[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Śliczna dziewczyna

 

Była to rzeczywiście śliczna dziewczyna. Ludzie przychodzący do tego parku — nawet tacy, którzy czynili to od wielu lat — nie pamiętali, aby zjawiła się tutaj kiedykolwiek choć jedna taka, która mogłaby stanąć koło niej. Ta dziewczyna podrywała wiarę w materialność świata; przechodzący obok ławki, na której siedziała, doznawali wrażenia, iż przeszli pięć kroków w innym świecie. Nawet staruszek, od lat łażący tędy z laską zakończoną szpikulcem, otworzył usta i szedł tak aż do końca alejki. A staruszek ten wiele widział, wiele mógłby powiedzieć o majowych nocach, kiedy — dusząc się ze złośliwej satysfakcji — wypłaszał stąd ubogich kochanków.

              Dziewczyna siedziała na ławce z chłopcem. Chłopiec nie mógł mieć więcej lat od niej — to znaczy dziewiętnaście lub dwadzieścia. Był także ładny, lecz ona gasiła go każdym, nawet najbardziej nieznacznym ruchem lub spojrzeniem. Ta dziewczyna miała w sobie kawał słońca — tak myśleli przechodzący tędy. W pewnym momencie rzekła:

              — Późno już. Muszę iść.

              — Jak chcesz — powiedział chłopiec. — Mnie tutaj dobrze.

              — Zrobisz to, o co cię proszę, czy nie?

              — Już ci powiedziałem.

              — Będziesz żałował.

              — To moja sprawa — powiedział chłopak. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów: prztyknął w denko, wyciągnął jednego i zapalił. Potem schował paczkę z powrotem.

              — Ja też palę — rzekła dziewczyna.

              — To bardzo niedobrze. Nikotyna szkodzi na zdrowie. Poza tym człowiek brzydnie.

              Popatrzyła na niego spod zmrużonych powiek. Oczy miała brązowe, ciemne: migotała w nich miodowa gwiazdka. Chciała coś powiedzieć, lecz przechodził koło nich jakiś mężczyzna w granatowym kiepskim garniturze.

              Był to nieznaczny urzędnik: nie osiągnął w życiu niczego, gdyż brakło mu i talentu, i wytrwałości. Jak każdy tego rodzaju człowiek uważał się jednak za skrzywdzonego i niezrozumianego. Popatrzył na śliczną dziewczynę i pomyślał: "Mój Boże! Gdybym ja miał taką! Może by to wszystko zaczęło być inne? Taka kobieta może odmienić wszystko; może dla niej wziąłbym się jeszcze za coś? A tak — złamane życie. Ech, cholera! Muszę iść do kina. Człowiek zaczyna się rozklejać..." Posmutniał i przyśpieszył kroku.

              Skoro tylko przeszedł, dziewczyna zapytała chłopca:

              — Dasz czy nie?

              — Nie lubię się powtarzać — odparł.

              Patrzyła na niego swymi ciemnymi oczyma i rzekła cicho:

              — Ty skurwysynu.

              Roześmiał się. Kopnął czubkiem buta kamyk leżący na ścieżce i powiedział bardzo cichym, melodyjnym głosem:

              — Popełniasz małą omyłkę: nie jestem twoim dzieckiem.

              — Gdybyś był moim dzieckiem — rzekła — wiedziałabym, co z tobą zrobić.

              Spojrzał na nią z ukosa i odparł:

              — Dlaczego więc radzisz się mnie, co zrobić ze swoim?

              — Jest także i twoje.

              — Ty bardzo pięknie mówisz — rzekł — i na pewno bardzo wzruszająco. Ale ja nie byłem wtedy sam. Był i Mietek, i Roman, i jeszcze paru innych. Dlaczego przychodzisz do mnie po forsę? Czy ja jestem świętym Mikołajem?

              — Ja z tamtymi nic nie miałam.

              — Wychodziłaś z nimi na dwór.

              — Po to, żeby odetchnąć i przejść się kawałek. Była wtedy taka piękna noc...

              — Ach tak — powiedział obojętnie. Zgasił papierosa i oparłszy ramiona o poręcze ławki, przeciągnął się. Patrzył chwilę na wygasające niebo, potem rzekł: — Przykro mi, ale ja już dawno przestałem wierzyć w cuda. Jeszcze nie słyszałem, aby dziewczyna szła w nocy nad rzekę z mężczyzną li tylko po to, aby popatrzeć na księżyc. Zwykle księżyc w takim wypadku kapuje na nich.

              Dziewczyna uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Milczała; w ręku miażdżyła małą gałązkę. Ręce miała takie, jakie miewają Madonny na starych obrazach: długie, szczupłe nerwowe, żyjące własnym, pięknym życiem. Człowiek, który w tej chwili przechodził koło nich, spojrzał na nią, potem na jej ręce i zaparło mu dech. Był on młodym pisarzem i marzył o napisaniu wielkiej, miłosnej powieści, na którą tak bezustannie i boleśnie oczekują ludzie. W tej chwili — z przerażającą jasnością — ujrzał całość; od wielu miesięcy już trzepotały mu się po głowie sceny, dialogi, twarze, lecz dopiero w tej chwili ujrzał swoje dzieło jako myśl skończoną. "Już mam — kombinował gorączkowo. — Teraz już mam. Oni spotkali się przypadkowo na ławce w tym parku. Zawiązuje się romans, pierwsza miłosna noc... Traktują to wszystko cynicznie, sportowo, gdyż tak sobie postanawiają, aby uniknąć komplikacji i rozczarowań. Lecz z czasem — przychodzi miłość. Wielka, obezwładniająca, rzucająca na kolana. Ale oni nie mogą w to uwierzyć; dręczy ich cyniczny początek. Lecz w końcu rozumieją; pozostaną już razem, na zawsze złączeni uczuciem. To będzie rzecz pełna gniewu!..." Uradowany pogalopował do domu.

              Dziewczyna powiedziała do chłopaka:

              — Dobrze. Jak chcesz. Ale ja cię załatwię. Inni też dowiedzą się o naszej słodkiej tajemnicy. Wylecisz na zbity łeb. Zapomnisz, że chciałeś zostać inżynierem, mój drogi. Już ja ci pomogę.

              Nie drgnąwszy odparł:

              — Miła, zaczynasz być śmieszna, a to źle. Ja osobiście niczego w życiu nie boję się tak jak śmieszności.

              — Mimo to będziesz śmieszny.

              — Niezupełnie. Ja także mogę ci przypomnieć o pewnych faktach. Na przykład taki: jest noc, pewien chłopak będący w wojsku myśli o swej dziewczynie i marzy o chwili, kiedy będą razem. Pełni oczywiście wartę... Ładne, prawda? Tymczasem... — Zbliżył ku niej twarz i powiedział twardo: — Tymczasem dziewczyna bawi się w "Kameralnej" z dwoma podtatusiałymi facetami, którzy mają jeszcze sklepiki na ulicy Chmielnej i sflaczałe nogi. Ta dziewczyna jedzie potem do jednego z nich, a jest zupełnie zalana. I potem ta dziewczyna barłoży się z tymi facetami do rana. Rano oczywiście opowiada im wzruszającą historyjkę o tym, że jej ojciec siedzi niewinnie w więzieniu i że ona z matką cierpią głód. Potem pożycza od jednego z nich pięćset złotych i kupuje sobie dwie pary nylonów. Życiowe, co?

              — Tak sobie. Znam bardziej ciekawe bajeczki. Słyszałam historię o takim młodym chłopaku, który sfałszował pewne dane w ankietach, aby dostać się na studia, i wygłaszał wzruszające rzeczy do czasu, kiedy było mu to potrzebne. Nauczył się nawet mówić gwarą podwarszawską, gdyż utrzymywał, iż jest autentycznym proletariuszem. Tymczasem tatunio przysyłał mu paczki z Nowego Jorku, tak że chłopak był nawet nieźle ubrany, gdyż tatunio umiał i tam robić ciekawe interesy. Tatunio, ten bezrobotny tokarz z ankiety. Jak myślisz: interesujące?

              — Dam ci połowę — rzekł. — O resztę postaraj się sama.

              — Nie, miły — rzekła. — Dasz wszystko albo...

              — Albo co? — przerwał, brutalnie ścisnąwszy jej rękę.

              — Nic. Nie będę się powtarzać. Nie chcę być śmieszna. Ja także niczego nie boję się tak jak śmieszności.

              — Dobrze - rzekł twardo. Popatrzył na nią ciężko; uśmiechnęła się szyderczo. — Dam ci forsę za dwa tygodnie — powiedział.

              — Wcześniej. To już i tak za późno.

              — Trzeba było uważać, psiakrew!

              — Komu ty to mówisz?

              — Nie na wszystko trzeba się zgadzać, ty...

              — Ciszej — syknęła.

              Obok nich przechodziła para staruszków; byli siwi i zgarbieni. Przeżyli z sobą już wiele lat: byli wierzący i uważali, iż każdy dzień na tej ziemi darowany im jest od Boga. Dziękowali mu za to. Staruszka spojrzała na dziewczynę i rozpłakała się nagle.

              — Co ci jest? — zapytał mąż.

              — Dlaczego Bóg nam nie dał takich pięknych dzieci? — rzekła. — Dlaczego nam nie dał takich dzieci?

              Staruszek uścisnął jej pomarszczoną i wiotką dłoń.

              — Kochaliśmy się — rzekł. — Było nam dobrze. Bóg nam przebaczy, że nie zostawiamy nikogo. To przecież nie z naszej winy.

              — Tak — powiedziała z trudem. Otarła łzy i westchnęła: — Jednak byłoby o wiele lepiej...

              Zgarbieni odeszli w zielone alejki. Chłopak rzekł:

              — Ja ci to zorganizuję. — Chwilę milczał, potem dodał: — Poczekam aż wyjdziesz za mąż.

              — To co wtedy?

              — Będziesz miała dzieci, dom, męża.

              — To co wtedy?

              — Nic. Zajdę czasem do was, poznasz nas ze swoim mężem... Pogada się czasami o starych dziejach.

              — Więc w przyszłym tygodniu?

              — Tak.

              — Dobrze — rzekła. Podniosła swoją wspaniałą twarz do góry i na chwilę rozświetliło ją zachodzące słońce; każdy jej włos, każdy kawałek skóry, jej oczy, usta, ramiona, wszystko było przesiąknięte słońcem i pełne słońca. Patrzyła na zielone kopuły drzew, potem rzekła cicho: — Długo będziesz czekał.

              — Na miłość długo się czeka.

              — Ach, tak — szepnęła.

              Nie rzekła już ani słowa; na twarzy jej gasła zorza, gdyż słońce uciekało za drzewa. W ostatnich jego promieniach ujrzało dziewczynę dwóch mężczyzn spieszących z pracy do domu. Obaj byli starszymi ludźmi; mieli poorane twarze i siwe włosy na skroniach. Jeden z nich, niższy, spojrzał na dziewczynę i na twarzy jego odmalował się ból.

              — Co ci jest? — zapytał wyższy.

              — głupstwo — rzekł niższy starając się uśmiechnąć. Przesunął ręką po czole ruchem człowieka bardzo zmęczonego i powtórzył: — Głupstwo. Wiem dobrze, że nie powinienem mieć smutnej gęby. Ale nie masz pojęcia, tak  czasem trudno się cieszyć.

              — Kiedy siedziałem przed wojną swoją dziesiątkę — powiedział niższy — to marzyłem, że jak skończy się walka, tak będą właśnie wyglądać nasze dziewczyny. Kiedy mnie wpakowali do pudła, byłem jeszcze bardzo młody, taki chyba jak ten chłopak, który z nią siedzi. Byłem naiwniakiem i w taki mniej więcej sposób wyobrażałem sobie komunizm. Dopiero jak mi zatańczyli po żebrach, moja wizja się nieco zmieniła.

              — Więc dlaczego masz smutną gębę?

              — Czasem jednak ciężko pomyśleć, że nigdy się nie miało takiej dziewczyny.

—    Głupstwo — rzekł drugi. Dał sójkę w bok niższemu i powiedział: — Czy to w końcu ważne? Najważniejsze, że one są, że są taki piękne, że kochają swoich chłopaków i że są kochane.

 

1955

... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl