[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Na nic złote gluty na ścianach, wynajęci artyści i niekończące się laudacje. Na nic chóry autorytetów. Po dwudziestu latach przychodzi czas rewidowania mitów, pytań o prawdę”.

Tygodnik „Wprost”, 2008

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Warszawa 2008

NOTA EDYTORSKA

Chcieliśmy wydać zbiór felietonów Waldemara Łysiaka (publikowanych w „Gazecie Polskiej” od lipca 2005 do lipca 2007) i uzupełnić tom o wywiad - rzekę, co razem stworzyłoby „Łysiaka na łamach 7”, lecz autor nie wyraził zgody na to, tłumacząc, że nie lubi siódemki, jako człowiek przesądny - tzw. numerolog, czy coś w tym rodzaju. Dziwne, bo piątki nie lubi jeszcze bardziej (a konkretnie: to piątka nie lubi jego), zaś swego czasu przeciwko „Łysiakowi na łamach 5” nie oponował. Cóż - kaprysy twórców są żelazne jak fochy bożków, wydawca nie może pisarza zmusić. A przynajmniej tego pisarza, którego nie imają się żadne perswazje (szeleszczące, brzęczące, żadne). Może gdyby wydawca był dwudziestoparoletnią blondynką, miałby na mistrza większy wpływ, ale jakoś tak się złożyło, że nie jest.

Zamiast „Łysiaka na łamach 7” oferujemy więc Czytelnikom „Mitologię świata bez klamek”. Jest to kolejna bitwa Łysiaka z machiną opiniotwórczą, którą on nazywa Salonem, i kolejny tom porachunków Łysiaka ze światem kształtowanym przez tzw. polityczną poprawność, którą on uważa za szczególnie groźną chorobę gatunku ludzkiego. Pojawiają się w tym tomie pewne wątki, aspekty i tematy analizowane już w „Stuleciu kłamców”, w „Salonie” i w „Salonie 2”, lecz nie ma tu żadnych powtórek treściowych - „fabularnie” rzecz biorąc: „Mitologia...” to treści zupełnie nowe, oparte wyłącznie na źródłach i wydarzeniach z lat 2006 - 2008. Treści momentami szokujące, zważywszy drastyczność lub humorystyczność faktów przytaczanych przez autora jako materiał dowodowy dla wysuwanych tez i wniosków.

Istnieje mitologia grecka, mitologia rzymska, mitologia prekolumbijska, mitologia bliskowschodnia oraz rozliczne inne mitologie, a według Łysiaka dominującą dzisiaj mitologią jest mitologia salonowa. Lektura książki o tej mitologii jednym złoży dłonie do entuzjastycznych braw, a innym do zaciśniętych kułaków, lecz nikogo nie zostawi obojętnym.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Trzeba się nauczyć mówić «nie».

Słowo «nie» jest bardzo istotną częścią mowy. To niezgoda na zło”.

Zbigniew Herbert, 1998

PRZEDMOWA
[zamiast „wywiadu - rzeki”]

Uzbierało się trochę listów od Czytelników stęsknionych do „Łysiaka na łamach”, a ściślej do żelaznego punktu programu w każdym „Łysiaku na łamach” - do „rozmowy - rzeki” vel „wywiadu - rzeki”. Dzięki takiemu „interview” moi wielbiciele, mieniący się „Łysiakomanami” (vide ich strona internetowa), łykali trochę aktualności o bieżącym życiu Waldemara Ł. Nigdy o intymnym życiu. Chronienie sfery prywatnej zawsze było moją „idee fixe”, dlatego nie mam komórki, nie prowadzę blogu (nie mam komputera), nie „uczęszczam”, ergo: nie chodzę na żadne imprezy publiczne (stąd nie figurowałem nigdy na łamach kolorowych plotkarskich brukowców) i od lat nie udzielam wywiadów (coraz bardziej bowiem dochodzę do wniosku, że każda forma wywiadu jest formą mizdrzenia się, prócz, oczywiście, wywiadu i kontrwywiadu wojskowego). To ostatnie (unikanie wywiadów) jest najtrudniejsze (gdyż często bywam molestowany o wywiad) i przynosi wymierne szkody, exemplum dygnitarz kulturowy „Rzeczypospolitej”, redaktor Krzysztof Masłoń, który - gdy odmówiłem „zaśpiewania” do jego mikrofonu - obraził się na mnie tak śmiertelnie, że niechęć premiera wobec prezydenta i vice versa to przy tym „małe piwo”. Kilka „wywiadów - rzek” (1993, 1995, 1997, 2001) dawało pewną namiastkę otwartości/wylewności Łysiaka, chociaż była tam mowa głównie o literaturze i o fascynacjach kulturowych wypytywanego, a nie o jego bieżącym życiu. Niniejszą przedmowę zechcą Czytelnicy potraktować jako ekwiwalent kolejnego „wywiadu - rzeki”.

Przez siedem lat od ostatniego „wywiadu - rzeki” pozwoliłem sobie na jedną ledwie dużą wylewność publiczną. Był to kilkukolumnowy tekst „Krew, pot i łzy”, zamieszczony w „Niezależnej Gazecie Polskiej” (2006), a odsłaniający niektóre (tylko niektóre) tajniki mego warsztatu literackiego. Ujawniłem tam m.in., że wbrew mej rewolwerowej duszy Romantyka oraz na przekór „kowbojskim” fragmentom mego życiorysu - jako pisarz jestem pedantem patentowanym, gryzipiórem tak ciężko pracującym nad „formą” (manierą stylistyczną),

by wyglądało, iż pisze mi się samo, łatwiusieńko, od ręki. Niby nie ma się czego wstydzić, w końcu pedanteria nie figuruje na liście ciężkich grzechów. Superpedantem był choćby reżyser Ingmar Bergman, genialny twórca „Siódmej pieczęci”, i nie wstydził się tego; udzielając wywiadu tygodnikowi „L'Europeo”, rzekł:

- Zawsze byłem pedantem do kwadratu. Jestem tak dalece pedantyczny, że kiedy robiłem swój pierwszy kolorowy film, całą ekipę kazałem okulistycznie przebadać, bez wyjątku, bo nie chciałem mieć daltonisty na planie.

Ja zaś nie chcę mieć niezręczności stylistycznych na żadnej stronie, stąd warsztatowa pedanteria. Notabene: jej ujawnienie niewiele pomogło - dalej robię za szczęściarza, któremu „samo się pisze”, a fakty wydawnicze zdają się to potwierdzać. Zwłaszcza fakty tegoroczne: trzy książki w jednym roku („Lider”, „Historia Saskiej Kępy” i „Mitologia świata bez klamek”). Wyjaśniam tedy, że „Lider” był napisany rok wcześniej (kończyłem go w październiku bądź w listopadzie 2007, zaś do marca 2008 tylko uzupełniałem tę powieść o drobne aktualności), natomiast „Historię Saskiej Kępy” miałem już dawno gotową, a opóźniłem jej druk (kilka lat) wskutek dopełniania unikatowej ikonografii. Trochę podobnie przedstawia się sprawa z wcześniejszym (2007) „Talleyrandem” - miałem od dawna gotowe 90% tego biograficznego tomu, który chyba zamknął już definitywnie moją napoleońską serię wydawniczą (never say never!) charakteryzującą się empirowymi pszczołami na „tapiseryjnej” okładce. Ten typ eseju historycznego budzi (zwłaszcza gdy się bardzo dobrze sprzedaje) furię rodzimych zawodowych (dyplomowanych) historyków, co wyszydził ostatnio (2008) Norman Davies:

- W Polsce, wśród kół akademickich i branżowych, wciąż ceniona jest wyłącznie „ciężka naukowość”, którą ja zwę szkołą niemiecką. Według tej szkoły - historyk, który ma lekkie pióro i którego kochają czytelnicy, z definicji nie jest dobrym historykiem. Tymczasem w Anglii nie ma mowy o dyskryminowaniu historiografii eseistycznej, popularyzatorskiej, czy nawet beletryzującej.

U nas głosowanie odbywa się w księgarniach („Talleyrand”: ponad 100 tysięcy sprzedanych egzemplarzy) i w obiegowych hasłach; nawet wrogi mi „Newsweek”, pragnąc zareklamować nową książkę o Rewolucji Francuskiej, pisze (2006): „Znakomite szkice, napisane

w stylu Waldemara Łysiaka”. Pewnie, że tak - wszystko, co jest w stylu Waldemara Łysiaka, jest znakomite, każda bliska mi dama to potwierdzi.

A propos wzmiankowanego głosowania przy kasach księgarń: „Lider” dokonał prawdziwej masakry na priwiślińskim rynku wydawniczym, przez pełny kwartał (maj, czerwiec, lipiec 2008) bijąc wszelką konkurencję („Magazyn Literacki KSIĄŻKI” nr 7: „Triumfalny powrót Waldemara Łysiaka na sam szczyt list bestsellerów z nową książką pt. «Lider»!”), zaś w pierwszym półroczu 2008, jak pokazała zbiorcza lista rankingowa „Rzeczypospolitej” (styczeń - czerwiec), przegrał tylko z kolejnym tomem „Harry'ego Pottera”, deklasując cały peleton polskiej i obcej literatury (dodatek literacki „Rzeczypospolitej”: „Pierwsze półrocze 2008 należało w literaturze polskiej do Waldemara Łysiaka...”). Wspominam o tym samochwalczo dla jednej faktograficznej konkluzji: w gazetach Salonu (90% rodzimych czasopism) nie ukazała się ani jedna (ani jedna) recenzja książki, która przez kilka miesięcy była najlepiej sprzedającą się książką III RP! Marta Sawicka (szefowa działu Kultura i Styl tygodnika „Wprost”) wystawiła cenzurki najmodniejszym książkom polskiego rynku przed sierpniem 2008, stosując jako kryterium skalę temperatur: chłód (ocena negatywna) i ciepło (pozytywna). Chłodno/zimno oceniła m.in. Akunina, Coelho, Nurowską i Grocholę. Ciepło/gorąco - mojego „Lidera” („Temperatura wzrasta przy Waldemarze Łysiaku”), dodając zaraz fakt oczywisty: „Recenzenci stosują wobec Łysiaka zmowę milczenia”.

Marcin Hałas (2008): „Salonowi krytycy popularyzują tylko swoich. Natomiast tych, którzy czymś im się narazili, karzą zesłaniem w krainę zamilczenia”. Rzecz normalna; toczę z Salonem vel michnikowszczyzną wojnę od lat dziewiętnastu - jestem przyzwyczajony. Lekkie zdziwienie budzi we mnie tylko to, że do salonowej zmowy zamilczania Łysiaka dołączyła część prawicowych tytułów i prawicowych publicystów (ich żywym godłem jest Rafał Ziemkiewicz, autor hasła „Inteligencką bronią był zawsze argument, a nie wykluczenie”, który wykluczył mnie bez pardonu ze wszystkich swoich gawęd o walce polskiej prawicy przeciwko terrorowi imperium Michnika). Odkąd ewakuowałem się z „Gazety Polskiej” - również jej firmowy recenzent, Marcin Wolski, przestał mnie zauważać...

Formy wykluczania Łysiaka są rozmaite, zazwyczaj równie humorystyczne co głupie lub bezczelne. Przykładowo: „Życie Warszawy” (przez wiele lat III RP postesbecka pepiniera), w artykule o Bazarze Różyckiego, chrzani bez wstydu (2008): „Bazar Różyckiego pojawia się i u Hłaski, i u Tyrmanda, i u Nowakowskiego. Ale nie ma utworu, który wykorzystywałby go w głębszy sposób. Jest to egzotyka, która służy jedynie jako tło”. Autor tych słów, Maciej Miłosz, i wtórujący mu Zbigniew Mentzel, kłamią jak z nut (salonowość zobowiązuje), udając, że nigdy nie słyszeli o powieści „Dobry” (dwa wydania, 1990 i 1996, łącznie prawie 400 tysięcy egzemplarzy), która jest cała poświęcona Bazarowi Różyckiego, od strony pierwszej do ostatniej. Lecz padają tam brzydkie słowa a propos Michnika i jego kompanii, więc salonowy knebel dalej obowiązuje zasrańców - salonowców.

Komizm sytuacji leży m.in. w tym, że nawet salonowiec, który chce mnie bezpośrednio ubłocić, musi to robić anonimowo, bez wymieniania mojego nazwiska, ledwie „dając do zrozumienia” komu przywala swoim tekstem. Tak właśnie zrobił fagas Salonu priwiślińskiego, Tomasz Jastrun, któremu kilkakrotnie wymierzyłem klapsa piórem felietonisty, bo mnie mierził swą pasją antylustratorską i antyprawicową. Machnął (2007) parę akapitów odwetowych, chłoszcząc Łysiaka (bez wymieniania mojego nazwiska) za wrogość wobec inteligencji salonowej. Pod hasłem „Nie ma nic bardziej obrzydliwego niż. intelektualiści opętani niechęcią do inteligencji”. Przy okazji dał też kopniaka memu idolowi, cesarzowi Bonapartemu, żeby wiadomo było komu współczesnemu dokopuje. Wystękał dużo gładkich salonowych głupot, lecz ciekawsze były prawdy, które przemilczał. Udawał, iż nie wie, że mnóstwo mędrców (od starożytnych filozofów tudzież myślicieli Renesansu i piętnującego „głupotę inteligentów” Chamforta, po autora „The Intellectuals”, Paula Johnsona, i po Biblię, która napomina: „Bacz, byś nie zgłupiał przez mądrość twoją”) - darzyło niechęcią intelektualistów jako kretynów lub faryzeuszów. Udawał, iż nie zna tezy wielkiego pisarza, Andrzeja Bobkowskiego, że „intelektualiści to są, niestety, w przeważającej ilości kurwy”. Udawał, iż nie rozumie, że istnieją gorsze postępki aniżeli krytykowanie prostytuujących się intelektualistów (choćby donosicielstwo, serwilizm, relatywizowanie dobra i zła, pornografizacja idei, zasad oraz kanonów, kelnerska twórczość itp.).

Kilkunastoletnia praktyka medialna III Rzeczypospolitej wykazała, że chociaż nazwisko Łysiak jest u salonowców przeklęte, zanatemizowane (bo nawet krytykowanie Łysiaka po nazwisku mogłoby mu dawać zysk wedle starej amerykańskiej reguły: „Źle czy dobrze, byle po nazwisku!”) - to jednak elita elity („równiejsi”) korzysta z praw wyjątkowych do imiennego flekowania superwroga. Sama góra, sztab, „kopula” interesu - „GW”. Odkąd w pierwszej połowie lat 90 - ych zostałem nazwany (za artykuł „Ministerstwo Prawdy” i za powieść „Najlepszy”) „wrogiem numer 1 Adama Michnika” - „Gazeta Wyborcza” kilkakrotnie tłukła mnie dużymi artykułami, mającymi wbić Łysiaka głęboko w czeluść wyklętych przez Salon. Pisała je śmietana michnikowskich manipulatorów (m.in. złej sławy Antoni Pawlak, autor paszkwilu „Łysiak Zbawiciel”); ostatnim młotkowym na tej liście jest Wojciech Czuchnowski, żurnalista pogardzany w całym środowisku. Bronisław Wildstein powiedział o nim Michałowi Karnowskiemu (dla „Dziennika”, 2007), że nie rozmawia z Czuchnowskim, bo to człowiek „niewiarygodny”, „Rzeczpospolita” wyraziła opinię (2008), że „Czuchnowski bije wszelkie rekordy bezczelnego kłamstwa”, zaś we „Wprost” wymieniono (2008) „publikacje Wojciecha Czuchnowskiego” przy stwierdzeniu: „Można się zastanawiać gdzie przebiega granica pomiędzy dziennikarstwem a esbeckim sterowanym donosem”. Rok temu (2007) Czuchnowski poświęcił mi duży tekst, w którym nawet nie 99%, lecz dokładnie 100% oskarżeń to były kłamstwa ssane z brudnego palucha michnikowszczyzny. Wychłostałem ów paszkwil dzięki łamom „Gazety Polskiej”, ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl