[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wanda Żółkiewska
Ślady rysich pazurów
Czytelnik Warszawa 1974
Okładka: Zbigniew Rychiick!
Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz,
^^ ...
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik"
Warszawa 1974. Wydanie V.
Nakład 150290 egz. A.rk. wyd. 14,5; ark. druk. 20,25,
Papier dmk. sat. kl. V, 82X104, 65 g;
Oddano do składania 28X11 1973 r.
Podpisano do druku 9 VIII 1974 r.
Druk ukończono w listopadzie 1974 n
Łódzka Drukarnia Dziełowa.
Okładkę wykonały Łódzkie Zakłady Graficzne.
Żarn. wyd. 310; druk. 981/A/74 R—27. Cena zt 20. —
Printed in Poland
Przyjaciołom bieszczadzkim —
w podzięce
Wiem, że nie lubicie wstępów. Ja ich też nie
lubię. A więc tylko kilka słów wyjaśnienia, że
takiej książki jak ta nie można napisać samemu.
Bo myśląc o niej trzeba było przecież wędrować
od miejsca do miejsca i spotykać różnych ludzi.
Ludzie ci znają historię Bieszczadów jak hi-
storię własnego życia: partyzanci lat okupacji
hitlerowskiej, żołnierze WP i ci, którzy tu sieją
i zbierają, czasem ziarno, a czasem piękne my-
śli i czyny.
Wszyscy oni związani są z tą ziemią więzami
. krwi, którą tu przelali, lub więzami pracy, którą
tu podjęli, l
Oni wszyscy lubią mówać o Bieszczadach. Mu-
szą mówić o Bieszczadach. A pisarz musi ich
słuchać, bo warto. s
Im poświęcając tę książkę, chcę gorąco pro-
sić: nie szukajcie wiernej kopii swoich miast
i wsi! Nie szukajcie samych siebie!
Bo książka nie jest dokumentem i nie opisuje
z wiernością, właściwą historykowi, ani rzeczy-
wistych punktów na mapie, ani rzeczywiście
istniejących ludzi.
Nie starałam się o to. Nie chciałam tego.
Pragnęłam natomiast tak przetworzyć poznane
fakty i wydarzenia, aby na przykład potyczka
w górach czy bitwa w Wołkowyi, przybierając
nieco ogólniejszy charakter, oddawały różne
obrazy wielu walk bieszczadzkich.
Pragnęłam także tak przetworzyć losy i cha-
raktery bohaterów, aby na przykład żołnierz
Mamula czy oficer polityczny, kapitan Milewski,
stali się podobni wielu bieszczadzkim bojow-
nikom.
Pragnęłam, aby wszystko to, trafiając celnie
w atmosferę tamtych czasów, pozwoliło moim
czytelnikom pomyśleć po przeczytaniu książki:
„Tak było w Bieszczadach 1946 roku. Może
w Baligrodzie? Może w Wołkowyi czy Terce?
A może jeszcze gdzie indziej ?"
Rozdział I
Było czerwcowe popołudnie. Niebo, pobladłe od biją-
cego w nie blasku, jak spłowiała zasłona wzbijało się nad
Warszawą.
Nad Warszawą? Czy to była Warszawa, te starte na
miał resztki ulic i domów?
Wały wysokich usypisk, podobnych do popiołu, kryły
w sobie wszystko, co zostało z tego miasta: żelazo, ce-
głę, gruz, niedopałki sprzętów, a nawet kafle z pieców,
wanny i zlewy, a nawet kości ludzkie i zwierzęce.
— Gdy się stąpa po tych wałach — powiedział kiedyś
ojciec Tomka — to tak, jakby się deptało Warszawę.
I szybko zszedł na dno wąwozu, powstałego z gruzu
usypanego po obu stronach dawnej ulicy.
Tomek zapamiętał te słowa i choć ojca nie było, sta-
rał się nie „deptać" Warszawy.
Ojciec! Gdyby on był z Tomkiem! Jakże inne byłoby
życie. Inna byłaby szkoła, inny dom. A tak...
Przeskakiwał góry gruzu, wymijał sterty żelastwa, po-
tykał się na wybojach. Szedł czymś, co kiedyś było głów-
ną ulicą Warszawy — Marszałkowską, a teraz stało się
jako tako uporządkowanym przez ludzi rumowiskiem.
W ulicę Piękną wjechał jak na wrotkach, bo noga ugrzę-
zła mu w zardzewiałej puszce po konserwach. Potrącił
przy tym jakąś dziewczynkę,
— Uważaj — powiedziała surowo.
Spojrzał na nią. Miała czerwoną spódniczkę i blond
warkocz, mocno spleciony. Kiedy szła po nierównościach,
obijał się o szczupłe łopatki. Dziewczynka mogła mieć
dziesięć—jedenaście lat, a kubeł, który dźwigała, ciążył
jej niemal do ziemi. W kuble bulgotała rudawa woda.
— Daleko masz nieść? — spytał Tomek,
— Tam.
Chudą ręką wskazała miejsce, gdzie wśród ruin kamie-
nicy wisiał kawałek muru z oknem i' czerwonym kwiat-
kiem w tym oknie.
— Daj. Pomogę ci.
Dziewczynka usunęła nieco rękę z pałąka, ale kubła
nie wypuściła. Kubeł przechylił się i nim Tomek zdołał
przywrócić mu równowagę, rąbek czerwonej spódniczki
zachybotał ocierając się o powierzchnię wody. Delikatna
twarzyczka dziewczynki znów nabrała surowego wyrazu.;
— Uważaj!
Krok za krokiem nieśli razem cenny kubełek.
— Często chodzisz po wodę? — spytał Tomek.
— Jak kiedy. Zresztą nie tylko ja nosze. I mama, i oj-
ciec też.
— I mama, i ojciec?
— No, pewno.
Drobne nogi zręcznie przystosowywały się do kroków
Tomka.
— Dawno wróciliście do Warszawy?
— Będzie rok,
— I od razu zamieszkaliście w tym wiszącym domu?
— Nie. Najpierw saperzy usuwali miny. Ja wiedziałam
już, że tu zamieszkamy, wciąż przychodziłam i patrzyłam,
co się dzieje. Potem tatuś zrobił drabinę, wstawił fu-
tryny...
— Drabinę? — przerwał Tomek. — Po Ci •>?
— Bo tylk .' początku są schody, a później już nie
ma, więc my chodzimy po drabinie.
— To jak wniesiemy kubeł? Po drabinie?
— Można i po drabinie. Ale mamy coś lepszego. Chcesz
zobaczyć?
Uśmiechnęła się zerkając ukradkiem na Tomka,
— Jeśli to coś ciekawego.;.:
— Nie wiem. Może.
— Słuchaj no — ostrzegł Tomek. — A nie bujasz?
Wzruszyła ramionami.
— Po co bym miała bujać? Nawet cię nie znam.
— Nazywam się Tomek — powiedział szybko. — To-'
mek Milewski. Mieszkam na Górnośląskiej. Mój tatuś
jest kapitanem Wojska Polskiego,;
— Tu, w Warszawie?
— Nie. Daleko.
— O! Mieszkasz z mamą?
— Nie mam mamy.
— O! — powiedziała znów dziewczynka i zaraz umil-
kła.
Minęła chwila, nim zaczęła mówić:
— Tędy. Ostrożnie, bo tu jest taki wstrętny kamień.-
Zawsze pod nogę wlezie. A teraz już sień. Schody ' dra-
bina.
Gruzy, usypane wysoko, doprowadzały do resztek ofi-
cyny. Nie było ani bramy, ani sieni. Wszystko to wraz
z kamienicą leżało w' wielkiej stercie przylegającej do
innych stert. Do mieszkania dziewczynki prowadziły po
prostu odsłonięte kondygnacje schodów. Były zresztą tyl-
ko dwie, dalej zastępowała je konstrukcja drewniana,
zaczepiona olbrzymimi hakami o podest na pierwszym
piętrze, który na szczęście ustrzegł się Hitlerowskiej
bomby.
— l to zrobił SWÓJ ojciec? — zdumiał się lomek;
9
— Tak. Jest stolarzem.
— Wejdę na górę. Chcesz?
— Poczekaj.
Postawili kubełek na ziemi;
Dziewczynka podniosła głowę i zawołała:
— Mamo!
Z lewej strony podestu otworzyły się sztukowane z róż-
nych desek — starych i nowych — nie malowane drzwi,
wysunęła się niewysoka, krępa postać kobiety opasana
szerokim fartuchem. Wyszła na podest, pochyliła się nad
drewnianą konstrukcją.
— Uważaj, Teresko, spuszczam linę — powiedziała
kręcąc korbą przy czymś, co wyglądało jak blok na bu-
dowie.
— Dobra!
Gruba metalowa lina, zakończona uchwytem w formie
podkowy, zjechała w dół;
— Zaczep pałąk w samym środku i odsuń się — upo-
minała matka. — A ten chłopiec to twój kolega?
Tereska zawahała się:
i — Kolega, mamusiu. Pomógł mi nieść wodę;
— To dobrze. Zaczepiłaś kubeł? Mogę ciągnąć?
Kobieta kręciła korbą, kubeł z wodą równiutko sunął
w górę.
— Dlaczego podkowa? — spytał Tomek?
— Bo to przynosi szczęście, nie wiesz?
Kubeł stał już na podeście.
— Chodź, Teresko — zawołała matka. — Może za-
prosisz do nas kolegę?
Tomek zmieszał się.
— Po co? Jeszcze bym przeszkadzał.-^
— Coś ty?! — ofuknęła go dziewczynka. — Komu
» w czym mógłbyś przeszkadzać? Tatuś w pracy, mama
10
na pewno gotuje obiad, a ja... ja ci pokażę nasze wiszące
mieszkanie. Chodź!
Wyciągnęła rękę. Tomek nawet nie wiedział, jak to się
stało, że po chwili wspinał się za Tereska po drabinie
z szerokimi poprzeczkami. A kiedy stanął na podeście
i spojrzał w dół, zdawało mu się, że znalazł się na jakiejś
dziwnej budowie.
Tereska pchnęła drzwi.
— To jest, mamo, Tomek Milewski. Jego tatuś jest
kapitanem.
Matka Tereski wyglądała tak, jak wyglądają matki na
obrazkach: była pulchna, miała pogodną twarz i spra-
cowane ręce.
Tomek szurnął nogami, kobieta uśmiechnęła się kiwa'
jąć kilka razy głową.
— Widziałeś kiedy takie królestwo pod niebem? —
spytała. — Wisimy jak jaskółki w gnieździe przylepio-
nym do muru byle jak. Teraz to już głupstwo, bo mąż tę
ścianę zamurował, ale dawniej można było stąd skakać
wprost na ulicę.
— Przecież była zima?... — zaczął Tomek.
— A była — przytaknęła matka Tereski.
— Kładliśmy się wszyscy troje tu, za piecem, i okry-
waliśmy się wszystkim, co tylko było w domu. Spaliśmy
w rękawiczkach i szalikach, a tatuś nawet w uszance
Od jednego sapera dostał — opowiadała Tereska.
Tomek rozejrzał się po izbie. Ściany były bez tynku,
zalepione papierami jak tapetą. Wyglądało to nawet ła-
dnie i zabawnie, bo wykorzystano nagłówki z gazet, wy-
cinanki z kolorowych pism.
— A to co? — spytał Tomek wskazując kąt w głębi
izby.
— To królestwo Tereski.
— Och, wtedy byłam o rok młodsza, dlatego tatuś wy-
li
brał na moją ścianę takie d2' /..' , . ':i, Pićaki, kolki.
kurczaki i małe dzieci.
Matka ujęła się pod boki.
— Byłaś mała! A teraz toś już taka duża?
Tereska stanęła obok matki, wspinając się na palce.
— Jeszcze trochę, a będę taka jak ty. Sięgam ci do
ramienia.
— Nic trudnego! Przecież ja jestem mata, a ty wdałaś
się w dryblasa ojca.
— W dryblasa! Zaraz w dryblasa!
Rozglądając się po izbie, Tomek pomyślał, że tu jest
ciepło i przyjemnie. Może dzięki pelargonii na oknie,
może to sprawiał kolorowy perkal zamiast firanki? Może
pasiasty fartuch, a może śmiech matki i córki, patrzą-
cych na siebie tak jakoś miło?
— Mamusiu! — zawołała nagle Tereska. — Ty nie
przypominasz, a ja zapomniałam pokazać Tomkowi na-
sze zoo.
— Pokaż, pokaż, córeczko.
Tereska kiwnęła na Tomka. Na palcach podeszła do
okna.
— Cicho — ostrzegła. — Nie lubią hałasu.
; — Kto?
Uchyliła okno;
Na parapecie z nie heblowanej deski staia skrzyneczka,
a w niej coś poruszało się z szelestem i pogruchiwało
raz po raz.
—. Gołębica — szepnęła Tereska. — Ma małe;
Wśród źdźbeł trawy i piórek ślepe jeszcze ptaszki wy-
stawiały łebki.
— Bierzesz .je do ręki? — spytał szeptem Tomek.
— Czasem. Jak gołębicy nie ma. Ona nie lubi roz-
stawać się z dziećmi.
Matka Tereski podeszła do okna..-
12
— Sama do nas przyleciała i poty się awanturowała,
póki nie dostała skrzyneczki.
— Co wtedy zrobiła? — spytał Tomek.
— Weszła do środka, zniosła jajka, a potem siedziała
cichutko jak zaklęta.
— A ojciec dzieci?
— Och, to skończony nicpoń! Nicpoń i utracjusz. Z po-
czątku zaglądał do skrzyneczki, teraz nic, tylko lata i bije
się z innymi gołębiami. Wraca wyskubany jak gęś i za-
miast pokornie siedzieć, stroi głupie miny i bębni dzio-
bem w okno.
— Mama tak mówi, ale naprawdę to przepada za tym
gałganem. Niech tylko zapuka w szybę, mama zaraz
otwiera i daje mu smakołyki.
— Co też ty opowiadasz!
Tereska objęła matkę wpół.
— Powiedzieć ci coś, mamusiu?
— Ciekawam co?
— Widziałam wczoraj tego utracjusza, jak siedział na
twoim własnym ramieniu i gruchał. A ty karmiłaś go
grochem.
Matka dała Teresce klapsa.
— Sowie oczko — powiedziała. — Sowie oczko. Zu-
pełnie jak jej ojciec. Uważaj, Tomku!
— Będę uważał — zapewnił Tomek gorliwie. — I dzię-
kuję pani.
— Za co?...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Tematy
- Strona pocz±tkowa
- Żeromski Stefan - Wierna rzeka, EBooki, Żeromski Stefan - Wierna rzeka (PDF + ePUB)
- Medeiros Teresa - Wygrana, Ebooki, Teresa Medeiros
- Śpiew kryształu, Ebooki, autorzy, K, Krzepkowski Andrzej, Śpiew kryształu
- [Instrukcja obsługi] Agregat prądotwórczy Honda EM25 i EM30, eBooki, Instrukcje obsługi
- cała książka(7), ebooki-ksiazki
- (Natural Language Processing (Nlp)) - Three Linguistic Uses Of Statistical Nlp(1), EBOOKI PDF, NLP
- [J]Projekt sieci komputerowej, ebooki-komputer
- sztuka wojny. sztuka zarządzania full, ebooki
- full(1), Zlotemysli.pl - TYLKO FULL WERSJE!, ebooki
- Carpenter Leonard - Conan - Conan Renegat (Rtf), ebooki
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kuba791.keep.pl