[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

Łoś  Wincenty

 

NIEDYSKRECYA

 

 

 

 

U CYGANÓW

 

OPOWIADANIE MALARZA.

 

 

I.

 

Lat temu kilkanaście, zaczynałem karyerę artystyczna i chciwy byłem rozgłosu,

jakby największego skarbu.

Owocem bezsennych nocy, spędzonych na wyszukiwaniu porywającego przedmiotu, był

projekt wzięcia za temat do obrazu — cyganów.

Myśl zrodziła się w Warszawie, w ciasnej izdebce na strychu, o godzinie czwartej

rano.

O piątej mój obraz narysowany był w głowie, a tego samego dnia wieczorem

wsiadłem do wagonu, który mnie miał zawieźć do kraju tych nomadów.

Obraz postanowiłem wykończyć w szczegółach, oprzeć go na studyach i wystąpić z

nim, jako pretendent do złotego medalu na najbliższej wystawie powszechnej w

Paryżu.

Przypomniałem sobie, iż w Monachium kolegowałem i przyjaźniłem się z węgierskim

malarzem Sekai, który studyował lud madziarski.

 

 

 

Skomunikowawszy się z nim listownie, podążyłem do Pesztu.

Pozyskanie Sekai'ego dla mego przedmiotu, stało się kwestyą jednej godziny.

Postanowiliśmy obaj wygotować dwa cygańskie rodzajowe obrazy i wystąpić z niemi

w paryzkim salonie, zadziwić świat, zdobyć rozgłos i kupy złota. Sekai jednak,

głęboki znawca sztuki i badacz ludu, tak słusznie zauważył:

— Jeśli chcesz poznać cygana ze stanowiska artystycznego, to mu się nie

przypatruj na jego tle właściwem. Tyrolczyk mniej uderza w Tyrolu, cygan nie

olśniewa wyobraźni w Węgrzech. Pojedziemy do znanego mi miasteczka Bardyowa,

leżącego tuż na granicy Galicyi. Tam zaciągniemy się do pierwszej cygańskiej

bandy, wychodzącej na letnią wędrówkę, i przeciągniemy po tamtej stronie Karpat,

przez szeroki pas cudownego kraju.

— Zgoda! — zawołałem, przerywając przyjacielowi opis piękności Węgier i Galicyi,

widzianych ze szczytów, oddzielających te krainy Karpat.Łaknąłem wrażeń, nowych

widoków, chciwy byłem poznać obozowe życie tułaczej bandy, która od wieków nie

zmieniła swego sposobu życia i przedstawiała dla artysty tyle skarbów pierwotnej

poezyi, oryginalnego kolorytu, tyle artystycznych typów i scen.

Po trzechdniowym pobycie w Bardyowie, zaczęliśmy wątpić, czy spotkamy bandę

cygańską złożoną z kilkudziesięciu ludzi i choćby jednego namiotu.

 

 

 

Pora była spóźniona. Trawa na łąkach już pokrywała się żółtem kwieciem;

zgłodniały koń choć dorywczo mógł się dobrze pożywić. Cyganie przeszli już

Karpaty i przeciągnęli na północ i wschód.

Przez Bardyów przechodziły tylko niedobitki, jednokonne obszyte płótnem wozy,

należące do rodzin postanawiających na własną rękę odbywać letnia wędrówkę.

A nam trzeba było obozu z wodzem na czele, z cygańską muzyką i rozpinającym się

po lasach i różnych łąkach namiotem, z wróżącemi staremi wiedźmami, ze zgrają

czarnych bachorów, z ogniskiem w około którego tańczyłyby wśród dźwięku dzwonków

czarnowłose cyganki.

Rozesłaliśmy gońców na wszystkie strony ale napróżno.

Już zaczynaliśmy powątpiewać i martwić się, jakby nieszczęściem, gdy dano nam

znać, że banda cygańska prowadzona przez słynnego Belę, rozbiła namioty u

podnóża Karpat, tuż niedaleko Bardyowa w Galicyi.

O Beli słyszeliśmy już w Bardyowie, jako o królu cyganów.

Szczerosrebrne guzy na uprzężach miały jego konie, a lśniły od złota i czerwieni

jego córy.

Opowiedziano nam dalej, iż był on postrachem wsi i miasteczek, bo musiał mieć

konia, który mu gdziekolwiek wpadł w oko; bo wieczerzy inaczej nie ja-

 

 

 

dał, tylko w około ogniska, przy którem piekł się wół lub najpiękniejszy w

miejscowości baran.

A gdzie stanął obozem, tam rozpuszczał dziesięć starych cyganek w łachmanach,

które rano wychodziły z zasmolonemu kartami, muszlami i czarami, a wracały

wieczorem z pełną monety sakwa.

Natychmiast wynajęliśmy parę dzielnych szkapin i kazali woźnicy, co koniom tchu

i sił starczy, pędzić i wspinać się po wierzchołkach Karpat.

Bela bowiem nigdzie długo się nie zatrzymywał, lato musiało mu wystarczyć na

splądrowanie całego pasa kraju, roztaczającego się wzdłuż Karpat.

Ciągnął on zygzakami przez wszystkie prześliczne mieściny, bielejące wśród

zielonych równin i wyglądające jak białe mrowisko u podnóża niebotycznych gór i

w pogodne dnie migotających śniegiem ich szczytów.

Docierał aż do granic Bukowiny i Mołdawii. Dłużej niż gdziekolwiek, popasał w

Dzwinogrodzie i powracał nazad znów innym zygzakiem, odwiedzając miasta leżące

dalej od pasma gór, jak Stanisławów Halicz, Żydaczów. Dobromil, Sanok i inne.

Tak nam o Beli opowiadał nasz woźnica, poganiając co chwila swoje kare konie,

które opierając się na końcach kopyt, wyciągały głowy i zaokrąglały w kabłąk

szerokie i utuczone krzyże.

Bo też wspinaliśmy się na najwyższy szczyt Karpat w tej okolicy, leżący na

najkrótszej drodze między

 

 

 

Bardyowem a Żmigrodem, na którego łąkach Bela miał rozpiąć namioty.

Ten szczyt zwał się Magórą.

Nigdy nie zapomnę cudownego krajobrazu, jaki roztoczył się u nóg moich, gdy

wskoczyłem na najwznioślejszy szczyt Magóry.

Kawał Węgier i kawał najpiękniejszy Galicyi leżały jak malowidło jakie na

ogromnym, okrągłym talerzu.

Wśród nieprzejrzanych lasów, kupkowate białe punkciki odznaczały miasteczka,

dwory i wsie; widziane z tej wysokości zdawały się być gęsto jak bób posianemi,

na tej szmacie świata.

Odległości milowe niknęły w złudzeniu, jakie sprawiały spiętrzenia gór, powoli

spływających ku podkarpackim równinom.

Piętrzyło się to wszystko jedno na drugiem, poprzerzynane srebrnemi nitkami, do

jakich podobne były rzeki Poprad i Kopa, Jasia i Suchy, usiane dziewiwiczym

lasem i zielonemi dolinami.

Wyglądało to jak czarodziejski ogród duży, rozłożony na falistych wzgórzach z

kląbami i strumykami alejami i ścieżkami, domkami białemi i mostkami. Ta

przestrzeń kilkunastu mil kwadratowych Galicyi, tworzyła harmonijną całość.

— A gdzie Żmigród? — zapytałem, ochłonąwszy z czarodziejskiego wrażenia, bo mi

pilno było do moich cyganów.

Opalony madziar stanął na koźle i końcem bata

 

 

 

wskazał mi gdzieś daleko, jakby jeden dach, wyzierający i srebrzący się do

słońca z gęstwiny lasów.

— Żmigród, tak daleko! — westchnąłem. A woźnica nas objaśniał, że Bela będzie

bliżej, może między Ropianką a Łysogórą, gdzie roztaczała się szeroka równina

łąk i pastwisk.

I batem pokazał nam zielony gazon rajskiego ogrodu, otoczony szpalerami grabów i

świerków.

Konie odpoczywały, a my rozglądaliśmy się dokoła, nie wiedząc doprawdy czy

śnimy, czy na jawie własnemi oczami widzimy szmat polski.

Sekai szkicował.

A ja dopytywałem się o to i owo mego woźnicy, który znał ten kawał kraju jak

swoją kieszeń.

Zaintrygowały mię dwa białe zameczki, leżące jeszcze w górach niedaleko od nas,

jeden w Galicyi, drugi na "Węgrzech.

Oba dziwnie były piękne. Podobne do siebie, jakby dwaj bracia przyrodni, jakieś

tęskne poezyą swych gotyckich wieżyczek, może dlatego że się nigdy wzajemnie

widzieć nie mogły.

A woźnica opowiadał, że dwa zameczki należały do jednego właściciela, choć

przegradzała je niebotyczna Magóra.

— Lat temu sporo — mówił — pan tego błyszczącego cynkowym dachem zamku, polak,

ożenił się z dorodną węgierką, która mieszkała w tych murach pokrytych czerwone

blachą.

Tu wskazał batem na zameczek galicyjski i zaraz

 

 

 

potem jednym obrotem ręki spoczął końcem swego biczyska nad dumną, choć wązka

wieżycą, zdobiącą już węgierski kraj.

Coś było poetycznego w tej historyjce mego chłopa.

Zapytałem więc go ciekawie, wskazując ręką na czerwone dachy węgierskiej

miejscowości, jak ona się zowie.

— Nie wiem! — odparł, ruszając ramionami.

— A to? — zapytałem jeszcze, obracając się twarzą do Żmigrodu i rzucając pełne

ciekawości spojrzenie na romantyczną, cynkiem pokrytą budowę.

Woźnica się zamyślił i po chwili dopiero odparł z radością widoczną, że sobie

przypomniał nazwisko:

— Czarada! Czarada!

Konie wypoczęły i napasły się węgierskim owsem; wsiedliśmy więc do bryczki i

ruszyli dalej. Jazda była aż ha! — koła tylko warczały, a konie siadały w kłusie

na zadach, nie mogąc utrzymać wozu staczającego się ze szczytu Karpat.

Węgry zniknęły, rozszerzała się tylko Galicya.

Sekai milczał, a ja rozmyślałem jeszcze nad Czarada i tym polskim panem, tą

węgierską dziewicą.

Zdawało mi się, że gdybym był pisarzem, z tych tylko danych stworzyłbym powieść.

Co chwila zagadywałem woźnicę o szczegóły tego romansu w Czaradzie.

Ale nic się nie dowiedziałem. Dawne to były czasy. Teraz w Czaradzie mieszkał

syn tego małżeń-

 

 

 

stwa, które skupiło w jednę rękę dwie rezydencye, zdało mi się wtedy,

najpiękniejsze jakie widziałem.

Już noc zapadła, już wóz nasz szparko się toczył po gładkiej drodze, prowadzącej

do gościńca łączącego Duklę ze Żmigrodem, a ja oglądałem się jeszcze, czy nie

widać białych murów Czarady.

Jeszcze migotał zamek swą srebrną wieżą do wchodzącego, het daleko za Jasłem,

księżyca.

Wtem wjechaliśmy w las, na krawędzi którego wyminęło nas dwóch młodych chłopów,

ubranych dość oryginalnie.

Woźnica nasz się zatrzymał.

— Hej! chłopcy! — zawołał — nie widzieliście cyganów?

— Jakich cyganów?

— Od Beli. Chłopaki przystanęli,

— Nie słyszycie muzyki? — zawołał jeden z nich — ot zaraz za lasem, na

Chyrowskiej łące nocują.

Woźnica zaciął konie, a mnie serce zabiło.

Za kilkanaście minut miałem się znaleźć w otoczeniu, o którem od kilku tygodni

marzyłem.

Sekai nadstawiał uszu i twierdził, że słyszy cygańskie din, din, din...

Wreszcie bryczka wytoczyła się z gęstwiny lasu.

Noc zapanowała wszechwładnie.

Nagle olśniła nas łuna od ogromnego cygańskiego obozowiska.

 

 

 

Na polance pod lasem, ognisko buchało płomieniem i oświecało różnobarwne ludzkie

postacie.

Zabłysły srebrne guzy na kurtkach mężczyzn, czerwone chusty na opalonych szyjach

kobiet.

W ogniu i dymie zarysowały się sylwetki atletycznych cyganów, rozpięte namioty,

budziaste wozy i profile grubych, ogoniastych koni.

— Prędzej jedź! — zawołał Sekai.

A muzyka dzika, pełna siły i werwy, coraz bliżej, coraz głośniej, coraz

dźwięczniej w uszach naszych brzmiała:

— Taraban, tara ban! din!  — din! taraban din din din!... din... din...

Cyganki tańczyły, podnosząc w górę opatrzone dzwonkami talerze, i zagłuszały

dziką orkiestrę swem.

— Bum! bum! din din din... din din din!

 

 

II.

 

Trzy tygodnie upływało, jak przystąpiliśmy do cygańskiej bandy i włóczyli się z

nią od wioski do wioski, biorąc udział w tem nadzwyczajnem życiu.

Nie nudziliśmy się, bo wrażeń, jakich doznawaliśmy w tej wędrówce, nie dałaby

nam żadna inna artystyczna wycieczka.

 

 

 

Banda składała się z czterdziestu i kilku głów, z których każda wkrótce znalazła

się w tece mojej i Sekaiego.

To były pierwotne, dzikie typy, to były malownicze ciała i pełne barw nieznanych

charaktery, których wierne odtworzenie jest rzeczą dość trudną.

W tej samej bandzie, znajdowały się cztery postacie wybitniejsze od innych.

Przedewszystkiem Bela, wódz; mężczyzna lat trzydziestu, atletycznej budowy,

pięknych rysów. Zwykle wyglądał ponury, milczący — wzrokiem więcej niż słowami

rozkazywał.

Leżąc przy swym namiocie, z głową opartą o zwiniętą opończę, z krótką fajką w

ustach, dumał godzinami przypatrując się światu.

Czasem uśmiechnął się pogardliwie, czasem skarcił którego z cyganów, czasem

dzikie rzucił wejrzenie z pod nasuniętych na oczy, czarnych i gęstych brwi na

Murzę.

A Murza, śliczna cyganka, niejako pani w tej bandzie, obojętną była na jego

wzrok dziki.

Spała ona całemi dniami, w namiocie lub budzie wozu; dopiero budziła się z

zachodem słońca i ożywiała. Tańczyła wtedy, rozmawiała, rozkazywała i uśmiechała

się często do cygana, którego zwano Nipoliczem.

Nipolicz był przedmiotem osobnych studyów, jakieśmy z Sekaiem nad nim robili.

 

 

 

Cygan ten wyróżniał się od innych pod każdym względem.

Jego cera była jaśniejszą, jego ręce zdawały się być pokryte delikatną, umyślnie

zasmoloną skórą. Bielizna na nim bielała zawsze od czystości, a ubranie jego, z

guzami i pasem, odróżniało się świeżością.Śliczny to był chłop ze swą dużą,

czarną brodą, z prostym nosem, z pięknie zarysowanemi ustami i okiem pełnem

żaru.

Spojrzenie jego było inne niż wszystkich cyganów, inne nawet niż Beli, którego

oczy głębokie świdrowały w duszy człowieka.

W tem spojrzeniu Nipolicza tkwiło coś inteligentnego, mniej dzikiego. Czasem

zdawał się być mniej zamyślonym, nad rzeczami mającemi swą oś obrotową daleko od

cygańskiego obozu.

Te zadumy cygana intrygowały Sekai'ego.

Ale Nipolicz jeden unikał nas obu, odpowiadał nam półsłówkami, patrzył na nas

podejrzliwie i niechętnie.

Chcąc go zjednać, bo widzieliśmy, że od niego jednego moglibyśmy się dowiedzieć

tajemnic bandy Beli, na różne braliśmy się sposoby, ale wszystkie okazały się

próżnemi.

A spojrzenie pogardy, jakie nam raz rzucił, gdyśmy mu chcieli ofiarować wcale

pokaźny podarunek, bo kilkanaście guldenów, niemal nas przeraziło.

— Sprężyną poruszającą bandę Beli — rzekł raz do mnie Sekai — jest jakaś ciekawa

tajemnica. Czy

 

 

 

uważasz — mówił dalej — te włóczęgi zdają się opływać w pieniądze; jeśli kradną,

to jakby z zamiłowania idei. Ten Nipolicz, mający swój osobny namiot i

wyglądający na króla cyganów; ta Murza, tańcząca dlań godzinami późno w nocy,

przy ognisku i dźwięku całej orkiestry; ta Jarucha, stara wiedźma, o której

dotąd nie wiem, czy jest waryatką, czy tylko ją udaje — wszyscy oni wyglądają na

artystów.

Uwagi Sekai'ego nie były dla mnie nowością; sam je sobie zrobiłem, postanawiając

dotąd zabawić w bandzie, pókiby mi się nie udało wpaść na trop tajemnicy.

Ale cyganie w ogóle są małomówni.

Gdyśmy po całodziennej włóczędze, przypieczeni ognistem słońcem, rozbili namioty

na jakiej zielonej łące, czy ukrytej leśnej polanie, czuliśmy się tak umęczeni,

iż wszelka chęć studyów psychologicznych nas opuszczała.

A wtedy zwykle dopiero cyganie żyć zaczynali. Nipolicz z Murzą wychodził po

zachodzie słońca do najbliższej wioski, dla wystarania się o woiaka lub barana.

Bela kładł się przy namiocie, i na pół śpiąc, palił fajkę.

A reszta bandy rozpraszała się po okolicy, aby żebrać, wróżyć, straszyć i kłaść

kabały.

Gdy ognisko już buchało, wszyscy wracali, jedli i pili, Jarucha grzebała w ogniu

i zawodziła, Murza tańczyła, orkiestra grała, Bela drzemał i uśmiechał

 

 

 

się z zabawnych epizodów, a Nipolicz się ożywiał i zachęcał cyganki do tańca,

cyganów do bijatyki, stare baby do kłótni.

Niewymownie go to wszystko bawiło.

Nieraz nam się zdawało, że i on dla studyów zaciągnął się do bandy,

O północy gasło powoli ognisko, a w około cichło.

I tylko słychać było senny śpiew starej Jaruchy, zawodzącej na wozie pod budę,

niewyraźne szepty Nipolicza z Murzą i niespokojne chrapanie Beli pod namiotem.

A zdala od borów i wsi dochodziły głosy pastuchów, pilnujących troskliwiej niż

zwykle trzody, lub pianie kogutów po dachach i drzewach,

Czasem cygańskie konie spłoszone tajemniczym głosem, dolatującym z lasu, zarżały

i zbiegły się w gromadę.

Czasem rozbeczały się cygańskie dzieci, gdy im komary spać nie dawały w

namiocie.

Ze wschodem słońca zwijano namioty, zaprzęgano konie i jazda dalej, po bocznych

drogach i dziurach, wertepach i urwiskach.

Bela z Nipoliczem szedł naprzód, a za nimi posuwał się tabor. Jedni pieszo,

drudzy na wozach, inni na koniach, których zawsze kilka, a często i kilkanaście

szło za bandą. Bela bowiem handlował końmi i jak twierdził, z tego zarobku

utrzymywał hordę.

Malowniczy był taki pochód, który z przestra-

 

 

 

chem witali mieszkańcy wsi, krzycząc i uciekając z chałup.

— Cyganie idą, cyganie!

Ale postrach trwał krótko. Gdy Bela rozpiął namioty, gdy się we wsi dowiedziano

jakie miał wozy, i jakie guzy u kurty, jakie cyganki miały bębenki a jakie konie

uprzęże, zbiegała się wieś cała i przyglądała cyganom, robiąc przytem różne

wymiany i interesa.

I tak codzień, byle dalej! byle dalej! ciągnęliśmy gościńcami i drogami wijącemi

się u podnóża Karpat, mijając na prawo niebotyczne góry, na lewo równiny

nieprzejrzane.

Po kilku tygodniach takiego powolnego pochodu, urozmaiconego to bójką z

chłopami, to jaką śmiałą kradzieżą, zwykle cieszącą Nipolicza najwięcej,

dotarliśmy aż do rzeki Bystrzyczy.

Trzeba ją było wpław przechodzić, a wezbrała ona po deszczach, które w tej

okolicy lały.

Bela nie chciał oddalać się od dziewiczych lasów, które tu się szerokiem pasmem

ciągną, i najkrótszą drogą pragnął dostać się do Delatyna i Kołomyi, zostawiając

Stanisławów na powrót.

Nad Bystrzycą więc, niedaleko od jej ujścia, w najbardziej malowniczej okolicy,

jaką mi się widzieć zdarzyło, rozłożyliśmy się obozem na jakie dwa dni, czekając

spadku wód.

W tych zarośniętych górach istniały poukrywane

 

 

 

chłopskie osady, będące prawie w zupełnym stanie dzikości.

Aby jednę z takich osad odszukać, wybrali się cyganie!

Cyganki poszły za borówkami i grzybami, a Bela z Nipoliczem udali się w głąb

lasów, zkąd niebawem mieli powrócić z upolowanym kozłem.

W tym celu Bela pożyczył odemnie strzelby; wtedy to raz pierwszy mnie o nią

zagadnął Nipolicz, tonem tak naturalnym, jakim dżentelman prosi dżentelmana o

pożyczkę.

Sekai szkicował z pagórka widok na ginące we mgle miasteczko Zielona, a ja

rozłożyłem się przy nim na trawie i kombinowałem szczegóły mego obrazu "obóz

cygański", który składał mi się barwnie w wyobraźni.

Cisza dokoła nas panowała, jakkolwiek miliony dzikich przytłumio...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl