[ Pobierz całość w formacie PDF ]

GRAHAM MASTERTON

 

 

 

Rytuał

(Przełożyła: Danuta Górska)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nad drzewami za oknem restauracji zawisła ogromna burzowa chmura, rozdęta, apokaliptyczna, trupio sina w popołudniowym słońcu. Na takich chmurach galopują Walkirie.

- No więc - zagadnął Charlie z twarzą do połowy ukrytą w cieniu - jak myślisz, czy to zwierzę od dawna nie żyje?

Martin spojrzał na stół.

- Nic nie widać pod tą papką.

- Ta papka, jak ją nazwałeś, to sos kolonialny - poprawił go Charlie.

- Właśnie że papka - upierał się Martin. - Sam zobacz, jaka papkowata.

Charlie pochylił głowę tak nisko nad talerzem pełnym grudkowatego, szkarłatnego sosu, jak gdyby chciał umoczyć w nim twarz. Wąchał sos, żeby sprawdzić, z czego jest zrobiony. Próbował również ustalić, czy znajdujący się pod spodem sznycel cielęcy został rozmrożony tak niedawno, żeby usprawiedliwić zuchwały dopisek w karcie: “Świeże mięso własnego uboju.”

Nie podnosząc głowy powiedział:

- To jest mieszanka konserwowych pomidorów, nie dogotowanej cebuli i przyprawy ziołowej Spice Island prosto ze słoika. Główna jej funkcja to ukrywanie faktu, że leżący pod nią sznycel cierpi na uwiąd starczy.

- Masz zamiar to napisać? - zapytał Martin. W jego głosie Charlie usłyszał wyzwanie. Wyprostował się i spojrzał Martinowi prosto w oczy.

- Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Gdzie jeszcze może się pożywić zgłodniały komiwojażer, przemierzający dolinę Housatonic w jesienne deszczowe popołudnie?

Wziął widelec, wytarł go starannie w serwetkę i dodał:

- Chyba napiszę po prostu: “Sos kolonialny był nie za bardzo kolonialny.”

- To się nazywa wykręcać kota ogonem - stwierdził Martin. Z rozbawieniem obserwował, jak Charlie podnosi na końcu widelca cały sznycel i uważnie ogląda najpierw jedną, potem drugą stronę, jak gdyby próbował ustalić płeć cielaka.

- Czasami trzeba być wyrozumiałym - oświadczył Charlie. - To prawda, że sznycel jest okropny, a sos jeszcze gorszy, ale w okolicy nie znajdziemy nic lepszego. Poza tym jadałem już bardziej nieapetyczne dania. W hotelu “Imperial” w Filadelfii kiedyś podano mi befsztyk tatarski, w którym była krowia warga razem z włosami. Kelner próbował mi wytłumaczyć, że to jest befsztyk tatarski po napoleońsku. Powiedziałem, że raczej po fryzjersku.

Martin uśmiechnął się tym dziwacznym łobuzerskim uśmieszkiem piętnastolatka, który udaje, że z zainteresowaniem słucha wszystkich nudnych, odgrzewanych anegdotek czterdziestoletniego ojca, chociaż słyszał je już wiele razy. Zaczął grzebać w swoim gulaszu z kluskami.

- Nie odebrałem ci apetytu? - zapytał Charlie.

Martin potrząsnął głową.

- Ale chyba odebrałeś tym paniom.

Pokazał dwie siwowłose matrony z Nowej Anglii, które siedziały przy sąsiednim stoliku i gapiły się na Charliego zza okularów, ślepych jak cztery błyszczące monety.

Charlie obrócił się na krześle i uśmiechnął się do matron dobrotliwie jak ksiądz. Zawstydzone sąsiadki zajęły się swoją smażoną rybą.

- Tutaj jest dobre jedzenie - oznajmił Charlie. - Wszystkie jarzyny uprawiają sami, podają świeże bułeczki, a kiedy przypadkiem upuszczą czyjś lunch na podłogę, zwykle wyrzucają go do śmieci. Opowiadałem ci, jak kiedyś w “Royalty Inn” w Seattle kelner upuścił sałatkę z homara w służbowej windzie? Tak... i zgarnął ją między dwie karty win, i podał na zjeździe legionistów. Nic dziwnego, że legioniści wynaleźli gorączkę legionową.

- Owszem, chyba mi opowiadałeś - odparł Martin i powoli zaczął jeść. Na dworze spadły pierwsze krople deszczu. W powietrzu wisiała dziwna, złowroga cisza, którą mąciło jedynie szczękanie noży i widelców.

- To miejsce ma wdzięk - dodał Charlie. - W naszych czasach wdzięk jest rzadkim towarem. A dla wielu ludzi, rozumiesz, wdzięk jest równie ważny jak jedzenie. Czasami nawet ważniejszy. Jeśli zabierasz dziewczynę na obiad, żeby ją potem przelecieć, to co cię obchodzi, że cebula w sosie kolonialnym jest nie dogotowana?

Martin doskonale wiedział, że Charlie próbuje z nim rozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Ale kiedy tak siedzieli obok siebie, ojciec i syn, dwie ciemne sylwetki na tle szarego październikowego nieba - widać było, że są sobie obcy. Zbyt wiele było przerw w rozmowie, zbyt wiele nieznanych terenów, zbyt wiele pytań, jakich ojciec zwykle nie musi zadawać synowi.

- Jak twój gulasz? - zainteresował się Charlie. - Nie wiedziałem, że lubisz gulasz.

- Nie lubię - odparł Martin. - Ale nie miałem wielkiego wyboru. Ta ryba wygląda, jak gdyby zdechła ze starości.

- Nie wyśmiewaj się ze starości - ostrzegł Charlie. - Starość zasługuje na szacunek.

- W takim razie twój sznycel jest najbardziej szanownym kawałkiem mięsa, jaki widziałem w życiu.

Charlie kroił cielęcinę z profesjonalną dokładnością.

- Nie jest najgorsza, uwzględniając koszt netto, miejsce i porę roku.

- Zawsze tak mówisz. Mówisz tak, odkąd skończyłem pięć lat. Mówiłeś to o pierwszej rękawicy baseballowej, którą mi kupiłeś.

Charlie odłożył widelec.

- Tłumaczyłem ci. Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Muszę pamiętać, że większość ludzi nie jest specjalnie wybredna.

- Ty zjadłbyś wszystko, prawda? - powiedział Martin jadowicie, po raz pierwszy używając takiego tonu wobec ojca.

Charlie popatrzył z troską na syna.

- To mój zawód - powiedział wreszcie, jakby to wyjaśniało wszystko.

Przez parę minut jedli w milczeniu. Charlie zawsze czuł się nieswojo, kiedy rozmowa zamierała. Miał tyle do powiedzenia, tyle do wyjaśnienia, a jednak nie potrafił wyrazić tego, co czuje. Jak mógł wyjaśnić synowi, że żałuje każdej minuty, którą spędził z dala od niego - skoro nic mu w tym nie przeszkadzało oprócz własnych wypaczonych ambicji?

Nosił ze sobą plastykowy portfel, napęczniały od pogiętych fotografii, a każda była dla niego równie bolesna jak kolejne stacje drogi krzyżowej. Oto Martin w wieku trzech lat na podwórku, bawiący się jaskrawoczerwonym wozem strażackim, z oczami przymrużonymi w letnim słońcu. A to Martin na koncercie w szkole podstawowej, ubrany jak Paul Revere, bez uśmiechu, z niepewną miną. Zdjęcie zrobiono w 1978 roku, kiedy Charliego nie było w domu przez ponad cztery miesiące. A tutaj Martin po zwycięstwie swojej drużyny baseballowej w międzyszkolnych rozgrywkach, z ręką podniesioną triumfalnie przez jakiegoś ryżego, gorylowatego faceta, którego Charlie nie znał.

Charlie stracił to wszystko. Zamiast tego jadał obiady w hotelach całej Ameryki, Charlie McLean, inspektor restauracyjny, zapomniany gość na niezliczonych zapomnianych bankietach. Ale jak miał wyjaśnić Martinowi, że musiał to robić i co to dla niego znaczyło? Puste hotelowe pokoje z telewizorem hałasującym za każdą ścianą; okna na piętnastym piętrze z bezdusznym widokiem szybów wentylacyjnych i mokrych ulic, po których płynęły jak krew tylne światła przejeżdżających samochodów. Każdy posiłek zjadany samotnie, jak pokuta.

Martin powiedział, obserwując twarz ojca:

- Zdaje się, że burza przejdzie tędy.

- Tak - mruknął Charlie. - Tutaj, w Litchfield Hills, istnieje legenda, że burze są wywoływane przez dawne indiańskie demony, zwane Wielkimi Staruchami. Szaman z plemienia Narragansettów walczył z tymi demonami, pokonał je i przykuł do chmur, żeby nie mogły uciec. Ale czasami demony budzą się i wpadają w złość, potrząsają łańcuchami i zgrzytają zębami, i to powoduje burze.

Martin odłożył widelec.

- Tato? Mogę dostać jeszcze jeden Seven Up?

- Wiesz - powiedział Charlie - możesz do mnie mówić Charlie. To znaczy nie musisz, ale jeśli chcesz, to proszę bardzo.

Martin nic nie odpowiedział. Charlie wezwał kelnerkę.

- Proszę podać jeszcze jeden Seven Up bez wiśni i jeszcze jeden kieliszek chardonnay.

- Pan tu nie jest na wakacjach - powiedziała kelnerka. To nie było pytanie. Kelnerka miała na sobie błękitną satynową sukienkę, która przylegała ściśle jak elastyczny bandaż do jej bioder i pośladków, podkreślając wszystkie mankamenty. Była nawet ładna, ale lewa połowa jej twarzy nie pasowała do prawej, co nadawało jej wygląd megiery. Jej włosy barwy żółtka sterczały sztywno na wszystkie strony.

- Jesteśmy tu przejazdem - oświadczył Charlie, mrugając do Martina. Gdzieś daleko zahuczał grzmot. Charlie z uśmiechem wskazał na okno. - Opowiadałem właśnie synowi o tych indiańskich demonach, przykutych łańcuchami do chmur.

Kelnerka przestała pisać na bloczku i wytrzeszczyła na niego oczy.

- Słucham?

- To taka legenda - Martin pospieszył ojcu na pomoc.

- Pan nie żartuje - rzuciła kelnerka. Zerknęła na talerz Charliego. - Okropnie panu nie smakuje ta cielęcina, co?

- Nie jest najgorsza - odparł Charlie, nie patrząc na kelnerkę. Nie wolno mu było, podobnie jak pozostałym pięciu inspektorom, rozmawiać o posiłkach czy obsłudze z kierownictwem wizytowanych restauracji. Za ujawnienie swojej tożsamości groziła natychmiastowa dymisja. Jego pracodawcy uważali, że jeśli inspektor się ujawni, może otrzymywać propozycje łapówek. Co gorsza, może przyjmować te propozycje. Kolega Charliego, Barry Hunsecker, opłacał większość swoich alimentów z łapówek, ale żył w nieustannym strachu, dopóki nie został przyłapany i wyrzucony z pracy.

Kelnerka nachyliła się i szepnęła do Charliego:

- Nie ma się czego wstydzić. To paskudztwo. Niech pan tego nie je, jeśli pan nie ma ochoty. Nikt panu nie każe tego zjeść. Załatwię, żeby pan zapłacił tylko za gulasz.

- Nie trzeba - odparł Charlie. - Sznycel jest całkiem smaczny.

- Jeśli ten sznycel jest smaczny, to ja jestem Chinką. - Kelnerka oparła ręce na biodrach i zmierzyła wzrokiem kapryśnego klienta.

- Jest smaczny - powtórzył Charlie. Przecież nie mógł jej wyjaśnić, że musi zjeść wszystko, wepchnąć w siebie całą porcję, ponieważ to należy do jego zawodowych obowiązków. Powinien również zamówić deser, kawę i sery; i odwiedzić toaletę, żeby sprawdzić czystość ręczników.

- Ano, wzięłam pana za smakosza - powiedziała kelnerka. Nagryzmoliła “7-Up + Char” i wsadziła bloczek do kieszeni.

- Za smakosza? - zdziwił się Charlie.

Podniósł lekko głowę. W ostatnich promieniach słońca jego twarz zdradzała wiek, ale nic więcej. Okrągła twarz mężczyzny po czterdziestce, którą uszlachetniały zmarszczki wokół oczu, przydające mu kultury i doświadczenia, niczym pęknięcia - miśnieńskiej porcelanie. Włosy miał krótko obcięte i starannie zaczesane, jak gdyby ciągle wierzył w ideały z 1959 roku. Nieduże dłonie zdobiła samotna złota obrączka. Nosił szarą sportową marynarkę w cętki i zwykłe szare spodnie. Jedynym elementem wyróżniającym się w jego wyglądzie był zegarek, złoty osiemnastokaratowy Corum Romulus. Otrzymał go w bardzo smutnych okolicznościach i często o tym myślał.

Przez dwadzieścia jeden lat nikt nie odgadł, w jaki sposób Charlie zarabia na życie. Zazwyczaj ta anonimowość przynosiła mu satysfakcję, zaprawioną lekką goryczą; czasami jednak czuł się tak samotny i zagubiony, że ledwo mógł oddychać.

- Naturalnie ten lokal schodzi na psy, odkąd kierownictwo przejęła pani Foss - oświadczyła kelnerka takim tonem, jak gdyby wszyscy powinni doskonale wiedzieć, kim jest pani Foss i dlaczego wywiera taki degenerujący wpływ. Zesznurowała usta. - Pani Foss i reszta Fossów.

- Ilu dokładnie jest tych Fossów? - zapytał Charlie. Martin zasłonił ręką usta, żeby ukryć rozbawienie. Lubił, kiedy jego ojciec żartował sobie z ludzi.

- Ano, jest ich sześcioro, jeśli policzyć Ednę Foss Lawrence. Dawniej oczywiście było siedmioro, ale Ivy zaginęła dwa lata temu, tydzień przed Świętem Dziękczynienia.

Charlie kiwnął głową udając, że pamięta zniknięcie Ivy Foss, jakby to było wczoraj.

- Wygląda na to, że gdzie Fossów sześć, tam nie ma co jeść - zażartował.

- Ta baba nie potrafi nawet odgrzać puszki fasoli - oświadczyła kelnerka. - Przyniosę panu rybę, zgoda? Powinnam pana ostrzec przed tą cielęciną.

Rozległ się ostry trzask i cała restauracja zamigotała jak scena z filmu Macka Senneta. Jedna z ma tron przycisnęła ręce do twarzy i krzyknęła: “Litości!” Przez chwilę widać było tylko jaskrawozielony ślad błyskawicy odbity na siatkówce. Potem uderzył piorun. Od huku zadźwięczały talerze, zadzwoniły szklanki, zabrzęczały szyby w starych kolonialnych oknach.

- Chyba Bóg mi rozkazuje, żebym grzecznie zjadł mięso do końca - stwierdził Charlie.

- Mówiłeś, że to demony - przypomniał Martin.

- Nie wierzę w demony.

- A w Boga wierzysz?

Charlie zmrużonymi oczami przyjrzał się Martinowi. Deszcz zaczął bębnić w szyby.

- Czy to ci zrobi jakąś różnicę, jeśli powiem, że nie wierzę?

- Marjorie zawsze twierdziła, że trzeba w coś wierzyć.

- Dlaczego mówisz do mamy “Marjorie”, a do mnie nie chcesz mówić “Charlie”?

- Dlaczego nigdy nie powiesz, że coś ci nie smakuje? Charlie spojrzał na talerz. Potem po raz pierwszy od lat odłożył nóż i widelec, chociaż jeszcze nie wyskrobał talerza do czysta.

- Może trudno ci to zrozumieć, ale kiedy zaczniesz pracować, będziesz musiał wykonywać swoje obowiązki niezależnie od osobistych opinii.

- Nawet jeśli nie masz szacunku dla siebie? Charlie milczał przez chwilę. Potem powiedział:

- Jeśli zależy ci na naszej przyjaźni, przestań cytować przy mnie twoją matkę.

Martin zarumienił się. Podeszła kelnerka i postawiła na stole zamówione napoje.

- Oszczędził pan żołądkowi dodatkowych męczarni - zauważyła zabierając talerz Charliego.

- Na deser weźmiemy szarlotkę - oznajmił Charlie.

- Czy panu życie niemiłe?! - zawołała kelnerka. Deszcz zalewał parking i szeleścił w cisowym żywopłocie, otaczającym restauracyjny ogród. Znowu oślepiająco błysnęło i kolejny grzmot wstrząsnął jadalnią. Charlie łyknął wina i pożałował, że nie jest zimniejsze i bardziej wytrawne. Martin patrzył w okno.

- Mogłeś zamieszkać u Harrisonów - odezwał się Charlie.

Martin zmarszczył brwi, jak gdyby zobaczył coś za oknem, ale nie wiedział, co to jest.

- Nie chciałem mieszkać z Harrisonami. Chciałem pojechać z tobą. Poza tym Gerry Harrison to taki obciachowiec.

- Nie wyrażaj się - napomniał go Charlie. Otarł usta serwetką. - I właściwie co to znaczy “obciachowiec”?

- Ktoś tam jest na dworze - powiedział Martin. Charlie odwrócił się na krześle i wyjrzał do ogrodu.

Zobaczył tylko pochyły trawnik, otoczony krzywo przyciętym żywopłotem. Pośrodku trawnika stał stary kamienny zegar słoneczny, przechylony ze starości, a jeszcze dalej garbiła się mokra, opleciona pnącym mchem, na wpół rozwalona szopa.

- Nikogo nie widzę - powiedział Charlie. - Zresztą, kto by tam stał na deszczu.

- Patrz... tam! - przerwał mu Martin i pokazał ręką. Charlie wytężył wzrok. Pomimo deszczu zalewającego szyby przez chwilę zdawało mu się, że ktoś stoi na lewo od szopy, osłonięty welonem pnączy niczym oblubienica. Ktoś ciemny, pochylony, z niepokojąco bladą twarzą. Kimkolwiek był, mężczyzną czy kobietą, stał nieruchomo i wpatrywał się w okno restauracji, podczas gdy ulewa chłostała ogród tak zaciekle, że było to niemal śmieszne; zupełnie jak sztorm na filmie, gdzie wszyscy aktorzy co pewien czas są oblewani wiadrami wody.

Błyskawica zajaśniała po raz trzeci, jeszcze silniej niż poprzednio. Na ułamek sekundy światło wybieliło każdy cień w ogrodzie. Ale ten, kto ukrywał się wśród cieni, zniknął. Pozostały tylko pnącza, zrujnowana szopa i krzaki przygięte pod nieubłaganą chłostą deszczu.

- Złudzenie optyczne - stwierdził Charlie. Martin nie odpowiedział, tylko ciągle patrzył w okno.

- Duch? - podsunął Charlie.

- Nie wiem - odparł Martin. - Po prostu miałem jakieś niesamowite uczucie.

Kelnerka wróciła z dwiema porcjami szarlotki i dzbankiem wiejskiej śmietanki. Krzywiła się przechodząc między stolikami. Za nią szła niska, otyła kobieta w obszernej błękitno-turkusowej sukni. Promieniowała groźnym autorytetem, toteż Charlie domyślił się od razu, że jest to słynna pani Foss, pod której kierownictwem “Żelazny Imbryczek” schodzi na psy.

Pani Foss nosiła okulary przypominające tylne reflektory plymoutha fury z 1958 roku. Wokół ust miała gęstą sieć zmarszczek. Grudki jasnobeżowego podkładu zlepiały włoski na jej policzkach.

- Halo, witam! - zawołała. - Zawsze miło widzieć nowych gości.

Charlie wstał niezręcznie i uścisnął jej dłoń, wiotką i miękką, ale kłującą od brylantów.

- Harriet mówiła mi, że nie smakowała panu cielęcina - oznajmiła pani Foss. Zmarszczki wokół jej ust pogłębiły się.

- Nie była najgorsza - odparł Charlie, starannie unikając wzroku Martina.

- Pan jej nie zjadł - oskarżyła go pani Foss. - Zwykle klienci wyskrobują talerz.

Protekcjonalny ton nie uszedł uwagi człowieka, który jadał i sypiał w ponad czterech tysiącach amerykańskich lokali.

- Przepraszam, jeśli dołożyłem pani zmywania - powiedział Charlie.

- Zmywanie nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o to, że pan nie zjadł swojego obiadu.

Charlie spuścił wzrok i zaczął bawić się łyżeczką.

- Widocznie nie byłem taki głodny, jak myślałem.

- Nigdzie w okręgu Litchfield nie znajdzie pan lepszej restauracji, gwarantuję panu - oświadczyła pani Foss.

Charlie miał wielką ochotę powiedzieć, że w takim razie niech Bóg zmiłuje się nad okręgiem Litchfield, ale kelnerka Harriet wtrąciła:

- “Le Reposoir”.

Pani Foss odwróciła się do Harriet, dziko błyskając oczami.

- Nie wymawiaj przy mnie tej nazwy! - warknęła, aż policzki jej się zatrzęsły. - Nawet szeptem!

- Domyślam się, że to konkurencyjna restauracja? - podsunął Charlie, żeby osłonić Harriet przed straszliwym gniewem pani Foss. Błyskawica zajaśniała za oknem i na sekundę wszystko stało się białe.

- Ten lokal nie zasługuje nawet na nazwę mordowni, a co dopiero restauracji - prychnęła pani Foss.

- Przepraszam - powtórzył Charlie. - Osobiście nigdy o nim nie słyszałem.

- Dla własnego dobra niech pan trzyma się od tego z daleka - poradziła mu pani Foss. - Ci wykolejeni Francuzi ze swoimi obrzydliwymi pomysłami. - Sądząc po akcencie, pani Foss wychowała się setki mil na południe od okręgu Litchfield w stanie Connecticut. - Dzieci z sąsiedztwa chodzą okrężną drogą przez Allen's Corners, odkąd otwarto ten lokal. Zapewniam pana, że nikt z miejscowych nigdy nie pójdzie tam na obiad.

Charlie sięgnął do kieszeni swojej sportowej marynarki i wyjął zniszczony notes w skórzanej oprawie.

- Mówiła pani, że jak się nazywa ten lokal?

- “Le Reposoir” - podpowiedziała Harriet, przechylając się przez ramię pani Foss niczym papuga Długiego Johna Silvera. - “Le” jak Jerry Lee Lewis,, “repo” jak reporter, “soir” jak...

- Harriet! Stolik szósty! - wrzasnęła pani Foss.

- Idę, idę - burknęła Harriet, podnosząc rękę obronnym gestem.

- Muszę pana przeprosić za Harriet - zatrajkotała pani Foss. - Obiecałam jej matce, że dam jej posadę kelnerki. Nie nadawała się do niczego innego. - Pani Foss postukała się w czoło. - Niedorozwinięta to może przesada, ale geniuszem też nie jest.

Charlie kiwnął głową i schował notes do kieszeni marynarki.

- Różnie to bywa.

- Pan chyba nie zamierza odwiedzić tego lokalu? - zapytała pani Foss i wykonała gest w stronę jego marynarki.

- Czy jest jakiś powód, żeby tego nie robić?

- Mogę panu podać sto powodów. Od dawna znam tych ludzi. Kiedyś prowadziłam restaurację na Chartres Street w Nowym Orleanie: “Czerwona Fasola i Ryż Pauli Foss”, tak się nazywała restauracja. Wtedy znałam takich ludzi. Sfrancuziali i bardzo wytworni. Nazywaliśmy ich celestynami. Nietowarzyscy, a właściwie tajemniczy. Tak, bardzo tajemniczy.

- On tu znowu jest, popatrz - odezwał się Martin. Charlie początkowo nie zrozumiał, o co chodzi.

- Tam za oknem, patrz! - ponaglił go Martin. Pani Foss zerknęła na ogród.

- O czym ten chłopiec mówi?

Martin wstał i na sztywnych nogach podszedł do szerokiego francuskiego okna. Matrony obejrzały się za nim. Chłopiec osłonił dłonią oczy i wpatrywał się w deszcz.

- Martin? - zapytał Charlie.

- Widziałem go - powiedział Martin nie odwracając się. - Stał obok słonecznego zegara.

Pani Foss popatrzyła na Charliego, a potem podeszła do Martina i stanęła obok.

- Tam nikogo nie ma, skarbie. To mój prywatny ogród. Nikt tam nie wejdzie bez pozwolenia.

- Daj spokój, Martinie - zawołał Charlie. - Chodź, szarlotka czeka.

Martin niechętnie odszedł od okna. Charlie pomyślał, że chłopiec wygląda blado. Pewnie jest zmęczony podróżowaniem. Charlie tak się przyzwyczaił do spędzania całego dnia za kierownicą i za stołem, że zapomniał już, jak m...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl