[ Pobierz całość w formacie PDF ]

GRAHAM MASTERTON

 

 

 

Wojownicy Nocy

Tom 2

 

(Przełożył: Radosław Kot)

             

 

SCAN-dal

12

 

Henry usiadł na łóżku i zwilżył językiem za­schnięte wargi. Słońce rzucało zygzakowate wzory na zmię­tą pościel i na oprawną w ramki reprodukcję „Zapachu miłości” Chiristiny Nasser. Obmył dokładnie twarz. Doty­kając dłońmi skóry zdziwił się, że jest tak gruba i szorstka, czuł się, jakby miał na twarzy gumowa maskę samego siebie.

Wrócił do sypialni i zapatrzył się na swe odbicie w lustrze. Wciąż był tym samym Henrym Watkinsem, co wczoraj wieczorem, tym samym człowiekiem, który wbijał wzrok w butelkę wódki i staczał sam ze sobą batalię, by nie zdjąć nakrętki i nie wlać w siebie stojącej przed nim w przedestylowanej postaci odwagi i pewności siebie. Znalazł jednak tej nocy inny rodzaj odwagi, nowe poczucie pewności siebie. Odwiedził upiorny sen Lemiiela F. Shapiro, walczył z naj­gorszym z możliwych wytworów wyobraźni. Stanął tej nocy twarzą w twarz z diabłem.

Wziął prysznic, mydląc się niespiesznie i dokładnie. Po­tem, owinięty w ręcznik, przeszedł do kuchni, by przygoto­wać sobie kawę. W chwili, gdy nakładał ją łyżeczką do papierowego filtra, jak zaniepokojony szerszeń odezwał się brzęczyk przy drzwiach. Podszedł do wejścia.

- Kto tam? - Zawołał.

- Porucznik Ortega. Pozwolisz, że wejdę?

Henry odczepił łańcuch i odblokował zamek. Ortega nosił dzisiaj błękitną moherową marynarkę i granatowe spodnie, o których kanty można by się pokaleczyć. Miał też lustrzane okulary, a z kieszeni na jego piersi sterczała złożona chusteczka.

- Przechodziłem obok. Pomyślałem, że wpadnę i zoba­czę, co u ciebie.

- Tak? - Spytał nieco podejrzliwie Henry. Wpuścił Salvadora do salonu i zamknął drzwi. - Będziesz musiał wybaczyć mi mój strój.

Salvador omiótł pokój spojrzeniem, tak jakby szukał znaków, które mogłyby mu powiedzieć, jak Henry spędził wczorajszy wieczór.

- Robię kawę - powiedział Henry. - Napijesz się?

- Oczywiście, z przyjemnością.

Henry wrócił do sypialni i ubrał się szybko w koszulę z krótkimi rękawami i bananowe spodnie. Wrócił do salo­nu, rozczesując włosy.

- Czy koroner miał już okazję zerknąć na stworzenie, które wykopaliście wczoraj na plaży?

- Z tego, co wiem, testy zaczną się dopiero dzisiaj.

- Podejrzewają chociaż, co to jest? Salvador uniósł lekko głowę.

- Dlaczego tak mnie o to wypytujesz?

- Jak wypytuję?

- Spytałeś mnie, czy oni podejrzewają, co to jest, tak jakbyś sam doskonale to wiedział.

Henry zrobił zdziwioną minę.

- Naprawdę? Nic takiego nie chciałem powiedzieć.

- Taka była intonacja głosu - upierał się Salvador. Henry zatrzymał się w drzwiach kuchni. Nic już nie mówił. Salvador jednak, siedząc niewzruszenie z założony­mi nogami, przyglądał mu się, gdy parzył kawę w sposób wskazujący dobitnie, że wciąż oczekuje odpowiedzi.

Henry podał mu kawę i usiadł naprzeciwko.

- Cokolwiek to było, wyglądało, jakby wyrosło z jed­nego z tych węgorzy - rzekł Henry, starając się wymawiać słowa ze swobodą.

- John Belli też jest o tym przekonany - przytaknął Salvador. - Najwyraźniej węgorz przyczaił się zagrzebany w piasku i zrzucił tam skórę. Jest jeszcze rzecz jasna problem znalezienia zwierzęcia, które miałoby taki właśnie cykl życiowy, i to mocno niepokoi Johna Belli. Zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem węgorze zaatakowały dziew­czynę nie z zewnątrz, ale od środka, jako ledwo wyrośnięte larwy. Tego rodzaju dzieciaki mają często nienasycony apetyt na mamusię.

- To niemożliwe - powiedział Henry. - Dziewczyna nie mogła zostać zapłodniona przez węgorza.

- Oczywiście, niemożliwe. Niemniej, są ślady wskazują­ce jednoznacznie, że węgorze wyżerały jej brzuch od we­wnątrz. Ślady zębów, na przykład i o ile twój żołądek jest dość mężny, by znieść nad ranem takie historie, wydaliny, które węgorze zostawiły w jamie brzusznej.

- Dlaczego mi o tym opowiadasz? - Spytał Henry. Salvador przyjrzał mu się.

- Ponieważ jesteś tym zainteresowany i odbierasz to wszystko tak, jakby było oczywiste. Ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego profesor Henry Watkins zapragnął zejść na plażę, by osobiście obejrzeć ślady. Co takiego profesor Watkins wie o tych stworzeniach, czym nie chce się podzielić ze swym przyjacielsko nastawionym sąsiadem-detektywem?

- Po prostu byłem kiedyś żonaty z oceanografem - po­wiedział Henry. - Pozostał mi sentyment do wodnych żyjątek.

Salvador odstawił filiżankę z kawą.

- Nie jestem głupcem, Henry. Chcę wiedzieć, dlaczego ty i tych dwoje okazujecie takie zainteresowanie postępami śledztwa.

Henry przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach na karku.

- Ta istota... Co zamierzacie z nią zrobić, gdy już skończycie badania?

- Tak jak ci powiedziałem, zostanie zabrana do labora­toriów Scrippsa i poddana testom biologicznym.

- Zamierzacie to zabić? Salvador zamrugał oczami.

- Skąd wiesz, że to wciąż żyje?

- Założyłem, że żyje. Nie mówiłeś, że zdechło.

- Chciałbyś, żeby zdechło, co?

Henry nie odpowiedział.

- Salvador przechylił się ku niemu i powtórzył:

- Chciałbyś, żeby to zdechło. Tam, na plaży, błagałeś mnie, bym to zabił. „Zabij to, zabij to”, wciąż tak po­wtarzałeś. „To nasienie diabła”. Nie sądzisz, że jesteś mi winien teraz parę wyjaśnień? Nasienie diabła?

- Byłem... Bardziej niż zmęczony - powiedział Hen­ry. - Wiesz, za dużo Martini, więcej niż wynosi moja dawka. Po prostu moja fantazja wymknęła się spod kontroli.

Salvador z wolna pokręcił głową. Henry spostrzegł, jak krótko przycięte były jego paznokcie.

- Sądzę, że nie byłeś pijany, Henry. Pewien jestem, że nie była pijana panna Sczaniecka. A ona mówiła to samo. „Zabij to, to nasienie diabła”. No więc, co chcieliście oboje w ten sposób powiedzieć?

- Nasienie diabła to tylko chwyt retoryczny. Oboje pa­miętaliśmy, co te stworzenia zrobiły dziewczynie. Oboje czuliśmy obrzydzenie. Chcieliśmy, by to zabito, tak jak każdy chciałby zastrzelić wściekłego psa, który zagryzł dziecko.

Salvador rozparł się na kanapie, zakładając ręce za głowę.

- Słabiutko, Henry. Naprawdę. Nie należysz, do ludzi szermujących retoryką, nauczono cię precyzyjnego wyraża­nia swych myśli. Jeśli powiedziałeś: nasienie diabła, to musiało ci chodzić właśnie o to. Wiec chcę, żebyś dokładnie wyjaśnił, co to miało znaczyć. Powiedziałeś to głośno. Wykrzyczałeś to. Nie chcesz o tym teraz mówić?

- I tak w to nie uwierzysz, Salvadorze.

- Spróbuj.

Henry wstał i podszedł do okna. Odciągnął zasłony i zapatrzył się na ocean. Znów był lśniący. Zmarszczki, które postarzały go o świcie, zniknęły.

- Jest pewne podanie sprzed wieków - zaczął wresz­cie. - Mówi ono, że gdy diabeł chce się rozmnożyć, przychodzi w nocy do młodej kobiety i zapładnia ją we śnie. Z diabelskiej spermy wyrastają węgorze. Zjadają matkę i uciekają w świat. Zagrzebują się w ziemi lub znikają w jakiejś dziurze i rosną.

- A ty wierzysz, że to, co odkryliśmy na plaży, to był właśnie diabeł... Rozwijający się diabeł?

Henry nie odpowiedział. Patrzył wciąż na morze.

- Kto opowiedział ci tę legendę?

- Znalazłem ją. Szukałem wyjaśnienia i znalazłem właś­nie to.

- I uwierzyłeś?

- Tego bym nie powiedział. Nie odrzuciłem go jednak. Jak dotąd jest to jedyne wyjaśnienie, które pasuje do faktów.

- Diabły...? - Salvador uśmiechnął się niedowierza­jąco.

- A jak myślisz? Tylko Belli i ludzie od Scrippsa mogliby powiedzieć nam coś innego. Salvador wstał, wygładzając dłonią kanty spodni.

- No cóż. Wygląda na to, że dałeś mi do myślenia, nawet bardzo. Masz tutaj tę wzmiankę o diable? Chciałbym obejrzeć.

- Przykro mi. To była książka z biblioteki uniwersytec­kiej - skłamał Henry.

- Wystarczy mi tytuł.

Henry podszedł i protekcjonalnie poklepał Salvadora po ramieniu.

- Uciekł mi akurat. Sprawdzę jutro i przedzwonię do ciebie.

- Dobrze by było, gdyby uniwersytet mógł zrobić dla mnie fotokopię - zaproponował Salvador.

- Dolar pięćdziesiąt za stronę - rzekł Henry, otwie­rając mu drzwi.

- Myślę, że budżet policji zniesie taki wydatek. - Salvador zawahał się w drzwiach. - Zdołaliśmy zidentyfiko­wać tę dziewczynę - powiedział.

- Naprawdę?

- Nazywała się Sylvia Stoner. Miała dwadzieścia dwa lata, była fotomodelką. Przyjechała z Houston w Teksasie.

- Wiecie, co robiła w południowej Kalifornii?

- Tak. Była na wakacjach u przyjaciół w San Diego. - Salvador wyjął swój notatnik, poślinił palec i szybko przerzucił kartki.

- Była z nimi przez parę miesięcy, potem zniknęła. Nie zawiadomili policji, bo sądzili, że po prostu gdzieś się szwenda. Z tego, co mówili, była to dość rozrywkowa dziewczyna.

- Ale jej koniec nie był wesoły - zauważył Henry. Gdy Salvador opuszczał notatnik, Henry zdołał kątem oka uchwycić zapisane w nim, podkreślone podwójnie słowo „Esbjerg” i część adresu, zaczynającego się od „Mar­ket”. Salvador zamknął szybko notes i Henry nie dostrzegł już niczego więcej.

- Czy przekażesz to wszystko prasie i telewizji? - Spytał.

- Jeszcze nie. Przynajmniej dopóki nic dowiemy się czegoś więcej o tym stworzeniu. Gdybyśmy podali do publicznej wiadomości to, co na razie wiemy, wyszlibyśmy wszyscy na wariatów. Dość już się z nas nabijali w zeszłym miesiącu, gdy wyszła sprawa Ramireza.

- Pamiętam - uśmiechnął się Henry. - Nalot na burdel.

- Nie przypominaj mi tego - Salvador machnął ręką i odszedł ścieżką w dół.

Henry zaniknął drzwi i rzucił się do półki z książkami po spis telefonów San Diego. Wziął go do kuchni, zaparzył sobie jeszcze kawy i otworzył książkę. Przesuwał palec po tuzinach Espinozów i Esmeraldów, aż w końcu, u góry strony, dostrzegł interesujące go nazwisko. „Esbjerg K., Market Street 603”. Było jeszcze dwóch Esbjergów, lecz jeden mieszkał przy Czterdziestej Czwartej, tuż obok Cmen­tarza Świętego Krzyża, a drugi na Gamma pod trzydzies­tym dziewiątym.

Podniósł słuchawkę i wybrał numer Gila Millera w Solana.

Gil wrócił tego ranka do swego ciała i stwierdził, że matka potrząsa nim, powtarzając:

- Gil? Gil? Co z tobą? Otworzył oczy, zamrugał i ziewnął.

- W porządku, w porządku. O co chodzi?

- Budzę cię już od wieków. Ojciec chce, byś pomógł mu rozładować furgon. Myślałam, że zachorowałeś albo co.

Gil usiadł. Bolała go głowa, mocno i w sposób, jakiego jeszcze nie doświadczył. Czuł się, jakby ktoś ujął jego głowę w dłonie i ściskał ją silnie. Spojrzał na zegarek. Nie chodził.

- Która godzina? - Spytał matkę, która odsuwała story.

- Kwadrans po szóstej. Zrobię ci śniadanie, a ty idź i pomóż ojcu.

Gil odrzucił prześcieradła i wstał. Jego sypialnia była mała, lecz słoneczna, z dużym południowym oknem i dru­gim o wiele mniejszym, wychodzącym na wschód. Ściany pomalowane były na jasnożółto. Nad łóżkiem wisiała ta­blica z proporczykami szkolnymi, wizerunkami lamborghini i maserati, pocztówkami od przyjaciół oraz plakatem z Karen Velez, króliczkiem „Playboya” z 1984 roku.

Pani Miller zeszła na dół, Gil tymczasem ubrał się w czyste szorty, wczorajszy znoszony drelich i pomarańczową ko­szulkę Padres. Przechodząc przez kuchnię nalał sobie dużą szklankę soku grejpfrutowego i wypił ją trzema łykami.

Phil Miller ustawiał skrzynki z warzywami na zapleczu.

- Dobrze spałeś? - Spytał syna. - Trzeba wyładować dziesięć kontenerów sałaty.

Gil wspiął się na platformę furgonetki i zabrał do nosze­nia skrzynek. Wciąż myślał o śnie, z którego dopiero co wrócił, o Susan, która została uwięziona i w jakiś dziwny sposób pozostała w sennej zmorze. Wszystko to teraz, w świetle dnia, wydawało się odległe i tak dziwaczne, że aż nie mógł uwierzyć, iż zdarzyło się naprawdę.

- Nic nie mówisz - odezwał się po chwili ojciec. - Myślę o czymś, to wszystko - odparł, podając mu opakowanie rzodkiewek.

Phil Miller spojrzał uważnie na syna.

- Czy jest to coś, o czym ojciec powinien wiedzieć?

Gil pokręcił głową. Jak mógł mu wyjaśnić, że jeszcze parę godzin temu był Tebulotem, Opiekunem Maszyny, że zabi­jał dziwne istoty atakujące w ulewnym deszczu, w zamku, którego nie ma? Jak miał mu wyjaśnić, że martwi się o dziewczynę, której senna postać została wzięta do niewoli przez niedorosłego diabła? Ojciec orientował się biegle w wahaniach cen produktów spożywczych i wynikach rozgrywek baseballowych, potrafił ogarnąć myślą obejrza­ny w telewizji odcinek serialu, to wszystko jednak, co zdarzyło się w nocy, musiało przekraczać jego możliwości pojmowania.

- Nie jesteś chory? - Dopytywał się ojciec.

- Nie, nie. W porządku. Słuchaj, czy będziesz mnie dziś potrzebował w sklepie?

- Miałem nadzieję, że pomożesz mi przy kasie. - A jeśli załatwię do tego Lisę?

- Jeśli załatwisz do tego Lisę, to proszę.

Lisa Dalwick była szkolną koleżanką Gila, a jej ojciec jednym z najlepszych i cieszących się największym powo­dzeniem w okolicy pośredników handlu nieruchomościami, Nie aprobował znajomości córki z Gilem; dla Lisy jednak Gil był ukochanym słoneczkiem i Dalwick-senior nic na to nie mógł poradzić.

Gil pojechał do Lisy zaraz po śniadaniu i obiecał jej wspólne pływanie przez całe popołudnie, jeśli pomoże w sklepiku. Zgodziła się. Była miła, drobna i często od­wracano się na jej widok. Tylko że w ustach nosiła więcej klamer i drutów, niż spinało most nad Coronado Bay.

Uporawszy się z problemem kasy, Gil pognał do Del Mar Heights i zaparkował przed domem Susan. Wbiegł na stromy podjazd i zadzwonił do drzwi. Czekał, przestępując z nogi na nogę.

Po dłuższej chwili pojawił się dziadek Susan.

- Czy jest Susan?

Starszy pan pokręcił głową. W ręce trzymał złożony egzemplarz „National Enquirer”.

- Jest w szpitalu - powiedział - Zabrali ją z godzinę temu.

Gil poczuł dreszcz strachu i gniotący ciężar w żołądku, jakby napił się rtęci.

- W szpitalu? Zachorowała?

- Nie wiadomo - odpowiedział staruszek. - Nie mogą tego ustalić. Nie obudziła się po prostu rano. Od­dycha, ciśnienie krwi i reszta jest w porządku. Wygląda na to, że zapadła w śpiączkę.

- Boże, to straszne - odrzekł Gil myśląc: jak to dobrze, że ten starszy pan nie wie, jak straszne.

- Wzięli ją do... hmm... kliniki Soledad Park. - Dzia­dek Susan zdjął okulary i przyjrzał się Gilowi załzawionymi, szeroko rozstawionymi oczami. - Powiedzieli, że wszyscy jej przyjaciele będą mile widziani. Wiesz, o co chodzi? Znajomy głos może wytrącić ze śpiączki.

- Jasne - Gil dotknął ramienia starszego pana. - Za­dzwonię tam i sprawdzę godziny wizyt. Bardzo mi przykro, że tak się stało. Czy możemy pozostać w kontakcie? Będę mógł zadzwonić i spytać jeszcze, co się z nią dzieje?

Dziadek Susan przytaknął.

- Zapraszamy. Czy mogę wiedzieć, jak się nazywasz?

- Gil. Gil Miller. - Omal nie powiedział: Tebulot. Zanim dotarł do domku Henry'ego, była już prawie jedenasta. Przycisnął brzęczyk. Henry otworzył drzwi. Wy­raźnie ulżyło mu, gdy zobaczył Gila.

- Dzwoniłem do ciebie. Twoja matka powiedziała, że wyszedłeś.

- Byłem u Susan.

- L..?

Gil rozłożył ręce.

- Jest już w szpitalu. Dziadkowie nie mogli dobudzić jej rano i wezwali doktora. O ile wiem, wszystko z nią w porządku. Żyje i jej funkcje życiowe utrzymują się w normie. Wpadła tylko w stan śpiączki. Jej osobowość nie wróciła, a to znaczy, że diabeł trzyma ją wciąż jako zakładniczkę.

Henry milczał przez chwilę. Potem przytaknął powoli i usiadł.

- Wszystko, na co możemy liczyć, to że przetrzyma ją żywą do zmroku - odezwał się ponuro.

- Chciałbym wiedzieć, gdzie. Zabrał ją na tę pustynię ze snu, ale gdzie potem?

- Może do innego snu. Zawsze znajdzie się ktoś, kto śpi za dnia. Pracownicy trzeciej zmiany, personel nocnych klubów, prostytutki.

- Następne pytanie: jak znajdziemy sen, w którym jest przetrzymywana?

- Nie wiem. Musi być jakiś sposób. Z pewnością praw­dziwi Wojownicy Nocy mieli jakiś system wykrywania diabła w ludzkich snach. Koniec końców, ile snów dzieje się jednej nocy? Ile milionów? Życia nie starczy, by sprawdzić wszystkie, nawet gdybyś był tak wyczulony jak jest Samena.

- Cieszę się, że powiedziałeś „jest”, a nie „była”.

- No i musimy pilnie porozmawiać ze Springerem, prawda? - ciągnął Henry. - Uważam, że powinniśmy pojechać do niego i sprawdzić, czy jest w domu. Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym się zająć. Dziś rano od...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl