrozach. Kradnie tlen. Zaprasza głód. Modlitwy uciekają, nie dając się łowić. Skrze­czy fatum. Ale i kołacze się błysk nadziei, bo póki życia - poty nadziei. Hrabia Tarłowski, otulony mrokiem swych myśli i dymem cygare­tek - czekał na cud. Doczekał się blisko połu­dnia. W otwartych drzwiach sali stanął sędziwy kamerdyner Łukasz i zameldował wystraszonym głosem, prawie szeptem:

- Przyjechał, panie hrabio!...

Z oddali, z głębi pałacu, od strony portyku wejściowego, biegło mocne, rytmiczne i coraz głośniejsze dudnienie obcasów tłukących posadz­kę. Urwało się, gdy na progu stanął oficer w mundurze Gestapo, smukły, przystojny i regula­minowo pewny siebie. Wyglądał jak produkt na­zistowskiego burdelu laboratoryjnego, którego za­daniem była hodowla rasy pięknych, czystych, błękitnookich blondynów, aby przyszłe szeregi SS, SD czy Gestapo nie składały się głównie z brunetów o rysach semickich lub Hitleropodobnych. Legenda Gestapo przypisywała tej formacji grubiaństwo i prostactwo, jednak on - kapitan Friedrich Muller - miał coś arystokratycznego i w sposobie bycia, i w upodobaniach (nie cier­piał lokali, których klientela przejawiała nad­mierną skłonność do dużej ilości alkoholu i do występów gołych kobiet oplecionych wężami), zaś najbardziej niearystokratyczną cechą jego charakteru była typowa drobnomieszczańska wrogość wobec arystokracji prawdziwej.

Muller - nim przestąpił próg - obrzucił wnętrze sali wnikliwym spojrzeniem i zdjął czap­kę, a później zrobił kilka kroków w stronę inwa­lidzkiego wózka i zawiesił pytający wzrok na twarzy hrabiego, dając milcząco do zrozumienia, że pierwszy nie otworzy ust. Tarłowski przełknął gorzką od cygaretki ślinę i wymamrotał tonem tak grzecznym, że nieomal przymilnym, a łamią­cym się lekko:

- Dzień dobry, panie Muller... Jestem... je­stem panu wielce zobowiązany, że zechciał pan pofatygować się... że nie odrzucił pan mojego zaproszenia... Gdyby nie moje kalectwo, nie fa­tygowałbym pana, tylko sam bym się udał do pańskiego biura... Proszę, zechce pan...

Wskazał Mullerowi krzesło, ten jednak ani drgnął. Stał rozluźniony, w pozycji, którą histo­rycy sztuki zwą kontrapostem (przeciwwagą dla ugiętej prawej nogi była mu czapka trzymana zgiętą lewą ręką), milcząco świdrując twarz go­spodarza. To trwające parę sekund milczenie zdawało się trwać parę minut i wytwarzało atmos­ferę napawania się wyższością przez człowieka umundurowanego. Kiedy jednak kapitan odezwał się, w jego głosie nie było złośliwej ostentacji, tylko trochę zwyczajnego chłodu:

- Dzień dobry, panie hrabio... Jeśli chodzi o fatygę, to pofatygowałem się dla zaspokoje­nia ciekawości... Nie ciekawości wobec sprawy, którą pan ma do mnie, bo to rzecz oczywista, ale ciekawości tego pałacu, bo mi o nim dużo mówiono, nigdy jednak nie zostałem tu zapro­szony...

- Cóż... przyznaję, panie Muller, że...

- Ależ ja nie mam o to żalu, panie Tarlowsky, rozumiem jaka jest różnica między plebejuszem z Gestapo a hrabiątkami z Abwehry. Gdy­by nie ten głupi przypadek, że jej szef, admirał Canaris. został aresztowany w minionym tygo­dniu i jego firma przechodzi pod kuratelę Głów­nego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy - o ratu­nek prosiłby pan dzisiaj swego kompana, majora von Sternberga.

Położywszy czapkę na blacie stołu, niedaleko popielniczki, Muller odwrócił się do Tarłowskiego plecami i trzymając dłonie skrzyżowane na swej kości ogonowej zaczął wędrować wzdłuż ścian sali, przyglądając się obrazom. Mówił da­lej, lecz teraz mówił do tapet z secesyjną arabe­ską i do płócien, wśród których przeważały por­trety przodków gospodarza.

- ... Słyszałem, że pan baron von Sternberg dwukrotnie został królem polowania, gdy tere­nem łowów były lasy pańskiego majątku. Bie­dak, odwołano go stąd w trybie tak gwałtow­nym, że nie zdołał nawet zabrać swoich myśliwskich trofeów i pożegnać się z panem... Zdradzę panu pewien sekret, panie hrabio. Kiedy zaczęto przesłuchiwać tych arystokratów, dokonano sen­sacyjnego odkrycia w dziedzinie biologii! Uwie­rzy pan? - okazało się, że ich krew wcale nie jest błękitna...

Wziął z komody bibelot, kawałek niebieskiego kryształu, i uniósł pod światło, ku szybie. Zrobił minę konesera, ale Tarłowski nie miał głowy do zastanawiania się czy jest to poza, czy prawdzi­we znawstwo.

- Panie kapitanie, chciałbym...

- Chciałby pan zapytać, czemu mnie intere­sują takie drobiazgi? - przerwał mu gestapo­wiec, odkładając bibelot. - Interesują mnie, bo są piękne i cenne. To aż dwa powody - wystar­czy, żeby kochać stare rzemiosło. Boli mnie, gdy tyle kurzu obsiada takie cuda.

Strącił z blatu komody grubą warstwę kurzu i otrzepał dłoń o dłoń.

- Ten brud to żałoba po Sternbergu i jego kolegach, panie Tarlowsky?

- Nie, to choroba służącej, panie Muller. Za­truła się czymś, a mój kamerdyner jest zbyt sta­ry, żeby sprzątać. Przejdźmy może do...

- Tak, przejdźmy do obrazów. Ramy są wię­cej warte, panie hrabio!

- Cóż, to portrety rodzinne, a nie malarstwo wystawowe. Na piętrze mam jednego Cranacha i dwóch Wenecjan osiemnaste wiecznych.

- Z przyjemnością kiedyś obejrzę. Lubię do­brą twórczość. Jako maturzysta chciałem studio­wać historię sztuki, ale mój ojciec był koleja­rzem i nie zarabiał tyle pieniędzy, by starczało na czesne...

Obszedł w końcu cały salon, zbliżył się do stołu, cofnął krzesło i siadł, zakładając nogę na nogę.

- Teraz możemy przejść do rzeczy, która in­teresuje pana. Słucham, panie hrabio.

Tarłowski wciągnął głęboki haust dymu i wy­dmuchał przez nos z taką siłą, jakby chciał wy­dmuchać pecha.

- Panie kapitanie, dzisiaj...

- Przepraszam, panie hrabio, czy mogę zapa­lić?

- Ależ tak, bardzo proszę!

Muller wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i zapalniczkę, a Tarłowski, widząc, że popielnicz­ka jest przepełniona, chwycił mały dzwoneczek chowany w ramie fotela inwalidzkiego i za­dzwonił. Nadbiegł Łukasz, wziął popielniczkę i szybko przyniósł czystą. Gość zaciągnął się dwa razy i zrobił wyczekującą minę.

- Czy wolno mi będzie jakimś trunkiem po­częstować pana? - spytał Tarłowski.

- Na przykład?

- No... choćby odrobiną dobrego koniaku... Albo wermutu, bądź wytrawnego wina...

- Może pan. Ale nie koniakiem i nie winem, chociaż lubię oba te trunki. Tutaj jednak wolał­bym pić coś innego.

- Tak?...

- Tę pańską stawną rodową nalewkę, o któ­rej von Sternberg opowiadał istne cuda. Kochał libacje w pańskim domu. A propos - z czego ją robicie ?

- Z wiśni, malin i agrestu, panie kapitanie. Dzwoneczek znowu rozbrzmiał i kamerdyner znowu się zjawił.

- Łukaszu, daj dwa kieliszki i nalewkę. Nalewka smakowała Niemcowi. Po drugim kie­liszku zyskał lepszy humor.

- No dobrze, panie hrabio, nie traćmy wię­cej cza...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl