[ Pobierz całość w formacie PDF ]
6251
Gorączka
Robin Cook
PrzełoŜył MAREK MASTALERZ
Tytuł oryginału FEYER
Ilustracja na okładce MARIUSZ IZDEBSKJ
Opracowanie graficzne ADAM OLCHOWIK
Konsultant medyczny dr ANDRZEJ BRONIEK.
Redaktor MARIA BOśENNA FEDEWICZ
Copyright © 1982 by Robin Cook
For the Polish edition
Copyright © 1993 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Published in cooperation with Wydawnictwo Mizar Sp.
z o.o.
ISBN 8370821456
Dla uczczenia radości Ŝycia rodzinnego
zapoczątkowanej przez moich rodziców,
a teraz dzielonej z Ŝoną
PROLOG
Trujące cząsteczki benzenu wtargnęły do szpiku kostnego narastającym strumieniem. Rozprowadzony przez
krew obcy związek chemiczny przeniknął między cienkimi beleczkami kostnymi do najdalszych zakątków
delikatnej tkanki. Przypominało to najazd rozszalałej hordy barbarzyńców na Rzym, a rezultaty były równie
katastrofalne. Skomplikowana tkanka szpiku, mająca za zadanie produkcję większości komórkowych
składników krwi, uległa najeźdźcy.
Cząsteczki benzenu dostały się do wszystkich komórek szpiku wystawionych na jego działanie, przenikając
przez błony komórkowe jak nóŜ przez masło. Krwinki białe czy czerwone, dojrzałe czy młode wszystko
jedno. W niektórych komórkach, do których zdołało przeniknąć jedynie niewiele cząsteczek benzenu, układy
enzymatyczne zdołały poradzić sobie z najeźdźcą. W zdecydowanej większości doszło do natychmiastowego
zniszczenia błon wewnątrzkomórkowych.
W ciągu kilku minut stęŜenie benzenu wzrosło tak gwałtownie, Ŝe tysiące trujących cząsteczek przeniknęło do
mieszczących się w szpiku najistotniejszych dla jego funkcjonowania komórek tak zwanych komórek pnia,
dzielących się nieustannie, i słuŜących jako źródło składników komórkowych krąŜących we krwi. Ich
czynność świadczy o milionach lat ewolucji, której są wynikiem. Co chwila rozgrywa się w nich
niewiarygodna tajemnica Ŝycia, przechodząca najśmielsze naukowe marzenia Cząsteczki benzenu na chybił
trafił przenikały do raptownie mnoŜących się komórek, zakłócając powielanie molekuł DNA. Większość tych
komórek albo nagle obumierała wskutek rozprzęgnięcia się wewnętrznych peiii kontroli, albo zamiast umierać
zaczynała się niepohamowanie rozmnaŜać.
Oczyszczony z cząsteczek benzenu kolejnymi porcjami krwi tłoczonej przez serce szpik mógł wrócić
całkowicie do normy z wyjątkiem jednej komórki pnia. Komórka ta przez lata pilnie wytwarzała białe ciałka
krwi, których celem jest o ironio ochrona ustroju przed obcymi, wrogimi organizmami. Benzen, który
wniknął do jej jądra, wywołał uszkodzenie ściśle określonego odcinka DNA, nie powodując jednak jej
obumarcia, ale zakłócając równowagę pomiędzy mnoŜeniem się a dojrzewaniem. Komórka natychmiast
podzieliła się. To samo uczyniły komórki potomne, nie słuchając juŜ bliŜej nam nie znanych sygnałów
kontrolnych kaŜących im dojrzewać i przekształcać się w zwykłe krwinki białe. Spełniały jedynie nakaz
natychmiastowego reprodukowania siebie samych. Choć w obrębie szpiku mogłyby ujść za normalne, w
rzeczywistości róŜniły się od innych młodych krwinek białych. Nie występowała u nich zwykła skłonność do
adhezji zlepiania się z innymi komórkami za to w zastraszającym tempie samolubnie pochłaniały składniki
odŜywcze. Stały się pasoŜytami organizmu, z którego pochodziły:
Po zaledwie dwudziestu podziałach tych wyłamujących się spod prawa komórek było ponad milion. Po
dwudziestu siedmiu podziałach ich liczba przekroczyła miliard; wówczas zaczęły się odrywać od reszty
klonu. Strumyczek komórek przenikających do krwiobiegu przekształcił się w równy potok, a ten w powódź.
Wyrzucone poza szpik komórki osiedlały się w całym organizmie i zaczęły tworzyć kolonie. Po czterdziestu
podziałach było ich juŜ z górą trylion.
Tak w organizmie Michełle Martel rozpoczęła się 28 grudnia, dwa
dni po jej dwunastych urodzinach, ostra, gwałtownie postępująca bia
Strona 1
6251
łaczka mielobiastyczna. Dziewczyna nie miała pojęcia, co się z nią
dzieje; wiedziała jedynie, Ŝe ma gorączkę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zimny styczniowy poranek powoli rozlewał się po skutym mrozem miasteczku Shaftesbury w stanie New
Hampshire. W miarę jak zimowe niebo powoli jaśniało, cienie niechętnie ustępowały, obnaŜając monotonną
szarą powłokę chmur. Zanosiło się na śnieg i pomimo zimna w powietrzu czuć było wilgoć przypominającą,
Ŝe niedaleko na wschód leŜy Atlantyk.
Czerwone ceglane budynki starego Shaftesbury tuliły się do rzeki Pawtomack niczym widmo przeszłości.
Rzeka stanowiła ostoję, Ŝyciodajny strumień miasta; brała początek z ośnieŜonych Gór Białych i na
południowym wschodzie wpadała do morza. Gdy docierała do miasta, jej gładki bieg przerywały rozpadająca
się tama i nieczynne juŜ koło starego młyna.. WzdłuŜ brzegów rozciągały się kwartały pustych zabudowań
fabrycznych, pozostałości z czasów, gdy tkalnie Nowej Anglii stanowiły centrum przemysłu włókienniczego.
Na południowym krańcu miasta, u początku Main Street, ostatni ceglany budynek zajmowała obecnie
fabryka pod nazwą Recycle Ltd, zajmująca się przetwarzaniem odpadów gumy, plastyku i winylu. StruŜka
szarego, kwaśnego dymu unosiła się z komina o fallicznym kształcie i stapiała z chmurami Nad całą okolicą
wisiał odstręczający, dławiący smród palonego plastyku i kauczuku. Fabrykę otaczały ze wszystkich stron
sterty uŜywanych opon, niczym odchody jakiegoś gigantycznego potwora
Na południe od miasta rzeka toczyła swe wody przez łagodne, zalesione wzgórza oraz pokryte śniegiem
pastwiska, ogrodzone trzysta lat temu murkami z kamieni przez pierwszych osadników. Sześć mil
dalej zataczała łagodny łuk ku wschodowi, tworząc idylliczny sześcioakrowy półwysep, na środek którego
rzeczna odnoga doprowadzała wodę do płytkiego stawu. Za stawem wznosiło się wzgórze zwieńczone
wiejskim domem w stylu wiktoriańskim, z białymi framugami okien, dachem ze szczytami i piernikowymi
zdobieniami. Długi kręty podjazd obsadzony dębami i klonami prowadził w dół do międzystanowej
autostrady nr 301, biegnącej na południe do Massachusetts. Dwadzieścia pięć jardów na północ od domu
znajdowała się zniszczona kaprysami aury stodoła okolona kępą iglastych drzew. Na skraju stawu stała na
palach miniaturowa wersja domu szopa zamieniona w domek zabaw.
Ten piękny nowoangielski krajobraz mógłby wyglądać jak wyjęty ze styczniowej ilustracji do kalendarza,
gdyby nie jeden szczegół: w stawie nie było ryb, a w promieniu sześciu stóp od jego brzegu nic nie rosło.
Blade światło poranka przesączało się do wnętrza domu przez koronkowe firanki, stopniowo wytrącając
Charlesa Martela z głębi spokojnego snu. Przewrócił się na lewy bok, z tym przyjemnym uczuciem, jakie
towarzyszyło mu od dwóch lat. W jego Ŝyciu ponownie zapanowały ład i bezpieczeństwo; po wykryciu u
jego pierwszej Ŝony białaczki Charles nie spodziewał się, Ŝe to jeszcze kiedykolwiek nastąpi. Umarła dziewięć
lat temu, pozostawiając go z trojgiem małych dzieci. Z trudem przetrwał lata, które później nastąpiły.
Teraz naleŜało to jednak do przeszłości, a straszliwa rana powoli się zagoiła. Udało mu się nawet zapełnić
nieznośną pustkę. Dwa lata temu ponownie się oŜenił, lecz wciąŜ bał się przyznać przed samym sobą, jak
"bardzo jego Ŝycie zmieniło się na lepsze. Łatwiej było koncentrować się na pracy i Ŝyciu codziennym w nowej
rodzinie, niŜ dopuszczać do siebie myśl, Ŝe odzyskał spokój i znowu, mimo wszystko, jest szczęśliwy. Trudno
jednak' było temu zaprzeczyć; Cathryn dawała mu radość Ŝycia. Charles zakochał się w niej w dniu, w którym
ją poznał, i pobrali się pięć miesięcy później. Minione dwa lata jedynie wzmocniły jego uczucie.
W bladym świetle brzasku wpatrywał się w profil swej śpiącej Ŝony. LeŜała na wznak z prawą ręką niedbale
odrzuconą nad głowę. Wcale nie wyglądała na swoje trzydzieści dwa lata, co z początku jedynie pogłębiało
świadomość dzielącej ich róŜnicy wieku. Charles miał czterdzieści pięć lat i zdawał sobie sprawę, Ŝe na tyle
wygląda. Cathryn natomiast moŜna by dać najwyŜej dwadzieścia pięć. Wsparłszy się na łokciu, Charles
wpatrzył się w jej delikatne rysy. Przesunął wzrokiem wzdłuŜ prowokującej wypukłości obojczyka aŜ do
ramienia,
10
dokąd spływały jej miękkie ciemne włosy. Jej twarz oświetlona łagodnym światłem poranka wydawała się
promienna, gdy wodził spojrzeniem po lekko zakrzywionym nosie i rozszerzających się nieznacznie przy
kaŜdym oddechu nozdrzach. Patrząc tak na nią poczuł, jak wzrasta w nim namiętność.
Spojrzał na budzik: zadzwoni dopiero za dwadzieścia minut. Z zadowoleniem wsunął się głębiej w wygrzane
miejsce pod puchową kołdrą i przytulił do Cathryn. Jeszcze raz ogarnęło go zdziwienie, Ŝe moŜe odczuwać
taką radość. Cieszył się nawet na pracę w Instytucie; posuwała się coraz szybciej. Poczuł dreszcz podniecenia.
A gdyby tak rzeczywiście właśnie jemu, Charlesowi Martelowi, chłopakowi z Teaneck w stanie New Jersey,
Strona 2
6251
udało się zrobić pierwszy krok w rozwiązaniu tajemnicy raka? Wiedział, Ŝe staje się to coraz bardziej
prawdopodobne, ironia polegała na tym, Ŝe formalnie rzecz biorąc nie był naukowcem. Kiedy zachorowała
jego pierwsza Ŝona Elizabeth, pracował jako internista, specjalizujący się w alergologii. Po jej śmierci rzucił
lukratywną praktykę, by cały czas poświęcić na prowadzenie badań w Instytucie Weinburgera i choć
niektórzy koledzy mówili mu, Ŝe to nie najlepszy sposób na poradzenie sobie ze strapieniem, osiągnął przecieŜ
pewne wyniki.
Wyczuwając, Ŝe mąŜ się obudził, Cathryn obróciła się ku niemu i znalazła w mocnym uścisku. Przecierając
oczy ze snu, spojrzała na Charlesa i uśmiechnęła się wyglądał niezwykle jak na siebie szelmowsko.
I co ci tam chodzi po główce? zapytała z uśmiechem.
Po prostu ci się przyglądałem.
Cudownie. Lepiej juŜ nie mogę wyglądać powiedziała Cathryn.
Wyglądasz oszałamiająco rzekł Ŝartobliwie Charles, odgarniając gęste włosy z jej czoła.
Rozbudzona juŜ Cathryn uświadomiła sobie podniecenie męŜa. Przesunęła dłonią po jego ciele i natrafiła na
wypręŜony członek.
A to co takiego? zapytała.
Nie biorę za to odpowiedzialności powiedział Charles. Ta część mojej anatomii kieruje się własnym
rozumem.
Nasz polski papieŜ twierdzi, Ŝe męŜczyzna nie powinien poŜądać swej Ŝony.
Nie ciebie poŜądałem. Myślałem o pracy zaŜartował Charles.
Gdy pierwsze płatki śniegu opadły na dach ze szczytami, doznali wspólnego spełnienia, namiętności i
czułości, które zawsze wprawiały Charlesa w oszołomienie. Potem odezwał się budzik. Zaczynał się
dzień.
11
Michelle usłyszała dobiegający z daleka głos Cathryn wybijający ją ze snu; śniła, Ŝe właśnie idzie z ojcem przez
jakieś pole. Usiłowała tam pozostać, ale głos był nieustępliwy. Poczuła dłoń na swoim ramieniu. Otworzywszy
oczy, zobaczyła nad sobą roześmianą twarz macochy.
Czas wstawać powiedziała raźno Cathryn.
Michelle zaczerpnęła głęboko powietrza i kiwnęła głową na znak, Ŝe rozumie. Źle spała tej nocy, męczyły ją
złe sny, budziła się zlana potem. Pod przykryciem było jej gorąco, lecz gdy je odrzucała, ogarniały ją dreszcze.
Kilkakrotnie w ciągu nocy zastanawiała się, czy nie pójść do ojca. Zrobiłaby tak na pewno, gdyby był sam.
Rany boskie, masz wypieki powiedziała Cathryn, rozsuwając story. Podeszła z powrotem do Michelle i
dotknęła dłonią jej czoła. Było rozpalone. Chyba znów masz gorączkę powiedziała ze współczuciem
Cathryn. Jesteś chora?
Nie odpowiedziała natychmiast Michelle. Nie chciała znów chorować, chciała iść do szkoły. Miała ochotę
wstać i jak co dzień przygotować sok pomarańczowy. Upodobała sobie tę czynność.
Lepiej zmierz temperaturę powiedziała Cathryn, przechodząc do wspólnej łazienki między sypialniami.
Wynurzyła się z niej po chwili, na przemian potrząsając termometrem i sprawdzając w nim słupek rtęci.
Potrwa to tylko chwilę i będziemy wiedzieć na pewno. Wsunęła termometr Michelle do ust. Weź go pod
język. Wrócę, kiedy pobudzę chłopaków.
Gdy drzwi się zamknęły, Michelle wyjęła termometr. JuŜ w ciągu tego krótkiego czasu słupek rtęci podniósł
się do 37,2° C. Miała gorączkę i czuła to. Bolały ją nogi, doznawała teŜ nieprzyjemnego uczucia w dołku.
WłoŜyła termometr z powrotem do ust. Ze swego łóŜka widziała przez okno domek zabaw, na który zgodnie
z jej Ŝyczeniem Charles przerobił dawną szopę. Na widok pokrytego śniegiem dachu przeszył ją zimny
dreszcz. Zatęskniła za wiosną i dniami nieróbstwa, które spędzała w domku. Wyłącznie z ojcem.
Kiedy Cathryn otworzyła drzwi, zastała piętnastoletniego Jeana Paula wspartego o oparcie łóŜka z
podręcznikiem fizyki w ręku. Niewielkie radio z zegarem wypełniało pokój łagodnym rockandrollem.
Chłopiec miał na sobie flanelową ciemnoczerwoną piŜamę, z niebieskimi aplikacjami, którą podarowała mu na
BoŜe Narodzenie.
Masz dwadzieścia minut powiedziała pogodnie Cathryn.
Dzięki, mamo odrzekł z uśmiechem Jean Paul.
Przystanęła w drzwiach i spojrzała na niego z rozczuleniem. Miała
12
ochotę rzucić się ku niemu i złapać go w objęcia, oparła się jednak pokusie Nauczyła się, Ŝe wszyscy
Martelowie zachowywali pewną powściągliwość, jeśli chodzi o bezpośredni kontakt fizyczny. Z początku dość
Strona 3
6251
trudno było jej do tego przywyknąć. Cathryn pochodziła z włoskiej dzielnicy North End w Bostonie, gdzie
dotyk i uścisk nie były niczym niezwykłym. Jej ojciec był wprawdzie Litwinem, ale zostawił Ŝonę i dzieci, gdy
Cathryn miała dwanaście lat, dorastała więc bez jego wpływu. Czuła się stuprocentową Włoszką.
Zobaczymy się przy śniadaniu powiedziała.
Jean Paul wiedział, Ŝe Cathryn uwielbia, gdy mówi do niej „mamo", i chętnie robił jej tę przyjemność. Mógł jej
w ten sposób odpłacić za ciepło i uwagę, jaką mu poświęcała. Jeana Paula wychowywał najpierw bardzo
zapracowany ojciec, czuł się teŜ nieco w cieniu zarówno swojego starszego brata Chucka, jak i uroczej
siostrzyczki, Michelle. Potem pojawiła się Cathryn i całe zamieszanie związane z jej wejściem do rodziny, a
wreszcie prawna adopcja Chucka, Jeana Paula i Michelle. Jean Paul mówiłby do macochy nawet „babciu",
gdyby tylko sobie tego Ŝyczyła. UwaŜał, Ŝe kocha Cathryn równie głęboko, jak swą rodzoną matkę, a
przynajmniej jej wspomnienie. Miał sześć lat, gdy umarła.
Chuck zamrugał oczyma przy pierwszym dotknięciu Cathryn, udawał jednak, Ŝe jeszcze śpi, wtulając dalej
głowę w poduszkę. Wiedział, Ŝe jeśli nie będzie reagował, spróbuje go obudzić ponownie, tym razem jednak
potrząsając nim bardziej zdecydowanie. Miał rację: Cathryn oburącz wyciągnęła spod niego poduszkę i
zaczęła tarmosić go za barki. Chuck miał osiemnaście lat i za sobą pierwsze półrocze na Uniwersytecie
PółnocnoWschodnim. Nie szło mu zbyt dobrze i bał się nadchodzącej sesji egzaminacyjnej. Wypadnie fatalnie.
Ze wszystkiego z wyjątkiem psychologii.
Został ci kwadrans rzekła Cathryn. Potargała jego długie włosy. Ojciec chce wcześniej pojechać do
laboratorium.
Cholera mruknął Chuck pod nosem.
Charlesie juniorze! wykrzyknęła Cathryn, udając oburzenie. " Nie wstaję wyrwał jej poduszkę i zakrył
nią głowę.
Owszem, wstajesz powiedziała Cathryn, zdzierając z niego pościel. Chłodne poranne powietrze owiało
ubranego jedynie w spodenki Chucka. Podskoczył na łóŜku, otulając się kocem. Mówiłem ci, Ŝebyś nigdy
tego nie robiła! warknął.
A ja ci mówiłam, Ŝebyś nie uŜywał przy mnie brzydkich
13
słów powiedziała Cathryn, nie zwracając uwagi na ton jego głosu. Masz piętnaście minut!
Odwróciła się na pięcie i wyszła. Twarz Chucka spąsowiała z zawo du. Przyglądał się, jak macocha
przechodzi korytarzykiem do pokoju Michelle. Miała na sobie stary jedwabny, kupiony na pchlim targu
szlafrok, którego ciemnobrzoskwiniowa barwa nie odbiegała właś ciwie od karnacji jej skóry. Bez większego
trudu mógł sobie wyobrazić Cathryn nagą. Była za młoda na jego matkę.
Wyciągnął rękę i zatrzasnął drzwi. Tylko dlatego, Ŝe ojciec lubi być laboratorium przed ósmą, on musi
wstawać o bladym świcie jakiś chłop! Wielki mi naukowiec. Chuck otarł twarz i spojrzał na leŜącą koło łóŜka
otwartą ksiąŜkę. Była to „Zbrodnia i kara". Czytał ją prawie cały poprzedni wieczór. Nie naleŜała do jego
zestawu lektór obowiązkowych, i pewnie dlatego tak go wciągnęła. Powinien przyłoŜyć się do chemii, bo
groziło mu jej oblanie. Chryste, co na to powiedziałby Charles! JuŜ i tak było tyle hałasu, gdy Chuckowi i
udało się dostać do alma mater Charlesa, Harvardu. Jeśli teraz zawali chemię... Charles zdawał na studiach
końcowe egzaminy właśnie z chemii.
Nie mam zamiaru być pieprzonym lekarzem warknął pod nosem Chuck, wciągając swe brudne dŜinsy.
Chlubił się tym, Ŝe nigdy nie były prane. W łazience postanowił się nie golić. Przyszło mu na myśl, Ŝeby
zapuścić brodę.
Ubrany w polinezyjskiego kroju spódniczkę nazywaną lavak z materiału frotte, niefortunnie podkreślającą
piętnaście funtów, które przybyły mu przez ostatnie dziesięć lat, Charles namydlał podbródek W myślach
usiłował uporządkować tysiączne fakty związane z prowa dzonymi właśnie pracami badawczymi. ZłoŜoność
układów immunologicznych Ŝywych organizmów nie przestawała wprawiać go w podziw i zachwyt,
zwłaszcza teraz, gdy zdawało mu się, Ŝe bliski jest odpowiedzi na waŜne pytania dotyczące nowotworów.
Zdarzało mu się juŜ odczuwać podniecenie i mylić się, z czego dobrze zdawał sobie sprawę. Swe nowe
koncepcje oparł jednak na latach starannych eksperymentów zakończonych dającymi się powtórzyć
wynikami.
Przygotował w myślach plan zajęć na ten dzień. Chciał zacząć pracę nad nowym szczepem myszy
oznaczonym HR7, u którego występował wrodzony rak gruczołu piersiowego. Miał nadzieję wywołać u nich
uczulenie na własny nowotwór. Czuł, Ŝe jest coraz bliŜej tego celu
Do łazienki weszła Cathryn i przecisnęła się koło niego. Ściągnęła
Strona 4
6251
14
przez głowę szlafrok i weszła pod prysznic. Zza parawanu wzbiły się kłęby pary wodnej. Po chwili odsunęła
zasłonkę i rzekła do Charlesa:
Chyba będę musiała pójść z Michelle do prawdziwego lekarza. Po czym zniknęła z powrotem pod
prysznicem.
Charles przerwał golenie, usiłując jakoś przełknąć jej sarkastyczną uwagę o „prawdziwych" lekarzach. Był na
tym punkcie draŜliwy.
Myślałam, Ŝe jeśli wyjdę za lekarza, będę miała przynajmniej zapewnioną dobrą opiekę medyczną dla swojej
rodziny. AleŜ się omyliłam! zawołała Cathryn, przekrzykując szum prysznica.
Charles zajął się oględzinami swej do połowy ogolonej twarzy. Dostrzegł, Ŝe ma nieco opuchnięte powieki.
Usiłował nie dać się wciągnąć w sprzeczkę. Fakt, Ŝe kłopoty zdrowotne w ich rodzinie samorzutnie
ustępowały w ciągu dwudziestu czterech godzin, nie docierał do Cathryn. Jej świeŜo rozbudzone instynkty
matczyne nakazywały wzywać specjalistę do kaŜdego kichnięcia, bólu czy biegunki.
Michelle wciąŜ się podle czuje? zapytał. Lepiej od razu przejść do konkretów.
Nie mam ochoty ci jeszcze raz powtarzać, Ŝe przez cały czas czuje się niewyraźnie powiedziała Cathryn.
Charles z rozdraŜnieniem odsunął zasłonę prysznica.
Cathryn, zajmuję się badaniami nad nowotworami, nie pediatrią.
Och, przepraszam podstawiła twarz pod strumień wody. Myślałam, Ŝe jesteś lekarzem.
Nie dam się sprowokować do kłótni powiedział gniewnie. Wszędzie szaleje grypa. Michelle pewnie ją
gdzieś złapała Pomęczy się przez tydzień i wszystko będzie dobrze.
Cathryn odsunęła się spod sitka prysznica i popatrzyła na Charlesa. Kłopot w tym, Ŝe Michelle czuje się
podle od czterech tygodni.
Czterech tygodni? spytał z niedowierzaniem. Pochłonięty swymi badaniami tracił poczucie czasu.
[• Cztery tygodnie powtórzyła Cathryn. Nie myśl, Ŝe wpadam w panikę przy byle przeziębieniu. Chyba
zabiorę ją do Kliniki Pediatrycznej na wizytę u doktora Wileya. Odwiedzę teŜ przy okazji chłopaka
Schonhauserów.
No dobrze, obejrzę Michelle zgodził się Charles, odwracając się do umywalki. Cztery tygodnie to trochę za
długo jak na grypę. MoŜe Cathryn przesadzała, wiedział jednak, Ŝe mądrzej będzie tego nie mówić. Lepiej
zmienić temat. Co się stało z chłopakiem Schon
hauserów? spytał. Schonhauserowie mieszkali o mile od nich w górę rzeki. Henry Śchonhauser, chemik z
Massachusetts Institute of Technology, naleŜał do nielicznych osób, z którymi Charles lubił się spotykać na
gruncie towarzyskim. Ich syn, Tad, był o prawie rok młodszy od Michelle, jednak ich daty urodzin tak się
ułoŜyły, Ŝe chodzili do tej samej klasy.
Cathryn wyszła spod prysznica zadowolona, Ŝe udało się jej skłonić Charlesa do zajęcia się Michelle.
LeŜy w szpitalu od trzech tygodni powiedziała. Słyszałam, Ŝe jest bardzo chory, ale nie miałam ostatnio
okazji rozmawiać z Marge.
Co u niego rozpoznano? Charles przyłoŜył Ŝyletkę pod bokobrody po prawej stronie.
Anemię elastyczną czy coś w tym rodzaju. Nigdy o czymś takim nie słyszałam.
Anemię aplastyczną? rzekł z niedowierzaniem.
Chyba tak.
Mój BoŜe, to okropne powiedział, opierając się o umywalkę.
A co to takiego? Cathryn poczuła mimowolny przypływ strachu.
Choroba, w której szpik kostny przestaje produkować krwinki.
To powaŜna choroba?
Zawsze jest powaŜna, a często śmiertelna.
Ręce Cathryn opadły wzdłuŜ boków. Zapomniała o wytarciu*
strzechy mokrych włosów. Odczuwała współczucie połączone z lę|
kiem.
To zaraźliwe?
Nie odparł z roztargnieniem Charles. Właśnie usiłował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o tym
schorzeniu. Było dość rzadkie.
Michelle i Tad spędzali mnóstwo czasu razem powiedziała;
niepewnie Cathryn. Charles spojrzał na nią i uświadomił sobie, Ŝe
chce, by ją uspokoił.
Strona 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tematy
- Strona pocz±tkowa
- Łoś Wincenty - NIEDYSKRECYA, ◕ EBOOK, 190 POWIEŚCI POLSKICH XIX WIEKU - NOWE W SIECI
- Św. Józef. Potężny patron w sprawach najtrudniejszych. Modlitewnik z różańcem, Powieści i opowiadania(1)
- (Powieści Tudorowskie 01) - Kochanice króla - Philippa Gregory(1), Ebook 04
- Żona pilota Przypadkowy turysta Shreve Anita, Powieści i opowiadania(1)
- Śladami drzewa sandałowego Miro Asha, Powieści i opowiadania(1)
- ŚNIADANIE Z TIFFANY EDWIN JOHN WINTLE, Powieści i opowiadania(1)
- Żywoty sofistów Filostratos Flawiusz, Powieści i opowiadania(1)
- Antoni Malczewski - Powieść ukraińska, Literatura - różne
- Świadkowie Jehowy wobec polityki USA syjonizmu i wolnomularstwa Ruiter Robin ebook, Inne
- [Bastet] Krukoniada -3- Robin, HP FanFiction, FF
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- acr-forum.keep.pl