[ Pobierz całość w formacie PDF ]
_____________________________________________________________________________
Margit Sandemo
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XXVIII
Lód i ogień
_____________________________________________________________________________
ROZDZIAŁ I
Zachodzące słońce rozjaśniało niebo żółtą, chłodną poświatą rozlaną pod ołowianoszarymi, bezkształtnymi chmurami. Zapadał wieczór, wszystkie barwy ponad ziemią już zgasły, jedynie po zachodniej stronie ten ciemnożółty blask lśnił jeszcze wszystkimi odcieniami wypolerowanej miedzi.
· Idź ostrożnie - raz po raz Belinda upominała siostrę swym niepewnym, ale przepojonym troską głosem.
· Prawie nie widać ziemi pod stopami.
· Trochę śmiesznie brzmi, jak mi wciąż powtarzasz, bym szła ostrożnie - uśmiechnęła się Signe. - Przecież to ty ciągle się potykasz.
· Właśnie - roześmiała się Belinda rozbawiona, nie zauważając sarkazmu w słowach siostry. - Masz rację.
Signe narzekała:
· O Boże, ile czasu nam zeszło na tej plebanii!
Proboszcz gada i gada, a człowiek nie może mu prze-rwać. Ale za chwilę będziemy w Elistrand. - Uścisnęła wspierające ją ramię Belindy. - Tak się cieszę, że mog-łaś przyjechać do mnie w odwiedziny. Mnie się powo-dzi znakomicie pod każdym względem, a Herbert jest dobrym człowiekiem, na swój sposób, i mam w domu teściową, ale mimo wszystko czasami czuję się samo-tna!
Belinda była uszczęśliwiona, że może pomóc siostrze. Westchnęła wzruszona na wspomnienie wspaniałego we-sela Signe. Czegoś tak pięknego i porywającego nigdy przedtem nie widziała. Signe była najśliczniejszą panną młodą, jaką można sobie wyobrazić, toteż Herbert Ab-rahamsen patrzył na nią pełnym dumy, rozkochanym wzrokiem. Och, jakiż to przystojny mężczyzna! Belinda zawsze myślała, że nikt nie jest dość dobry dla Signe, ale w końcu siostra dostała naprawdę najlepszego. Ach, Belinda tak się cieszyła, tak się cieszyła w imieniu siostry!
Tymczasem teraz przeniknęło ją jakieś trudne do określenia uczucie niechęci, nad którym nie potraflła zapanować. Signe miała się przecież dobrze w Elistrand, bardzo dobrze, a Herbert był nadzwyczaj troskliwym mężem, zwłaszcza ostatnio, kiedy spodziewała się dziecka. „Musimy jak najlepiej dbać o Signe, prawda, Belindo? Oczekujemy przecież nowego Abrahamsena, Signe nic nie może się stać!”
To dobrze, że matka Herberta mieszka z młodymi. Starsza pani jest wdową, osobą samotną. I Signe ma towarzystwo. Co prawda teściowa nieczęsto opuszcza swój pokój, ale jest w pobliżu, a to najważniejsze.
Signe pocieszała Belindę:
· Jeszcze tylko miniemy to wzgórze i już będzie Elistrand... O mój Boże, a to co?
Obie siostry uskoczyły w bok. Na wzniesieniu ryso-wała się na tle nieba sylwetka jeźdźca. Nie wiadomo, skąd się tam wziął; i koń, i jeździec stali teraz nieru-chomo, mając za plecami gasnącą już złocistą łunę zachodu.
Belinda wpatrywała się w obcego. Był to dość młody mężczyzna o ciemnych włosach, otulony krótką peleryn-ką. Rysów twarzy dokładnie nie widziała, zdawało jej się, że musiały być wyraziste; czarne, gniewnie ściągnięte brwi i jakiś nieprzenikniony wyraz zaciętych ust sprawiały smutne wrażenie. W ogóle w postaci młodego człowieka nie było ani odrobiny radości.
Przez chwilę spoglądał na obie siostry, po czym zawrócił konia i zniknął w mroku.
Signe położyła dłoń na sercu.
· Uff, to chyba niedobrze w moim stanie. Takie zjawy zapowiadają nieszczęście.
Belinda poczuła zimny skurcz strachu. Dobrze wie-działa, że brzemienne kobiety nie powinny oglądać niczego nieprzyjemnego. To naprawdę zapowiada nie-szczęście, każdy może to potwierdzić.
· Kto to był? - zapytała zmartwiałymi wargami.
· To pan na Grastensholm. Viljar z Ludzi Lodu.
Mówią, że on jest szalony. Och, Belindo, chyba moje dziecko nie zostało przestraszone? Chodzi mi o to... mama widziała przecież idiotę, kiedy chodziła z tobą... Ujęły się mocno za ręce.
Poszły do domu, teraz dużo szybciej.
· On wygląda bardzo młodo jak na właściciela dużego majątku - powiedziała Belinda.
· Tak, właściwie to rodzice jego ojca, Heike i Vinga Lind z Ludzi Lodu, są właścicielami dworu. Ale już się starzeją, więc jemu przekazali gospodarstwo.
· A rodziców nie ma? Co się z nimi stało?
· Ma. Eskil i Solveig Lind z Ludzi Lodu mieszkają w Lipowej Alei. To ten najmniejszy dwór, który dzisiaj widziałaś.
· Czy Elistrand także nie należało do Ludzi Lodu?
· zapytała Belinda.
· To prawda. I pani Vinga próbowała je zatrzymać jak najdłużej, ale nie mają dla tego dworu dziedzica, a i kiero-wać nim nie było łatwo. W końcu i ona musiała uznać, że tak dalej być nie może. Jak widzisz, słucham tutejszych plotek. Nie, Belindo, nie ściskaj mnie tak mocno za ramię, mogę iść sama. No i wtedy Herbert mógł kupić dwór, sama widzisz, że to uroczy dom. I jaki reprezentacyjny! Ale jest w nim zbyt dużo zimnych pokoi, nic dziwnego, że Ludzie Lodu musieli dać za wygraną, wiesz, oni nie mają specjalnie dużo pieniędzy. Wprowadziliśmy już mnóstwo zmian, nie widziałaś jeszcze nawet połowy. Co nieco jednak Belinda już widziała i starała się wszystkim zachwycać, bo nikt na świecie nie miał tak dobrego smaku jak Signe i jej mąż. Ona sama natomiast najwyraźniej nie znała się na takich sprawach, bo w głębi duszy uważała, że te przeróbki są ni w pięć, ni w dziewięć. Ale ona jest przecież głupia...
Signe nie przestawała mówić, nawet gdy widziały już przed sobą oświetlone okna Elistrand.
· Herbert był jedynym człowiekiem, który mógł sobie pozwolić na kupno takiego dworu. Chciał zawsze, żebyś-my mieszkali odpowiednio do naszego stanu, i trzeba powiedzieć, że tak chyba jest.
· O, tak! Taka jestem szczęśliwa, że wyszłaś za Herberta, Signe. Czyż on nie jest dla ciebie strasznie miły?
· Oczywiście! - potwierdziła siostra pospiesznie.
· On mnie po prostu nosi na rękach!
Belinda uśmiechała się radośnie. Z jaką troskliwością zwracał się do niej przy obiedzie: „Musisz teraz jeść za dwoje, Signe! Belindo, musimy się nią opiekować. Ona jest teraz bardzo ważną personą. Mój syn... rozumiesz!” Herbert był strasznie przystojny. I po męsku stanow-czy, jeśli chodzi o zasady. Człowiek o wysokiej pozycji, a tacy muszą zawsze bardzo dbać o szczegóły, w przeciw-nym razie wszystko w społeczeństwie potoczy się nie tak jak trzeba, tak właśnie dzisiaj powiedziała Signe, a Signe zawsze ma rację. „Uważam, Belindo, że ostatnio trochę przytył, ale to bardzo dobrze. To dowodzi, że stać go na wiele. Prawda, że on jest urodziwy?”
Belinda widziała Herberta oczyma Signe, uważała zatem, że owszem, jest bardzo urodziwy. Twarz miał delikatną jak roczne dziecko, cerę śniadą z ciemnym zarostem, włosy gładko zaczesane i wysmarowane makasarskim olejkiem. Tak, z pewnością był najprzystojniejszym mężczyzną na świecie. Tak twierdziła Signe. I służące też tak uważają, mówiła Signe. I wszystkie panie na weselu! Och, jak one wzdychały! Wtedy Belinda wzdychała także, bo widocznie tak należało się zachowywać.
Znowu dało o sobie znać to niezrozumiałe uczucie niechęci. Herbert spoglądał na nią dzisiaj tak dziwnie. Jakby widzieli się po raz pierwszy. Lustrował ją od stóp do głów i z powrotem. Wielokrotnie, kiedy spojrzała w jego stronę, widziała to natrętne spojrzenie. Czy coś jest może nie w porządku z jej ubraniem? Często jej się przecież zdarzało pozapinać sukienkę nie tak jak trzeba. „Niezdarna Belinda, rodzinny klown” - mawiano o niej. I tak pewnie było, ale też z pewnością to zabawne mieć takiego klowna. Zabawnie jest być klownem. Zabawnie, kiedy się z człowieka śmieją...
Głos Signe wyrwał ją z zamyślenia.
· Wiesz co, ja ci zawsze zazdrościłam, Belindo.
· Mnie? Och, pęknę ze śmiechu!
Ale oczywiście tego nie zrobiła.
· Tak, tak było - śmiała się Signe. - Zazdrościłam ci, że to ty dostałaś to śliczne imię: Belinda, a ja takie pospolite: Signe. Nie mogłam tego wybaczyć rodzicom, wydawało mi się to niesprawiedliwe!
· Uważasz, że Belinda to piękne imię? - zapytała zdumiona. - Moim zdaniem tak mogłaby się nazywać krowa.
· Wcale nie! Okropnie mnie złości, że to nie ja dostałam to imię. Pasowałoby do mnie znakomicie, prawda?
· Owszem - odparła Belinda z wahaniem, bo dla niej zawsze Signe to była Signe, ona sama zaś była Belindą. Jakby przyszła z tym imieniem na świat, stanowiło dla niej coś w rodzaju części ciała.
Signe jednak szybko porzuciła ten temat.
· Herbert ma wielkie plany, mogę cię zapewnić!
Wiesz, do dworu należy mnóstwo ziemi, a Christiania rozrasta się tak szybko i ludzie chcą sobie budować domy, więc Herbert pomyślał, że mógłby tu sprzedawać działki. Zrobi na tym ogromny majątek!
· Myślałam, że on już ma ogromny majątek.
· Owszem, ale Elistrand nie było tanie! Tylko że Herbert od razu dostrzegł, jakie ono daje mo-żliwości, i dlatego kupił. Od początku wiedział, że podzieli ziemię na mniejsze części i sprzeda bogatym ludziom, którzy chcą mieszkać na wsi niedaleko mia-sta.
Belinda rozejrzała się wokół tym swoim dziecięcym, ufnym wzrokiem, ale naturalnie w ciemnościach nie widziała nic. Przyszła jej do głowy pewna myśl, a nawet więcej, ogarnął ją dziwny niepokój. Oglądała parafię Grastensholm w świetle dnia i doznała wtedy wzruszenia. Sprawił to niezwykły spokój tych okolic, piękne, łagodne linie krajobrazu i teraz poczuła w sercu nieoczekiwany smutek.
Poza granicami majątku Grastensholm budowano coraz więcej nowych siedzib, gęsta zabudowa pokrywała w ostatnich lataeh kolejne obszary parafii. Kiedy jechała do Signe, wszędzie mijała okazałe, dwupiętrowe domy, których widok sprawiał jej ból, choć nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Signe mówiła o tych nowoczesnych budowlach z zachwytem i wtedy Belinda przytakiwała, bo Signe zawsze miała rację, ale w głębi duszy dręczyła ją rozterka.
· A co Ludzie Lodu mówią na te plany? - zapytała, kiedy przechodziły przez imponującą bramę dworu, który kilkaset lat temu Alexander Paladin podarował w prezen-cie ślubnym swojej córce Gabrielli.
· Ludzie Lodu? Chyba oszalałaś! Herbert ani słowem nie wspomniał im o swoich projektach. W przeciwnym razie na pewno by mu dworu nie sprzedali! Ale teraz Elistrand należy do niego i zrobi, co zechce. Belinda z trudem poznawała swoją wspaniałą siost-rę. Jakbym słyszała Herberta, przemknęło jej przez myśl.
W zadumie stanęła i patrzyła na wzniesienia, które właśnie minęły. Zorza już przygasła, niebo przybrało barwę popiołu, ale nic nie zakłócało wciąż jeszcze wyraź-nej linii horyzontu.
Niektórzy ludzie już się tacy rodzą, że kiedy podnoszą kęs ciastka do ust, spada im on z widelczyka. Belinda była jedną z nich.
Obcasy więzły jej pomiędzy kamieniami, kiedy szła ulicą, przytrzaskiwała sobie ręce w drzwiach, a witając się z ludźmi, poszturchiwała ich niezdarnie. Tego rodzaju nieszczęścia są na ogół wynikiem braku pewności siebie. „Zaraz otworzę nie te drzwi, co trzeba”, myśli z lękiem nieśmiały człowiek i, oczywiście, wkracza do najbardziej prywatnego pomieszczenia w domu. Strach przed gafą staje się swego rodzaju sugestią, która po prostu musi się spełnić.
Tak było właśnie w przypadku Belindy. Urodziła się jako drugie z kolei dziecko w nie koń-czącym się szeregu rodzcństwa, a wszystkie jej siostry i wszyscy bracia byli nad wyraz inteligentni i w ogóle udani. O Belindzie nie można powiedzieć po prostu, że jest głupia. Miała może trochę spowolnione reakcje, nie myślała tak szybko jak pozostali, i to wszystko. Naiwna, w najlepszym znaczeniu tego słowa, to najbardziej od-powiednie dla niej określenie.
Nie była też pięknością, ot, zwyczajna dziewczyna, ani ładna, ani brzydka, o szaroblond gęstych włosach i życz-liwych ludziom oczach. Ale przyszła na świat w rodzinie mającej wiele wspaniałych dzieci i na ich tle wyróżniała się niekorzystnie.
Najlepsze co matka miała o Belindzie do powiedzenia, to słowa Biblii: „Błogosławieni ubodzy duchem, al-bowiem do nich należy królestwo niebieskie”. I rzeczywi-ście taka myśl przychodziła człowiekowi do głowy, kiedy się na nią patrzyło.
Ozdobę rodziny stanowiła natomiast Signe, co zresztą rodzice nieustannie Belindzie powtarzali: „Spójrz na Signe, jak ona sobie wspaniale z tym radzi! Chyba nie chcesz być gorsza od Signe?” Te słowa prześladowały ją od najwcześniejszego dzieciństwa. „Ach, czy to możliwe, że te dziewczyny są siostrami?”
W tej sytuacji nie należałoby się dziwić, gdyby Be-linda nosiła w duszy nienawiść do siostry, ale to nie w jej stylu. Stawała się po prostu coraz mniejsza, jakby mniej widoczna, podczas gdy uwielbienie dla siostry wciąż rosło. Cokolwiek robiła Signe, robiła także Be-linda. Miała takie same poglądy, takie same odczucia. Jeśli Signe kupowała sobie coś różowego, Belinda tak-że chciała coś takiego mieć, choć akurat w różowym nie było jej do twarzy. Naśladowała nawet głos siostry, jej sposób wysławiania się. Bo skoro wszyscy lubią Signe taką, jaka jest, myśłała sobie Belinda, to będą lubić także ją, naśladującą Signe.
Starała się więc, jak mogła, naśladować Signe we wszystkim, lecz udawało jej się zasłużyć co najwyżej na szyderczy śmiech. Także młodsze rodzeństwo pogłębialo jej brak pewności siebie, takie było zdolne i pomysłowe, wszyscy żartowali sobie z naiwnej Belindy, której można było wmówić najbardziej nieprawdopodobne rzeczy. Jak grom z jasnego nieba spadła na rodzinę trudna do pojęcia tragedia: Signe umarła! Poród zaczął się przed-wcześnie, wystąpiły komplikacje, których Signe nie prze-żyła. Belindy wtedy z nią nie było, wróciła już do Christianii i teraz wciąż sobie wyrzucała, że zostawiła siostrę w tym najtrudniejszym okresie samą. Dla Belindy była to nie tylko tragedia związana ze stratą ukochanej siostry tak bolesna, że płakała na każde wspomnienie, i nie tylko serdeczne współczucie dla małej sierotki. Na domiar wszystkiego rodzina dosłow-nie ogłosiła zmarłą Signe świętą, co odbywało się prze-ważnie kosztem Belindy, która teraz została najstarszą z rodzeństwa. „Ależ, Belindo, Signe nigdy by tak nie-starannie nie nakryła do stołu!” „Och, kochana pani Svendsdatter, jakież to straszne! Teraz mamy do pomocy już tylko Belindę i chociaż ona się bardzo stara, to przecież nigdy nie będzie taka jak Signe!” „Tak, nie-ustannie powtarzam, że Signe była za dobra dla tego świata! Pan Bóg powołuje do siebie tylko najlepszych, chce ich mieć przy sobie! A ona już tu na ziemi była aniołem, nieprawdaż?” „Uff, nie, Belindo, żebyś ty się chociaż chwilę zastanowiła nad tym, co robisz! Twój mózg jest niczym sito, człowiek wkłada ci do głowy różne wiadomości, a one natychmiast wypadają z po-wrotem! Przecież monogram trzeba haftować z tej stro-ny! Ach, jak ja tęsknię za Signe!”
Belinda kuliła się coraz bardziej i zamykała w sobie, a im mniej miała pewności siebie, tym bardziej była niezręczna. Tymczasem różnica wieku pomiędzy nią a młodszym rodzeństwem była znaczna, więc cała praca domowa spadała na jej barki. Tak było zresztą już od ślubu Signe, ale rodzice zdawali się o tym nie pamiętać, dopiero po śmierci starszej różnica między siostrami stawała się jaskrawo widoczna.
Bardzo często Belinda odczuwała pragnienie śmierci. Bo może wówczas i o niej rodzice pomyśleliby inaczej i może na tamtym świecie spotkałaby ukochaną Signe, za którą tęskniła tak rozpaczliwie, że serce o mało jej nie pękło?
Myślała też nieustannie o tym maleństwie, które pozbawione macierzyńskiej miłości mieszkało w Eli-strand. Rodzice Belindy wielokrotnie prosili Herberta Abrahamsena, by pozwolił im zajmować się córeczką Signe, ale on odmawiał. Wszystko jest w porządku, tłumaczył, mała ma niańkę.
Belindę dręczyło jeszcze jedno, a mianowicie owa zjawa, którą dzlewczęta widziały tamtego wieczora na wzgórzach. To ta zjawa stała się przyczyną śmierci Signe, co do tego Belinda nie miała wątpliwości. I wina była po jej stronie, oczywiście. Powinna była się przeżegnać i pomodlić na widok rycerza wyłaniającego się z mroku. Wtedy Signe byłaby uratowana.
Wkrótce nadeszły wydarzenia, które jeszcze bardziej pogłębiły tragedię, choć na razie nikt tak tego nie traktował. Otóż pewnego dnia do domu rodziców Belin-dy wkroczył Herbert Abrahamsen. W żałobie, z włosami jakby cokolwiek bardziej przerzedzonymi nad czołem niż dawniej, choć zręcznie to ukrywał, cokolwiek okrąglejszy i chyba cokolwiek bardziej błyszczący na twarzy. Zasiadł w najlepszym salonie i bez zbędnych wstępów poprosił o rękę Belindy!
Rodzice w milczeniu spoglądali po sobie. Belinda? Powoli te zaskakujące oświadczyny docierały do ich świadomości. Siedzi oto przed nimi niepospolicie bogaty człowiek, który tak bardzo ich uszczęśliwił, kiedy po raz pierwszy został ich zięciem, i chce się żenić z ich córką, której w ogóle nigdy nie mieli nadziei wydać za mąż! A przy tym jest teraz jeszcze bogatszy niż poprzednio! Pospiesznie sprowadzono Belindę. Weszła w kuchen-nym fartuchu i tak niezdarnie starała się go rozwiązać, że Herbert Abrahamsen z niezadowoleniem ściągnął swoje blisko osadzone brwi.
Drżącym ze wzruszenia głosem matka przekazała nowinę. Reakcja Belindy była spontaniczna i, jak zwykle, nierozważna:
· Nie, dziękuję. Ja nie chcę.
Rozległ się syk oburzenia:
· Ależ, Belindo!
I naraz wszyscy zaczęli krzyczeć. Rodzice wymyślali Belindzie i wprost nie wiedzieli co zrobić, by jakoś ułagodzić obrażonego konkurenta.
Dziewczyna zasłoniła twarz rękami.
· Ale ja nie mogę - wyjąkała w końcu nieszczęśliwa.
· On przecież należy do Signe!
Patrzyli na nią, próbując zrozumieć jej tok myślenia, który na ogół nie liczył się z ogólnie przyjętymi zasadami.
· A więc chodzi o uczucie dla zmarłej - zaczęła matka ostrożnie. - Ona nie czuje się godna zająć miejsca kochanej siostry...
Herbert otworzył swoje obwisłe usta, które wiele kobiet uważało za zmysłowe.
· Wcale też nie jest w stanie zająć miejsca Signe
· oświadczył. - Ale ja potrzebuję syna, jak najprędzej.
Potrzebuję dziedzica, który kiedyś przejmie po mnie majątek. A nie jest tego mało. To bardzo niedobrze, że moja pierwsza żona umarła, ale sądzę, że druga z państwa córek jest lepiej zbudowana i że nadaje się do rodzenia dzieci.
Znowu jego taksujące spojrzenie przesunęło się po ciele Belindy. Dziewczyna mimo woli zadrżała. Czyż naprawdę nikt nie rozumie? Och, że też tak trudno im wytłumaczyć istotę sprawy! Czyż nikt nie rozumie, że ona niczego nie może odebrać Signe? Niczego, a już tym bardziej męża, z którego siostra była taka dumna! Sumienie Belindy nie zaznałoby ani przez chwilę spokoju, gdyby zabrała Signe męża. Cóż za niedorzeczny pomysł! Tak myślała, ale powiedzieć tego nie była w stanie.
Herbert Abrahamsen ciągnął swoje:
· Rzecz jasna trzeba będzie zaczekać, aż minie żałoba.
Ale ja mam przecież w domu maleńkie dziecko, które potrzebuje czułej macierzyńskiej ręki. Gdyby więc córka państwa mogła już teraz...
· Naturalnie, jeszcze by tego brakowało, żeby nie chciała - zapewniła pospiesznie matka.
· Czy mała nie mogłaby tymczasem zamieszkać tutaj?
· próbowała Belinda.
Teraz Herbert Abrahamsen spojrzał jej po raz pierwszy w oczy. On sam miał oczy piwne i był w nich jakiś taki wyraz, trochę rozmarzony, ale bardziej chyba obleśny, który dziewczyny kuchenne w Elistrand przyprawiał o dreszcze. Belinda jednak potrząsnęła głową zakłopota-na, bo ten wzrok Herberta przywodził jej na myśl zadumaną krowę.
Abrahamsen powiedział ostro i stanowczo:
· Tę kwestię już rozstrzygnęliśmy. Dziecko jest moje i pozostanie w moim domu. Życzę sobie widzieć, jak się rozwija, i chcę dbać, żeby było wychowywane zgodnie z moimi zasadami. Wynająłem dla małej niańkę i mamkę, ale teraz obie skończyły pracę, prawie jednocześnie. Mamka nie jest już potrzebna, a niańka... - Otrząsnął się z irytujących wspomnień. - Rzecz polega na tym, że dziecko musi mieć matkę! A nie mogę sobie wyobrazić, że ktoś nadawałby się do tego lepiej niż rodzona siostra Signe.
Rodzice dyskutowali z Herbenem, jak najlepiej uło-żyć wszystkie sprawy, a tymczasem myśli Belindy błą-dziły własnymi torami. Wszystko, dosłownie wszystko się w niej burzyło na myśl o tym, że miałaby zająć miejsce ubóstwianej Signe. Po prostu nie mogła tego zrobić i już! Ludzie kochani, przecież nawet Herben Abrahamsen musi wiedzieć, jaka Belinda jest gapowata i niezdarna. Nie można powierzać małego, delikatnego dziecka komuś, kto się tak zamyśla, że filiżanka wypada mu z rąk.
Najbardziej jednak dręczyło ją coś innego. Chociaż Belinda nie przywykła do adoracji ze strony mężczyzn, to ogarniał ją głęboki niepokój, gdy Abrahamsen wbijał w nią oczy. Nie byłaby zresztą w stanie tego niepokoju określić, ale sprawiał, że nie mogła zebrać myśli. Nie pojmowała, skąd przyszło jej do głowy, że ten człowiek ma w stosunku do niej nie całkiem czyste zamiary. Wszyscy mówili, że jest wspaniałym mężczyz-ną i wyjątkowo dobrą partią, Signe też tak mówiła, więc pewnie taki był. Ale Signe kiedyś mimochodem wspomniała coś o „uniesieniu do granicy bólu”. Osiemnastoletnia Belinda nie rozumiała tych słów, ale to właśnie ich bała się teraz najbardziej. Wyczuwała bowiem, że mają jakiś związek z jej największą tajem-nicą. Z tymi dziwnymi falami gorąca zalewającymi jej ciało, jakby krew się burzyła, i z tą jakąś niepojętą tęsknotą, która ogarniała ją często i stawała się coraz bardziej udręcząca. Nikt nie znał jej snów na jawie, nawiedzających ją w bezsenne noce, ani jej prób uciszenia dojmującej potrzeby ciała, a także przerażenia i wstydu z powodu tego, co robiła.
W rzeczywistości bowiem Belinda była młodą kobietą obdarzoną bardzo gorącą krwią. To, czego nie dostawało jej umysłowi, zostało z nawiązką zrekompensowane przez wrażliwą uczuciowość. Niekiedy wydaw ło jej się, że ogarnia ją pożar, którego nikt, a już w każdym razie ona sama nie jest w stanie ugasić. To w takich chwi-lach pojawiały się nieśmiałe, jakby niedozwolone myśli o mężczyznach. Nikt nigdy nie rozmawiał z Belindą o misteriach miłości, co najwyżej padały jakieś pokry-wane chichotem aluzje, z których nie rozumiała nic. Pewnego razu zapytała matkę, skąd się wzięlo dziecko Signe i jak się dostało tam, gdzie jest. W odpowie?zi matka wymierzyła jej policzek i boleśnie szarpnęla za ucho.
W kilka dni później wydarzyło się jednak coś, co ją zastanowiło. Usłyszała, jak kucharka mówi do pokojó-wki: „Jezu, widziałaś, jakich kształtów nabrała Belinda? Temu, co wczoraj przychodził tu z butami, mało oczy z orbit nie wyszły na jej widok!”
Pokojówka na to westchnęła i powiedziała, że to żaden chłop nie będzie musiał toczyć długich bojów. Belinda nie pojmowała sensu tej rozmowy, całkiem po prostu nie rozumiała, o czym mówią. Ale słowa o kształtach zastanowiły ją do tego stopnia, że poszła do swojego pokoju i próbowała dokładnie się obejrzeć w lusterku nad toaletką. Nie była to najłatwiejsza rzecz na świecie, ale kiedy stanęła na krześle, mogła zobaczyć za jednym razem sporą część swojej figury. A wtedy nawet ona musiała przymać, że dziewczyny w kuchni miały rację. Talię miała bardzo szczupłą, ale i ponad talią, i poniżej była naprawdę ładnie zaokrąglona. I... Wstyd i zgroza, ale gdy tylko zobaczyła własną twarz, ujrzała w niej także ową trawiącą ją od wnętrza tęsk-notę. Poznawała to po obrzmiałości czerwonych warg, po spojrzeniu spod spuszczonych powiek, a także po gestach niespokojnych, jakby czegoś szukająeych rąk i po niecierpliwości każdego ruchu ciała. Nagle przyszły jej do głowy pewne słowa, które kiedyś powiedziała Signe. Napomknienie zaledwie, jak w ogóle wszystko, co z tymi sprawami miało związek. I tak samo niezrozumiałe. Ale wtedy też odczuwała to dziwne mro-wienie. „Kiedy mężczyzna cię dotknie, Belindo, to sta-niesz się jak wosk. Wtedy nie będziesz pragnęła niczego więcej poza tym, by zamknąć się wokół niego, nie, ty jeszcze tego nie rozumiesz!”
Ale Belinda czegoś się jednak już wtedy domyślała...
Choć Signe opowiadała o Herbercie. I...
Posłała w jego stronę przerażone spojrzenie. Nie, jego Belinda nie byłaby w stanie sobie wyobrazić w takiej sytuacji! W każdym razie nie inaczej niż w związku z Signe.
Jej własne marzenie o mężczyźnie, który potrafi ugasić trawiący ją ogień, było dużo mniej wyraźne. Co jednak dziwne, zawsze przybywał do niej konno, choć pojęcia nie miała dlaczego. I potem zostawał z nią w jej pokoiku, ostatecznie jednak wszystkie jej marzenia kończyły się wielkim zamieszaniem, bo po prostu nie wiedziała, co miałoby się dalej dziać.
Och, trzeba wrócić do rzeczywistości, myśleć o tym, co jest teraz!
O czym to tamci rozmawiają?
Rodzice zwracali się do zięcia per „panie Abraham-sen”, mimo wszystko nie mieli śmiałości mówić do niego „Herbercie”. Jakoś nie zachęcał do tego rodzaju poufało-ści.
· Wobec tego uzgodnione - rzekła matka. - Belinda zamieszka u pana i będzie się zajmować pańską córeczką. jestem pewna, że da sobie z tym radę.
· Och, tak! - wykrzyknęła Belinda zachwycona.
· Z największą radością się tego podejmę. Bardzo dziękuję!
Nikt jej jednak nie słuchał. Ojciec kontynuował kwes-tię rozpoczętą przez matkę:
· A kiedy okres żałoby minie, wrócimy do rozmowy na temat ślubu. Także i tym razem urządzimy wesele jak trzeba, bo nie jesteśmy skąpcami, dobrze pan o tym wle, panie Abrahamsen.
Dla Belindy słońce zgasło.
·...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]Tematy
- Strona pocz±tkowa
- [ICI][PL][sandy] Makuszynski Kornel - Piate przez dziesiate, książki e, 733-[ICI][PL][sandy] Makuszynski Kornel - Piate przez dziesiate (PDF-ePUB 1.12 MB)
- [ICI][PL] Gomulicki Wiktor - Wspomnienia niebieskiego mundurka, książki e, 643-[ICI][PL] Gomulicki Wiktor - Wspomnienia niebieskiego mundurka (PDF-ePUB 2.36 MB)
- !Jan Parandowski - Eros na Olimpie, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), PARANDOWSKI JAN, PARANDOWSKI JAN-EROS NA OLIMPIE
- [ICI][PL] Balzac Honore de - Ojciec Goriot, książki e, 602-[ICI][PL] Balzac Honore de - Ojciec Goriot (PDF-ePUB 2.43 MB)
- [ICI][PL] Puzo Mario - Ciemna Arena, książki e, 533-[ICI][PL] Puzo Mario - Ciemna Arena (PDF-ePUB 2.37 MB)
- !Michael Farquhar - Królewskie skandale, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), MICHAEL FARQUHAR-KRÓLEWSKIE SKANDALE(AUDIO)
- !Frederick Forsyth - Psy wojny, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), Nowy folder, [tnttorrent.info] Frederick Forsyth - Psy wojny czyta Jzef Duriasz.rar, Frederick Forsyth - Psy wojny
- [ICI][PL] Krasicki Ignacy - AntyMonachomachia, książki e, 645-[ICI][PL] Krasicki Ignacy - AntyMonachomachia (PDF-ePUB 0.8 MB)
- !Tomasz Mann - Śmierć w Wenecji, KSIĄŻKI(,,audio,mobi,rtf,djvu), TOMASZ MANN, ŚMIERĆ W WENECJI
- [Jedi Quest] - 10 - The Final Showdown (Jude Watson)(1), Star Wars - Books And Short Stories
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- arsenalking.keep.pl