[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Graham Masterton

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tengu

ŚCIŚLE TAJNE

OD: MINISTRA MARYNARKI WOJENNEJ L.dz. 232/18a

DO: SENATORA D.R. NUSSBAUMA

DOTYCZY: OKRĘTU MARYNARKI WOJENNEJ „Value"

17 października 1958

 

Akta Marynarki Wojennej wykazują niezbicie, że prowadzący nasłuch radiowy USS „Value" w dniu 2 maja 1945 roku znajdował się w Pearl Harbour celem przeprowadzenia rutynowego prze­glądu technicznego. Nie ma uzasadnienia Pańskie twierdzenie, że okręt stał w tym czasie na kotwicy w pobliżu wybrzeży Japonii. Bezpodstawna jest też sugestia, że USS „Value" ma związek z, jak to Pan określił, „sytuacją w Appomattox". W aktach Marynarki Wojennej nie znajdują się żadne dokumenty dotyczące tej nazwy czy charakterystyki.

 

 

FRAGMENT PROTOKOŁU DOCHODZENIOWEGO KOMISJI KONGRESU, DOTYCZĄCEGO PRACY WYWIADU

marzec, 1961

 

SEN. NEILSEN (N.J.): Czy w jakimkolwiek momencie po­przedzającym tę operację zdawał pan sobie sprawę, że będzie musiał poświęcić życie niemal całej grupy operacyjnej, aby uzys­kać rezultaty pozbawione większego znaczenia informacyjnego?

PPŁK KASTNER: Tak jest. Zdawałem sobie sprawę z ryzyka. Chciałbym dodać, że pozostali członkowie grupy operacyjnej również. Byliśmy przeszkoleni.

SEN. NEILSEN: A czy teraz uważa pan, że to, co osiągnęliś­cie, warte było takich strat w ludziach i ryzyka politycznego, o którym mówił senator Goldfarb?

PPŁK KASTNER: Istniała szansa powodzenia. Przyznaję, że ostateczny rezultat nie był najlepszy.

SEN. NEILSEN: Nie był najlepszy?

PPŁK KASTNER: Takie operacje mają szansę powodzenia. Na przykład „Appomattox".

SEN. NEILSEN: „Appomattox"? Co to był „Appomattox"?

PPŁK KASTNER: Właśnie otrzymałem instrukcje, by nie odpowiadać na to pytanie. Przekroczyłbym swoje kompetencje.

SEN. NEILSEN: Mamy chyba prawo do jakichś wyjaśnień, pułkowniku?

PPŁK KASTNER: Niestety, sir. Poinstruowano mnie, że każda informacja na ten temat stanowiłaby naruszenie bezpieczeństwa państwa.

SEN. NEILSEN: W porządku, pułkowniku. Ale zamierzam dalej badać tę sprawę.

PPŁK KASTNER: To pańskie prawo, senatorze.

 

 

MELDUNEK OTRZYMANY Z APPOMATTOX

11 czerwca, 1945

 

„Zlokalizowaliśmy to, sir. Bez dwóch zdań. Zrobiliśmy szes­naście namiarów radiowych i mamy to jak na dłoni".

„W takim przypadku (niesłyszalne) natychmiast. Powtarzam, natychmiast. Zabierzemy was o 21.15 piętnastego z plaży (nie­słyszalne)".

Księga pierwsza

SPALONE GOŁĘBIE

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Gdy budzik Sherry Cantor zadzwonił o 7.27 rano 9 sierpnia, pozostały jej jeszcze dwadzieścia trzy minuty życia.

Był to najbardziej przytłaczający fakt tego ranka. Jedyny, którego nie znała.

Wiedziała, że już za trzy dni wypadają jej urodziny. Wiedziała, że za dwa tygodnie ma pojechać do San Diego, by spędzić tydzień z bratem Mannym i jego żoną Ruth. A także iż za trzynaście godzin i trzydzieści trzy minuty spotka się ze swym nowym przystojnym prawnikiem na obiedzie w „Palm Restaurant" na bulwarze Santa Monica.

Wiedziała, że na rachunku oszczędnościowym w Security Pacific ma 127 053 dolary i 62 centy oraz że „Variety" z ostatniej środy nazwało ją „najbardziej obiecującą gwiazdką wideo roku 1983".

Wiedza o tym wszystkim jednak nie wystarczała. Nie mogła jej uchronić przed czymś, co miało się wydarzyć za dwadzieścia trzy minuty.

Gdy się obudziła, leżała na pościeli ze szmaragdowego atłasu w małej białej sypialni, urządzonej w stylu kalifornijskiego ro­koko, pod oprawionymi czarno-białymi rycinami przedstawiają­cymi drzewa jukowe w Santa Barbara. Myślała o śnie, z którego się właśnie ocknęła. Stał jej żywo przed oczami, niemal bardziej realny niż rzeczywistość, jak tylko potrafią być sny tuż nad ranem. Śniła, że skacze przez skakankę na podwórzu przed starym białym domem w Bloomington w Indianie; z drzew spadają liście jak płatki rdzy, a matka podchodzi do drzwi i macha do niej, wołając na mleko z herbatnikami.

Sherry myślała o swym śnie, a potem z czułością pozwoliła mu się rozpłynąć. Bloomington w Indianie było pięć lat temu, dawno jak całe życie. Wyciągnęła się na poskręcanej pościeli.

Była wysoką, uderzająco ładną dziewczyną o bujnych kaszta­nowych włosach i bezsprzecznie europejskiej twarzy. Oczy miała duże, niemal bursztynowe. Była barczysta, o dużych piersiach i wąskich biodrach. Spała nago, jedynie w majteczkach z błękitne­go atłasu, a lśniąca pościel uwydatniała jej delikatną opaleniznę. Na kredensie w Bloomington stała wyblakła fotografia matki Sherry, zrobiona w 1945 roku w obozie przejściowym w Munchen Gladbach w Niemczech. Gdyby nie suknia z bufiastymi rękawami i chustka na głowie mogłaby przedstawiać Sherry.

O 7.31, gdy zostało jej tylko dziewiętnaście minut, Sherry usiadła na łóżku i przeczesała palcami potargane włosy. Pierwsze rozbiegane promienie słońca przeszyły pióropusze palm w jej ogrodzie i zagrały cieniami na wyblakłej perkalowej storze.

Gdzieś z ulicy dobiegał poranny komunikat radiowy o sytuacji na szosach. Wszędzie była fatalna.

Sherry wygramoliła się z łóżka, stanęła, przeciągnęła się i stłu­miła ziewnięcie. Potem wyszła z sypialni i przeszła do małej kuchenki. Otworzyła szafkę ze sztucznego dębu oregońskiego i wyjęła puszkę kawy. Kiedy sięgała po maszynkę, trójkątny promień słońca oświetlił jej włosy, ramię i prawą pierś. Sutek był blady i miękki.

Gdy ekspres kawowy został włączony, Sherry nalała sobie soku pomarańczowego i sączyła go, stojąc w kuchence. Wczoraj wie­czorem wypiła butelkę teąuili z Danem Mayhew, kędzierzawym aktorem, który grał nieszczęśliwie ożenionego kuzyna w Rodzince Jonesów, a na kacu zawsze była głodna.

Ponownie otworzyła lodówkę. Były tam dwie bułeczki. Za­stanawiała się, czy ma prawo upiec sobie jedną.

O 7.37 zdecydowała, że nie zje bułeczki. Nie warto prze­zwyciężać kaca dla Dana Mayhew, a już z całą pewnością nie

warto dlań tyć. W zeszłym tygodniu w kantynie w wytwórni widziała go z chłopcem, którego bladocytrynowe baletki i nad­miernie obcisłe ubranie nasunęły jej wątpliwości co do męskości Dana.

Była 7.39. Zostało jej jedenaście minut życia. Gdy kawa zaczęła perkotać, Sherry wyszła z kuchenki i przeszła do małej łazienki. Na sznurze rozwieszonym nad wanną wisiały podkoszulki i majteczki. Przejrzała się w lustrze, wydęła wargi i rozchyliła powieki, by przekonać się, czy nie ma przekrwionych oczu. Lionel — Lionel Schutz, reżyser Rodzinki Jonesów — zawsze wpadał w szał, gdy ktoś zjawiał się na planie z zaczerwienionymi oczyma.

— Jak myślisz, co my tu kręcimy? — wrzeszczał nieodmien­nie. — Jakiegoś zasranego Drakulę?

Lionel Schutz nie był miłym człowiekiem. Nie był też dżen­telmenem. Miał jednak przedziwny talent do ckliwych filmików, a nadto umiał sprawić, że niedoświadczeni aktorzy grali całkiem przekonująco. To on właśnie uzmysłowił Sherry, jak zagrać głu­pią, piersiastą Lindsay Jones, by sprawiała wrażenie postaci sym­patycznej i intrygującej. I ani razu jej nie dotknął.

Sherry dopiła sok pomarańczowy i odstawiła szklankę na umywalkę obok kawałka ziołowego mydła. Zdjęła majteczki i usiadła na sedesie. Słyszała świergot ptaków w ogrodzie i od­legły szum autostrady. Zamknęła oczy i zaczęła się zastanawiać, co by tu dzisiaj włożyć.

Była 7.42. Spuściła wodę, umyła twarz i nago poszła do kuchenki. Kawa bulgotała i pryskała. Podniosła rozłożony scena­riusz, który leżał obok słoika z herbatnikami, i przerzuciła dwie czy trzy strony.

LINDSAY (łkając): Naprawdę tak o mnie myślisz? Po tylu wspólnych dniach i nocach? Po tym wszystkim, co mówiłeś?

MARK: Kochanie, nic nie rozumiesz. Musiałem powiedzieć Carli, że między nami wszystko skończone. Nie miałem wyjścia.

„Riboyne Shel O'lem" — zadumała się Sherry. „Gdyby ktoś pokazał mi ten scenariusz, zanim podpisałam kontrakt na Rodzin­kę Jonesów, pomyślałabym sobie, że dla czegoś takiego nie warto fatygować się do studia. Dalej byłabym kelnerką u Butterfielda, latałabym tam i z powrotem, nosząc białe wino i sałatki z twaroż­kiem dla nadętych brytyjskich wygnańców podatkowych w ciemnych okularach, i byłabym zadowolona z pracy. Kto by pomyślał, że jakaś przesłodzona saga o jeszcze bardziej przesłodzonej ro­dzinie pociągnie dłużej niż przez odcinek pilotowy i jeszcze dwa następne, nie mówiąc już o dwu częściach?"

I komuż przyszłoby na myśl, że do jednej z najważniejszych ról w całym serialu spośród setek niedoszłych gwiazdeczek zo­stanie wybrana młoda Żydówka z Bloomington w Indianie?

Bez wątpienia Rodzinka Jonesów kosztowała Sherry miłość Macka Holta, chłopca, z którym zamieszkała. Mack był szczupły i humorzasty, miał kędzierzawe włosy, złamany nos, umiał pły­wać, jeździć konno, fechtować się i tańczyć jak Frfed Astaire. Spotkali się pewnego wieczoru na placu przed Security Pacific Bank w Century City, gdzie właśnie otworzyła rachunek oszczęd­nościowy na sumę 10 dolarów, przysłanych jej przez matkę. Mack przemierzał plac truchtem, który miał zaraz przerodzić się w bieg. Sherry chowała właśnie książeczkę oszczędnościową i upuściła torebkę, a on podniósł ją jednym zręcznym ruchem. Po takim spotkaniu powinien był wiedzieć, że Sherry zostanie gwiazdą ckliwego serialu.

Przez siedem miesięcy Sherry i Mack mieszkali na drugim piętrze brązowej rozpadającej się hacjendy przy uliczce odchodzą­cej od Franklin Avenue w Hollywood. Dzielili trzypokojowe mieszkanie, w którym znajdowała się ciężka kanapa, dwa nadła­mane wiklinowe krzesła, trzy odłażące plakaty znanego zespołu muzycznego i cierpiący na poważne zaburzenia piecyk. Rozma­wiali, puszczali płyty, kochali się, palili meksykańską trawkę, kłócili się, wychodzili do pracy, myli zęby, aż doszli do momentu, gdy wpadł Lionel, by powiedzieć, że Sherry jest rewelacyjna i musi natychmiast przybyć do studia, a Mack, który miał dużo większy talent, lecz nadal zarabiał na życie ustawianiem samocho­dów na parkingu, nie chciał jej pocałować ani życzyć powodzenia.

Potem były już tylko dąsy, kłótnie i na koniec spakowane walizki. Przez jakiś czas Sherry mieszkała z brzydką, lecz sym­patyczną dziewczyną, którą znała jeszcze z czasów pracy u Butterfielda, a potem wzięła pożyczkę na hipotekę tego małego, odludnego domku na szczycie stromo biegnącej w górę ślepej uliczki Orchid Place. Cieszył ją luksus mieszkania w samotności, z własnym małym ogródkiem, bramą z kutego żelaza, własnym salonikiem, własnym absolutnym spokojem. Zaczęła się zastana­wiać, kim jest, czego chce od życia, a wszyscy znajomi mówili jej, że odkąd zostawiła Macka, zrobiła się znacznie spokojniejsza i sympatyczniejsza.

By ulżyć jednej z bardziej palących dolegliwości samotnego życia, za zaliczeniem pocztowym kupiła różowy wibrator. Prze­ważnie spoczywał w nocnej szafce obok balsamu do twarzy i oliwki do opalania, lecz zdarzały się noce, gdy umysł jej wypełniały bez reszty miłosne fantazje, a upał Los Angeles niemal ją dusił, wtedy używała wibratora, żeby nie zwariować.

Nikt nie wiedział, jak ciężko jest być najbardziej obiecującą gwiazdką wideo roku 1983.

Gdy zostały jej cztery minuty, nalała sobie filiżankę kawy. Sącząc ją, powtarzała półszeptem fragmenty roli: „Naprawdę tak o mnie myślisz? Po tylu wspólnych dniach i nocach? Po tym wszystkim, co mówiłeś?"

Jeszcze trzy minuty. Sto osiemdziesiąt sekund życia. Przeszła przez salonik z kubkiem kawy w jednej ręce i scenariuszem w drugiej. Słońce przeświecało przez rzadko tkane, żółte zasłony udrapowane na oszklonych drzwiach i cały pokój oblewało świat­ło koloru żonkili. Jej bose palce wkręcały się w biały kosmaty dywanik.

„Naprawdę tak o mnie myślisz?" — powtórzyła. Dwie minuty. Włączyła umieszczony w kącie telewizor „Sony". Stała na nim gałązka poinsecji w naczyniu z wodą. Zerwała ją wczoraj wie­czorem, zanim wyszła z Danem. Na ścianie za telewizorem wisiał oryginalny, zrobiony w studiu szkic saloniku Jonesów, podpisany przez twórcę. Sherry wyszeptała ze skupieniem: „Po tylu wspól­nych dniach i nocach? Po tym wszystkim, co mówiłeś?"

Na ekranie telewizora pojawiła się reklamówka salonu Dodge'a w Santa Anita — mężczyzna w jasnoniebieskim ubraniu, uczesany na Buddy'ego Holly, mówił szybko: „Jeśli przyjdziecie z całą rodziną do salonu Dodge'a w Santa Anita, każde dziecko bezpłatnie otrzyma balon, a żona dostanie bezpłatny kupon na wizytę u fryzjera i w salonie piękności. Gwarantujemy to wszys­tko, nawet jeśli nie kupicie dodge'a".

„Naprawdę tak o mnie myślisz?"

Jeszcze minuta. Trzydzieści sekund. Piętnaście. Dziesięć. Pięć.

Sherry odwróciła się od telewizora, by postawić kubek na bambusowo-szklanym blacie stolika pośrodku pokoju. Zadźwięczał tele­fon, lecz nigdy nie udało się ustalić, kto dzwonił do niej o 7.49.55.

Hałas był tak ogłuszający, że pomyślała, iż wybuchła bomba. Potem — że musi to być trzęsienie ziemi. Gdy odwróciła się ku oszklonym drzwiom, ujrzała, jak obie ogromne szyby rozpryskują się do środka, tak że cały salonik wypełniła zamieć lśniących, sypiących się odłamków. Potem metalowe płyty zostały ode­rwane, a aluminiowe listwy między stłuczonymi szybami roz­leciały się, jakby były z tektury.

Nie krzyczała. Nie rozumiała nawet, co się dzieje, póki nie było już za późno. Uniosła ręce, by osłonić twarz przed lecącym szkłem, ale to było jeszcze nic.

Przez zniszczoną framugę wszedł niski, potężnie zbudowany mężczyzna w dziwacznie zawiązanej żółtej szacie. Włosy miał ostrzyżone na czarnego, błyszczącego jeża. Twarz zakrywała mu groteskowa biała maska, pozbawiona wyrazu i złowieszcza.

Sherry chciała się cofnąć, przykryć swą nagość, lecz ostry szklany trójkąt wbił się jej w bok stopy i chwila wahania okazała się fatalna.

Mężczyzna ścisnął jej lewy przegub tak mocno, że złamał kość promieniową i łokciową. Gwałtownie okręcił ją dookoła i chwycił od tyłu za gardło. Dusząc się i dławiąc usiłowała walić weń nogami, lecz był nieprawdopodobnie silny.

Bez słowa, nawet nie chrząknąwszy, przyklęknął na jedno kolano i rzucił Sherry na swe udo. Uczuła przeszywający ból kręgosłupa, tak intensywny, że zemdlała. Natychmiast jednak odzyskała przyto­mność i utonęła w szkarłatnych falach cierpienia. Mężczyzna zadawał jej taki ból, że nie mogła uwierzyć w to, co się z nią działo.

Miała złamany kręgosłup. Czuła, jak trzasnął. Widziała ukształ­towany w plaster miodu sufit swego domku i papierową lampę o kwiecistym wzorze. Nie była w stanie mówić, krzyczeć ani się poruszyć. To nie mogło być rzeczywistością. Takie rzeczy się nie zdarzają. Wcale jej tu nie ma. Musi być gdzie indziej. Śpi. Coś jej się śni.

Ciągle słyszała radio skądś z ulicy. Grało Sambę Pa Ti.

Bez słowa siłacz chwycił jej uda od wewnątrz. Z głową spoczywającą teraz na dywaniku, kurczowo zaciskała ręce na piersiach. Cały system nerwowy był przemieszczony i już umie­rała. Mężczyzna wydał z siebie głębokie, stłumione hmph!, roz­szerzając coraz bardziej jej uda, naciągając każde ścięgno i mię­sień. Przez mgłę bólu i niedowierzania Sherry usłyszała, jak coś trzaska w pachwinie, choć już nie miała czucia poniżej pasa.

Mężczyzna pozwolił jej się stoczyć ze wzniesionego kolana na dywanik. Podniósł się, trzymając ją za kostkę i udo prawej nogi. Postawił czarny jedwabny pantofel dokładnie na włosach łonowych Sherry, by uchwycić równowagę i stanąć wygodnie, a następnie wykręcił jej kończynę, jakby usiłował wyrwać nóżkę kurczaka.

Na szczęście tego nie czuła. Staw kości udowej został wy­kręcony z panewki. Skóra zaś i ciało były tak mocno naciągnięte, że rozerwały się w przerażającym kłębowisku rozpryśniętych arterii. Mężczyzna ponownie wykręcił nogę Sherry i oderwał ją od ciała.

Cofnął się i spojrzał na nią z góry. Oddychała płytko w szoku, twarz zaczynała już sinieć. Oczy miała zamglone. Mężczyzna wytarł ręce, najpierw o swą szatę, potem o zasłony. Wydawało się, że nie wie, co robić dalej.

Sherry zdawała sobie sprawę, że umiera. Nie wiedziała dla­czego. Widziała mężczyznę patrzącego na nią z góry i myślała, jak by go o to zapytać. Naturalnie, to nieważne. Nic nie jest ważne, gdy się nie żyje.

W ostatniej chwili pomyślała, że jeszcze raz chciałaby zoba­czyć swój dom w Indianie.

Mężczyzna w żółtej szacie patrzył, jak umiera, jego maska nie zdradzała żadnych uczuć. Potem wyszedł przez roztrzaskane osz­klone drzwi i stanął w porannym słońcu, spokojny i zamyślony, jakby właśnie powrócił z długiej, nieoczekiwanej podróży.

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

Gdy Sherry umierała, pani Eva Crowley parkowała swego seville elegante w kolorze dachówki na czerwonym pasie w po­bliżu bliźniaczych wież Century Park East. Zgasiła motor i sie­działa jeszcze przez chwilę, przypatrując się swym bladoniebieskim oczom we wstecznym lusterku. „Niech tam" — myślała. „Albo poskładam sobie życie do kupy, albo wszystko diabli wezmą".

Wyszła z samochodu i przekręciła kluczyk. Normalnie nigdy nie zawracała sobie tym głowy, lecz dzisiejszego ranka potrze­bowała możliwie wielu ziemskich rytuałów — nie tylko po to, by nie drżeć ze strachu, lecz by odwlec chwilę, kiedy będzie musiała stanąć przed Gerardem i powiedzieć mu: „Wybieraj".

Gerard nie wrócił do domu przez trzy kolejne noce i Eva Crowley miała dość. Nad ranem, gdy leżała, tuląc zmiętą poduszkę męża, przysięgła sobie, że nie będzie już znosić bólu i Upokorzenia oszukiwanej żony. Dość miała nocy w towarzystwie prezenterów telewizyjnych, butelki whisky i śpiących bliźniaczek. Dość fałszy­wego współczucia, gdy Gerard dzwonił z biura mówiąc, że jest zawalony robotą i znowu będzie musiał przesiedzieć całą noc.

Dziś Gerard Crowley, człowiek, który tylko sobie zawdzięcza stanowisko prezesa Przedsiębiorstwa Importu Wyrobów Tytonio­wych, będzie musiał się zdecydować.

Krocząc przez plac ku wejściu do Century Park East, Eva słyszała echo własnych kroków po betonowym chodniku; w szkla­nych drzwiach ujrzała swą odległą, surową postać, przybliżającą się z nieuchronnością losu.

Była drobną, szczupłą kobietą o popielatych włosach, ściąg­niętych z tyłu w kucyk. Twarz miała bladą, o klasycznym owalu, jak łuskany migdał. Na przerażający i uroczysty występ, którego wymagał od niej ten dzień, włożyła ciemnoszary kostium z wąską spódnicą i szpilki. Wyglądała, jakby szła na posiedzenie zarządu albo na pogrzeb.

Brakło jej tchu, gdy w opustoszałym holu czekała na windę, mającą ją zawieźć na dwudzieste szóste piętro. Zaczęła obgryzać perłoworóżowe paznokcie, lecz nagle się powstrzymała. Nie ob­gryzała paznokci od czasu, gdy była otyłą studentką w Nowym Jorku, brzydką, potwornie nieśmiałą i zaślepioną beznadziejnym uczuciem do aroganckiego chama o nazwisku Hank Pretty, który był jakąś szychą w biznesie. W tamtych dniach prześladowały ją coraz gorsze wyniki w nauce, bóle głowy i wizja spędzenia reszty życia z człowiekiem, którego ciało cuchnęło potem, a umysł miał tyle uroku i ładu, co poranek po hucznej zabawie karnawałowej.

Eva i Hank bili się. Hank uderzył ją. Wypluła czerwoną krew do różowej umywalki i pomyślała, że świat się kończy.

Nie próbowała jednak samobójstwa. Eva nigdy nie była typem samobójczym. W tamtych czasach, gdy przeżywała nerwowy okres, tyła, jedząc zbyt dużo chrupek ziemniaczanych i sałatek, no i paliła. Miała jednak bolesną siłę, by odłożyć swe lęki na konkretny termin i stawić im czoło, jakby były lekarzem z jej wyobraźni, przynoszącym złe wieści o wymazie, czy widmowym dentystą, mającym wyrwać ząb trzonowy.

Czasami pragnęła w ogóle nie mieć siły i bez walki poświęcić siebie dla niewierności Gerarda. Ale nie mogła i w gruncie rzeczy nie chciała. Zbyt była podobna do ojca, Ornery'ego.

Dzwonek windy cicho zadźwięczał na dwudziestym szóstym piętrze. Drzwi otworzyły się z łoskotem i Eva wyszła.

Na ścianie na wprost szybu windy widniała błyszcząca alumi­niowa tablica wskazująca drogę: CROWLEY, PRZEDSIĘBIOR­STWO IMPORTU WYROBÓW ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl