[ Pobierz całość w formacie PDF ]

KSIĘGA PIERWSZA

Kiedy Dorian Hawkmoon, ostatni książę Koln, zerwał Czerwony Amulet z szyi Szalonego Boga i przejął jego moc, wrócił wraz z Huillamem d'Avercem oraz Oladahnem z Gór do Kamargu, gdzie hrabia Brass i jego córka Yisselda i wierny przyjaciel, filozof Bowgentle, razem z wszystkimi mieszkańcami bronili krainy obleganej przez hordy Mrocznego Imperium, którym dowodził zaciekły wróg Hawkmoona, baron Meliadus z Kroiden. Mroczne Imperium tak bardzo urosło w siłę, że zagrażało nawet świetnie chronionej prowincji kamarskiej. Gdyby zdobyło ją, Meliadus posiadłby Yisseldę, pozostałych uśmiercił stosując straszliwe tortury, a cały Kamarg obrócił w proch. Ocalenie przyniosły potężne siły, zdolne do izolowania fragmentów czasu i przestrzeni, które — uwolnione ze starożytnej machiny widmowców — pozwoliły ludziom schronić się w innym wymiarze Ziemi. Tym sposobem uzyskali azyl — sanktuarium w jakimś innym Kamargu, gdzie nie istniało zło i terror Granbretanu. Wiedzieli jednak, że gdyby krystaliczna maszyna kiedykolwiek uległa zniszczeniu, natychmiast zostaliby przeniesieni z powrotem do chaosu właściwych im czasu i przestrzeni. Chwilowo mogli cieszyć się spokojem, ale Hawkmoon coraz częściej zaciskał dłoń na rękojeści swego miecza, rozmyślając nad losami ich ojczystego świata...

Wielka Historia Magicznej Laski

 

 

ROZDZIAŁ I

OSTATNIE MIASTO

 

Posępni jeźdźcy, zanosząc się kaszlem od gęstego czarnego dymu unoszącego się z doliny, spinali ostrogami bojowe rumaki, kierując je w górę błotnistego stoku wzgórza.

Zapadał zmierzch, słońce chyliło się ku zachodowi, groteskowo wydłużając ich cienie. W półmroku zdawało się, że to gigantyczne stworzenia o głowach bestii, a nie ludzie dosiadają koni.

Każdy dźwigał splamioną w bojach chorągiew, każdy miał na sobie wielką, przypominającą kształtem pysk zwierzęcia maskę z metalu nabijanego drogimi kamieniami i nosił ciężką zbroję ze stali, spiżu i srebra, ozdobioną herbem swego rodu, pogiętą i zakrwawioną, a w okrytych rękawicami dłoniach ściskali miecze zbroczone krwią setek pomordowanych niewinnych ludzi.

Sześciu jeźdźców dotarło do szczytu wzgórza, zatrzymało parskające rumaki i wbiło w ziemię chorągwie, które w ciepłym napływającym z doliny wietrze zatrzepotały niczym skrzydła drapieżnych ptaszysk.

Maska przedstawiająca wilka zwróciła się ku głowie muchy, małpa spojrzała na kozła, a szczur jak gdyby wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu do psa. Bestie Mrocznego Imperium — każdy był wodzem wielotysięcznej armii — popatrzyły ponad dolinami i wzgórzami w stronę morza, po czym skierowały spojrzenia z powrotem na płonące u ich stóp miasto, z którego wciąż dobiegały głośne wrzaski mordowanych i torturowanych.

Słońce zaszło i zapadła noc, a sprawiające teraz wrażenie jeszcze jaśniejszych ognie zagrały refleksami na ciemnych metalowych maskach Lordów Granbretanu.

— Cóż, moi panowie — odezwał się baron Meliadus, Wielki Konstabl Zakonu Wilka i Naczelny Wódz Armii Zdobywców, głębokim, wibrującym i rezonującym pod olbrzymim łbem Wilka głosem. — Teraz już cała Europa znajduje się pod naszym panowaniem.

Mygel Holst, chudy jak szkielet arcyksiążę Londry, dowodzący Zakonem Kozła, zaśmiał się na głos:

— Owszem, cała Europa. Nie została nawet jedna piędź obcej ziemi. A poza tym należy już do nas olbrzymia część Wschodu. — Hełm pochylił się w ukłonie wyrażającym satysfakcję, a w rubinowych oczach odbijających blask płomieni zagrały złośliwe błyski.

— Już wkrótce — mruknął radośnie Adaz Promp, Mistrz Zakonu Psa — cały świat będzie nasz. Cały!

Baronowie Granbretanu, władcy kontynentu, niezrównani stratedzy i rycerze o szaleńczej odwadze, gardzący własnym życiem, istoty o zepsutych duszach i chorych umysłach, nienawidzący wszystkiego, czego nie doprowadzili jeszcze do ruiny, dzierżący władzę nie ograniczoną żadnymi regułami moralnymi, potężni siłą nie opartą na sprawiedliwości, zaśmiali się uradowani, spoglądając na śmierć ostatniego miasta Europy, które im się opierało. A było to bardzo stare miasto. Nosiło nazwę Atena.

— Cały świat — rzekł Jerek Nankenseen, Rycerz Zakonu Muchy — z wyjątkiem ukrytego Kamargu...

Baron Meliadus ucichł nagle i wykonał gest, jakby chciał uderzyć swego kompana.

Wysadzana kamieniami owadzia maska Jereka Nankenseena zwróciła się nieco w stronę Meliadusa, a dobywający się spod niej głos brzmiał niezwykle uszczypliwie:

— Czyż nie wystarcza ci, że się ich pozbyłeś, mój drogi baronie?

— Nie — warknął Mistrz Wilków. — Nie wystarcza.

— Nie mogą nam w żaden sposób zagrozić — mruknął baron Brenal Farnu w szczurzej masce. — Jak twierdzą

nasi naukowcy, zniknęli w jakimś pozaziemskim wymiarze, w innym czasie i przestrzeni. Nie możemy ich dosięgnąć, ale też nie są w stanie dosięgnąć nas. Cieszmy się więc sukcesem, porzućmy smutne myśli o Hawkmoonie i hrabi Brassie...

— Ja nie mogę!

— A może co innego nie daje ci spokoju, bracie baronie? — Jerek Nankenseen wyraźnie drwił z mężczyzny, który niejednokrotnie był jego przeciwnikiem w morderczych pojedynkach w Londrze. — Może chodzi ci o tę niedostępną Yisseldę? Czyżby to miłość kierowała tobą, mój panie? Dozgonna miłość?

Tamten przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, jedynie palce zaciśnięte kurczowo na rękojeści miecza świadczyły o jego furii. Lecz gdy ponownie rozległ się dźwięczny głos, brzmiał już zupełnie spokojnie, niemal beztrosko:

— Moim motywem jest wyłącznie zemsta, baronie Jereku Nankenseenie...

— Jesteś bardzo porywczym człowiekiem, baronie... — stwierdził oschle Nankenseen.

Meliadus szybkim ruchem schował miecz do pochwy i sięgnąwszy po swoją chorągiew, wyciągnął drzewce z ziemi.

— Oni znieważyli naszego Króla-Imperatora, nasz kraj, a także mnie. Pojmał tę dziewczynę dla własnej przyjemności, ale nie będzie mną kierowała żadna miękkość serca ani też żadna słabostka...

— Oczywiście, że nie — mruknął Jerek Nankenseen omalże protekcjonalnym tonem.

— Co się tyczy pozostałych, także dostarczą mi wiele uciechy... w więziennych lochach Londry. Dorian Hawkmoon, hrabia Brass, filozof Bowgentle, ten nie-człowiek Oladahn z Gór Bułgarskich oraz zdrajca Huillam d'Averc, oni wszyscy będą cierpieć katusze przez wiele lat. Przysięgam na Magiczną Laskę!

Za nimi rozległ się jakiś dźwięk. Spojrzeli równocześnie do tyłu i w ciemnościach dostrzegli zadaszoną lektykę wnoszoną na szczyt wzgórza przez tuzin ateńskich jeńców przykutych łańcuchami do drągów. W lektyce spoczywał

ekscentryczny Shenegar Trott, hrabia Sussex. Z pogardą odnosił się do noszonych w Granbretanie masek; skrywał oblicze pod srebrną osłoną, niewiele większą od ludzkiej twarzy, przedstawiającą jego własne, karykaturalnie zniekształcone rysy. Nie należał do żadnego zakonu, a był tolerowany przez Króla-Imperatora oraz cały dwór tylko z powodu niewyobrażalnego bogactwa i wręcz nadludzkiej odwagi na polach bitew. Z pozoru sprawiał wrażenie gnuśnego głupca, nosił bowiem stroje kapiące od klejnotów i demonstracyjnie okazywał znudzenie. W istocie cieszył się nawet większymi niż Meliadus względami Króla-Imperatora, gdyż jego rady niemal zawsze okazywały się znakomite. Widocznie musiał usłyszeć ostatnie słowa, gdyż odezwał się żartobliwym tonem:

— To bardzo niebezpieczna przysięga, mój drogi baronie. Pod każdym względem musi wywrzeć także wpływ na losy człowieka, który ją składa...

— Miałem tę świadomość, kiedy ją składałem — odparł Meliadus. — Znajdę ich, hrabio Shenegarze. Proszę się o to nie martwić.

— Przybyłem tu — oświadczył Shenegar Trott — żeby przypomnieć wam, panowie, iż Król-Imperator niecierpliwi się, by nas zobaczyć i usłyszeć wiadomość, że teraz już cała Europa jest jego własnością.

— Natychmiast wyruszam do Londry — odparł Meliadus. — Tam będę mógł zasięgnąć rady naszych magików--naukowców i znaleźć sposób pojmania moich wrogów. Żegnam, panowie.

Ściągnął wodze rumaka, zawrócił konia i ruszył galopem w dół, odprowadzany spojrzeniami pozostałych.

Zwierzęce maski w słabym blasku ogni obróciły się ku sobie.

— Jego osobliwa mentalność może doprowadzić do zguby nas wszystkich — szepnął któryś z nich.

— Co za różnica? — zachichotał Shenegar Trott. — Jeśli do tej pory my sami zdołamy zniszczyć wszystko...

Odpowiedział mu głośny, chóralny śmiech, dudniący w głębiach wysadzanych klejnotami hełmów. Był to śmiech

szaleńców, żywiących równie silną nienawiść do samych siebie, jak i do całego świata.

W tym bowiem tkwiła tajemnica potęgi Lordów Mrocznego Imperium — nie umieli docenić niczego na Ziemi, nie liczyły się dla nich żadne ludzkie wartości, nie cenili sobie nawet swoich własnych. Nieustanne podboje, pustoszenie, sianie terroru i przemocy stanowiły ich główną rozrywkę, jedyne zajęcie na wypełnienie wszystkich dni żywota. Walka była dla nich li tylko najbardziej satysfakcjonującym sposobem zabicia nudy...

 

ROZDZIAŁ II

TANIEC FLAMINGÓW

 

O świcie, kiedy z legowisk pośród trzcin wzbijały się stada gigantycznych szkarłatnych flamingów i zaczynały wykreślać na niebie figury swych niezwykłych rytualnych tańców, hrabia Brass zwykł przystawać na brzegu bagnisk i spoglądać ponad taflą wody na dziwne konfiguracje mrocznych lagun i brunatnych wysepek, które w jego oczach wyglądały na hieroglify jakiegoś pierwotnego pisma.

Zawsze intrygowały go ontologiczne rewelacje, jakie mogły kryć się w tych wzorach; ostatnio zaczął nawet badać ptaki, trzciny i laguny, mając nadzieję znaleźć klucz do owego tajemnego krajobrazu.

Był przekonany, że ukryty jest w nim jakiś szyfr. Być może tu zawarte zostały odpowiedzi na pytania, z których sam nawet nie w pełni zdawał sobie sprawę; niewykluczone, że poznałby źródła nękającego go poczucia narastającego zagrożenia, jakie odczuwał coraz silniej, zarówno psychicznie, jak i fizycznie.

Wstało słońce, rozjaśniając wody delikatnym światłem. Hrabia Brass usłyszał jakiś dźwięk, odwrócił się i spostrzegł swoją córkę Yisseldę, złotowłosą madonnę lagun, w powłóczystej błękitnej sukni sprawiającą wrażenie istoty ponadnaturalnej, która na oklep dosiadała białego rogatego kamarskiego konia i uśmiechała się tajemniczo, jakby to ona posiadła pewien jemu wciąż wymykający się sekret.

Hrabia, chcąc uniknąć spotkania, uczynił kilka szybkich

kroków wzdłuż brzegu, lecz ona dostrzegła go i skierowała się w tę stronę, machając ręką.

— Ojcze! Wcześnie dziś wstałeś! Ostatnio dzieje się tak coraz częściej.

Hrabia Brass skinął głową, odwrócił się, popatrzył raz jeszcze na wodę i trzciny, a następnie uniósł wzrok ku tańczącym ptakom, jak gdyby chciał je zaskoczyć i przechytrzyć, poznać w jakimś instynktownym, wieszczym przebłysku sekret owych niezwykłych, niemal obłąkańczych figur kreślonych na niebie.

Yisselda zsiadła z konia i stanęła obok niego.

— To nie są nasze flamingi, chociaż tak bardzo podobne — powiedziała. — Czy udało ci się coś dostrzec? Hrabia wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej.

— Nic. Gdzie podziewa się Hawkmoon?

— W zamku. Śpi jeszcze.

Hrabia Brass mruknął coś i z głośnym klaśnięciem złączył dłonie przed sobą, jakby składał je do desperackiej modlitwy, po czym zasłuchał się w dobiegające z góry odgłosy ciężkich uderzeń skrzydeł. Wreszcie rozluźnił się, ujął córkę pod ramię i poprowadził wzdłuż brzegu laguny.

— Wschód słońca — szepnęła. — Taki piękny. Hrabia ze zniecierpliwieniem machnął ręką.

— Ty nie rozumiesz... — rzekł, lecz urwał nagle. Zdał sobie sprawę, że ona nigdy nie spojrzy na ten krajobraz jego oczyma. Kiedyś próbował go jej opisać, ale szybko straciła zainteresowanie, nie starała się nawet dostrzec znaczenia tajemnych wzorów, które on widział wszędzie dookoła — na wodzie, w trzcinach, drzewach, w zachowaniu zwierząt licznie zamieszkujących ten Kamarg, nie mniej licznie, niż występowały w tamtym Kamargu, jaki porzucili.

Dla niego wszystko to stanowiło kwintesencję porządku, dla niej zaś przedstawiało jedynie przyjemny widok — coś pięknego, jak sama przyznawała, przez swój pierwotny charakter.

Jedynie Bowgentle, filozof i poeta, jego stary przyjaciel, miał jakieś pojęcie o tym, co naprawdę zaprzątało głowę

hrabiemu, chociaż i on utrzymywał, że nie jest to wynikiem oddziaływania charakteru krajobrazu, lecz przejawem szczególnych właściwości umysłu hrabiego Brassa.

— Jesteś wycieńczony i zdezorientowany — powtarzał Bowgentle. — Mechanizm systematyzujący twego umysłu pracuje zbyt intensywnie, dlatego dostrzegasz w całym otoczeniu przejawy uporządkowania, które faktycznie są tylko efektem twojego własnego przemęczenia i niepokoju...

Hrabia Brass zwykle zbywał te tłumaczenia kwaśną miną, zakładał spiżową zbroję i wyruszał z zamku ku niezadowoleniu swych bliskich i przyjaciół. Spędzał wiele godzin badając tę nową krainę, która tak bardzo podobna była do ojczystego Kamargu, tyle że nie dostrzegało się tu nawet śladów działalności ludzkiej.

— To człowiek czynu, podobnie jak ja — zwykł mawiać Dorian Hawkmoon, małżonek Yisseldy. — Obawiam się, że coraz bardziej zamyka się w sobie, szukając jakiegoś ważkiego problemu, w którego rozwiązanie mógłby się zaangażować bez reszty.

— Ważkie problemy sprawiają wrażenie nierozwiązywalnych — odpowiadał wówczas Bowgentle i rozmowa dobiegała końca, gdyż Hawkmoon także opuszczał zamek, zaciskając dłoń na rękojeści miecza.

W całym Zamku Brass, podobnie jak w leżącym u jego stóp miasteczku, wyczuwało się napięcie. Ludzie chodzili zamyśleni, uradowani skuteczną ucieczką przed terrorem Mrocznego Imperium, niepewni jednak, czy zdołają na dłużej zapuścić korzenie w tej krainie, tak łudząco podobnej do porzuconego Kamargu. Na początku, kiedy się tu znaleźli, otoczenie wydawało się im zniekształconym odbiciem Kamargu i mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, te jednakże z upływem czasu stopniowo, jakby pod wpływem wspomnień ludzi, zmieniały się w naturalne barwy, tak że obecnie trudno było dostrzec jakąkolwiek różnicę w krajobrazie. Żyły tu stada rogatych koni, oswajające się łatwo białe bydło oraz szkarłatne flamingi, które można było wytresować jako skrzydlate wierzchowce, mimo to z umysłów mieszkańców nie znikało poczucie zagrożenia ze

strony Mrocznego Imperium, szukającego sposobu, by dosięgnąć ich nawet w tym wymiarze.

Dla Hawkmoona i hrabiego Brassa — a chyba także i dla d'Averca, Bowgentle'a i Oladahna — świadomość ta nie wiązała się z tak silnym poczuciem zagrożenia. Chwilami powitaliby z radością jakąś realną napaść ze świata, z którego uciekli.

Podczas gdy hrabia Brass podziwiał krajobrazy, szukając sposobu przeniknięcia ich tajemnic, Dorian Hawkmoon wyruszał galopem ścieżkami wzdłuż brzegów lagun w poszukiwaniu wroga, płosząc stada bydła i koni oraz podnosząc w powietrze ciężkie flamingi.

Pewnego dnia, kiedy wracał na pokrytym pianą rumaku z kolejnej badawczej wyprawy na wybrzeże niemal fioletowego morza, zwrócił uwagę na flamingi, które zataczały koła na niebie, to wznosząc się spiralnie w prądach powietrznych, to znów szybując w stronę ziemi. Było popołudnie, a gigantyczne ptaki wykonywały swój taniec tylko o świcie, doszedł więc do wniosku, że zostały spłoszone i postanowił poszukać sprawcy.

Skierował konia krętą ścieżką poprzez trzęsawiska, a gdy znalazł się pod stadem latających flamingów, stwierdził, że zataczają koła nad niewielką wysepką porośniętą gęsto trzcinami. Przyjrzał się jej uważnie i po chwili odniósł wrażenie, że dostrzega coś między trzcinami — coś błyszczącego czerwono, przypominającego szaty człowieka.

W pierwszej chwili pomyślał, że to ktoś z miasteczka wybrał się na polowanie na kaczki, ale po chwili zrozumiał, że w takim wypadku ów człowiek powinien przywitać się z nim, a przynajmniej pomachać ręką, żeby nie przeszkadzał w łowach.

Zdumiony skierował konia w wodę, dopłynął do wysepki i po chwili znalazł się na grząskim gruncie. Potężnie zbudowany wierzchowiec zaczął przedzierać się przez morze trzcin, a książę Koln, ponownie dostrzegłszy przebłyski czerwieni, nabierał pewności, że ukrywa się tu człowiek.

— Halo! — zawołał. — Kto tu jest?!

Nie otrzymał odpowiedzi. Pasmo falujących trzcin świadczyło jednak, że tamten rzucił się do ucieczki na oślep.

— Kim jesteś?! — krzyknął Hawkmoon, a przez myśl przemknęło mu, że hordom Mrocznego Imperium udało się w końcu przedostać do nich i że wszędzie w trzcinach czają się żołdacy gotowi do przypuszczenia ataku na Zamek Brass.

Spiął konia do pościgu za ubranym na czerwono człowiekiem i wkrótce dostrzegł go wyraźnie, kiedy obcy rzucił się w wody laguny i zaczął płynąć w kierunku brzegu.

— Stój! — zawołał Hawkmoon, lecz płynący nie zareagował.

Ponownie skierował konia w wodę i rumak skoczył, rozbryzgując pianę. Uciekinier wdrapał się na przeciwległy brzeg, obejrzał, a zobaczywszy Hawkmoona tuż za sobą odwrócił się szybko, wyciągając błyszczący wąski miecz niezwykłej długości.

Lecz to nie miecz najbardziej zaskoczył księcia Koln, ale wrażenie, iż przeciwnik w ogóle nie ma twarzy. Pomiędzy długimi, zmierzwionymi i posklejanymi włosami widniała ciemna plama. Hawkmoon wciągnął głęboko powietrze dobywając miecza. Czyżby był to mieszkaniec tego obcego świata?

Zeskoczył szybko z konia, kiedy tylko wierzchowiec znalazł się na brzegu, i stanął przed tajemniczym przeciwnikiem na szeroko rozstawionych nogach, wyciągając przed siebie miecz. Zaśmiał się głośno, dostrzegłszy, że twarz człowieka skrywa maska z cienkiej skóry o tak wąskich otworach na oczy i usta, że trudno je było zauważyć z większej odległości.

— Z czego się śmiejesz? — zapytał donośnym głosem zamaskowany mężczyzna, zasłaniając się mieczem. — Nie masz powodu do śmiechu, mój przyjacielu, ponieważ wkrótce pożegnasz się z życiem.

— Kimże jesteś? — spytał Hawkmoon. — Na razie dałeś się tylko poznać jako samochwała.

— Jestem z pewnością lepszym szermierzem od ciebie — odparł tamten. — Lepiej poddaj się od razu.

— Żałuję, ale nie mogę uwierzyć na słowo w twoje

umiejętności szermiercze — rzekł z uśmiechem Hawkmoon. — Dlaczego taki mistrz miecza miałby paradować w łachmanach?

Ostrzem wskazał poplamiony czerwony kaftan obcego oraz spodnie i buty z popękanej skóry; nie miał nawet pochwy na miecz, nosił go w sznurowej pętli zwieszającej się z konopnego pasa, do którego przymocowana była także pękata sakwa. Dłonie mężczyzny zdobiły pierścienie ze zwykłego szkła i masy plastycznej, a jego skóra o ziemistej barwie zdradzała zły stan zdrowia. Był wysoki, lecz żylasty i wyglądał na wygłodzonego.

— Jesteś żebrakiem, jak sądzę — zauważył ironicznie Hawkmoon. — Gdzie ukradłeś ten miecz, żebraku?

Obcy sapnął z wściekłości i natarł niespodzianie, po czym błyskawicznie się cofnął. Jego ruchy były niewiarygodnie szybkie. Hawkmoon poczuł piekący ból na policzku, uniósł dłoń do twarzy i stwierdził, że krwawi.

— Czy mam cię zadźgać na śmierć? — warknął nieznajomy. — Opuść swój ciężki miecz i poddaj się. Hawkmoon wybuchnął głośnym śmiechem.

— Świetnie! Wreszcie mam godnego przeciwnika. Nawet nie wiesz, z jaką radością zmierzę się z tobą, przyjacielu. Wiele czasu minęło, od kiedy moje uszy słyszały brzęk stali! — Jeszcze to mówiąc natarł na zamaskowanego mężczyznę.

Obcy począł się zaciekle bronić; parując udatnie ciosy wyprowadzał pchnięcia, które Hawkmoonowi z ledwością udawało się w porę zablokować. Ich stopy zagłębiały się w grząskim gruncie, ale żaden nie przesunął się nawet o krok — walczyli niespiesznie, z wielką wprawą, rozpoznając w sobie nawzajem prawdziwych mistrzów fechtunku.

W ciągu godziny wyrównanej walki żaden z nich ani nie otrzymał, ani nie zdołał zadać przeciwnikowi żadnych ran. Hawkmoon zdecydował się w końcu zmienić taktykę — zaczai powoli wycofywać się z brzegu w stronę wody.

Sądząc, że książę Koln traci siły, zamaskowany mężczyzna nabrał pewności siebie i natarł z jeszcze większą szybkością, tak że Hawkmoon musiał skierować całą uwagę na parowanie ciosów.

Książę Dorian udał nagle, że pośliznął się w błocie i przyklęknął na jedno kolano. Obcy skoczył, chcąc zadać ostateczne pchnięcie, ale miecz Hawkmoona wystrzelił jak błyskawica, uderzając płazem w nadgarstek przeciwnika. Tamten wrzasnął i wypuścił broń z ręki. Książę poderwał się i przycisnąwszy miecz obcego butem, skierował zarazem własne ostrze ku jego szyi.

— To sztuczka niegodna prawdziwego szermierza — warknął zamaskowany mężczyzna.

— Łatwo się nudzę — odparł Hawkmoon. — Miałem już dosyć tej zabawy.

— I cóż teraz?

— Jak się nazywasz? — zapytał książę Koln. — Gdy już poznam twoje imię, chciałbym ujrzeć twą twarz, dowiedzieć się, co tu robisz, a potem, co chyba najważniejsze, usłyszeć, w jaki sposób się tu dostałeś.

— Moje imię będzie ci znane — rzekł tamten dumnym tonem. — Nazywam się Elvereza Tozer.

— Istotnie jest mi ono znane! — przyznał osłupiały książę Koln.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ III

ELYEREZA TOZER

 

Elvereza Tozer w niczym nie przypominał człowieka, jakiego Hawkmoon spodziewałby się ujrzeć, gdyby powiedziano mu, iż spotka najsłynniejszego dramatopisarza Granbretanu — twórcę, którego dzieła podziwiane były w Europie nawet przez tych ludzi, którzy gardzili wszystkim, co wiązało się z Mrocznym Imperium. Ostatnio niewiele było słychać o autorze „Króla Stalina", „Tragedii Katina i Karny", „Ostatniego z Braldurów", „Annali", „Chirshila i Adulfa", „Komedii stali" oraz wielu innych arcydzieł, ale Hawkmoon kładł to na karb toczących się wojen. Wyobrażał sobie Tozera jako człowieka świetnie ubranego, w każdej sytuacji pewnego siebie, zachowującego się swobodnie i sypiącego mądrościami. Ku swemu zdumieniu zetknął się z kimś lepiej władającym mieczem niż słowami, chełpliwym głupcem i fanfaronem odzianym w łachmany.

Przez całą drogę, kiedy ścieżkami wiodącymi pośród bagien popychał Tozera końcem swego miecza w stronę Zamku Brass, zastanawiał się nad tymi rażącymi sprzecznościami. Czyżby ów człowiek kłamał? A jeśli tak, to z jakich powodów chciał uchodzić za znakomitego dramatopisarza?

Tozer maszerował, wyraźnie nie przejmując się zmianą swojego położenia, i pogwizdywał jakąś skoczną melodyjkę.

Hawkmoon zatrzymał się.

— Chwileczkę — powiedział, sięgając po wodze konia idącego tuż za nim. Tozer odwrócił się. Jego oblicze nadal

skrywała maska. Książę był tak zaskoczony usłyszawszy nazwisko dramaturga, że zapomniał rozkazać mu, by odsłonił twarz.

— No cóż — mruknął Tozer rozglądając się dookoła. — To przepiękna kraina, chociaż, jak sądzę, nie znalazłbym tu zbyt licznej widowni...

— Tak — odparł zakłopotany Hawkmoon. — Owszem... Lepiej będzie dosiąść rumaka. — Wskazał ręką konia. — Siodło dla pana, mistrzu Tozer.

Kiedy tamten wspiął się na siodło, Hawkmoon usadowił się za nim, ściągnął wodze i popędził wierzchowca kłusem.

W ten sposób dość szybko dotarli do bram miasta, minęli je i zwolniwszy na krętych uliczkach zaczęli piąć się stromą drogą ku murom Zamku Brass.

Kiedy dotarli na dziedziniec, zsiedli z konia, Hawkmoon przekazał wodze stajennemu i wskazując drzwi wiodące do głównego holu rzekł do Tozera:

— Tędy, jeśli łaska.

Ten wzruszywszy nieznacznie ramionami, wolnym krokiem wszedł do środka i pokłonił się dwóm mężczyznom stojącym przy wielkim kominku, w którym płonął ogień. Hawkmoon skinął im głową.

— Dzień dobry, panie Bowgentle, d'Avercu. Przyprowadziłem jeńca...

— To widać — odparł d'Averc, a na jego pociągłej, urodziwej twarzy odmalował się wyraz skrywanego zainteresowania. — Czyżby rycerze Granbretanu znów stali u naszych bram?

— O ile zdążyłem się przekonać, był tylko ten jeden — oznajmił Hawkmoon. — Twierdzi, że nazywa się Elvereza Tozer...

— Naprawdę? — Emanujące zwykle spokojem oczy ascetycznego Bowgentle'a rozszerzyły się ze zdumienia. — Autor „Chirshila i Adulfa"? Trudno w to uwierzyć.

Tozer uniósł wysmukłą dłoń i zaczął rozwiązywać rzemienie mocujące maskę.

— Nie jest pan mi obcy — powiedział. — Spotkaliśmy

się dziesięć lat temu, kiedy przybyłem do Malagi z moją nową sztuką.

— Tak, pamiętam. Dyskutowaliśmy wtedy o kilku opublikowanych wówczas pańskich wierszach, które tak mi się f podobały...  — Bowgentle pokręcił  głową.  — Pan jest i Elverezą Tozerem, ale...

Maska  opadła,  odsłaniając wychudzone,  inteligentne oblicze o długim, wąskim nosie i bladej, ziemistej cerze, której nie była w stanie ukryć nawet skołtuniona broda.  Skóra nosiła liczne ślady przebytej ospy.

— Przypominam  sobie  także  tę twarz,  chociaż  była bardziej zaokrąglona. Na Boga, co się z panem działo? — zapytał cicho Bowgentle. — Czyżby szukał pan schronienia przed własnymi ziomkami?

— Och — westchnął Tozer, obrzucając Bowgentle'a uważnym spojrzeniem. — Niewykluczone. Czy nie poczęstowałby mnie pan szklaneczką wina? Czuję, że potyczka z obecnym tu waszym walecznym przyjacielem wycieńczyła mnie.

— Co takiego? — wtrącił d'Averc. — Czyżbyście stoczyli walkę?

— Na śmierć i życie — odparł posępnym głosem Hawkmoon. — Mam wrażenie, że mistrz Tozer nie przybył do 1 naszego Kamargu z misją dobrej woli. Znalazłem go wśród trzcin, na południu, gdzie się ukrywał. Sądzę, że zjawił się

tu jako szpieg. — Dlaczegóż to Elvereza Tozer, najsłynniejszy dramatopisarz świata, miałby szpiegować? — stwierdził Granbretańczyk pełnym pogardy, stanowczym tonem. Nie zabrzmiało to jednak nazbyt przekonywająco.

Bowgentle, skubiąc wargę, pociągnął za linkę dzwonka, przyzywając służącego.

— Och, to właśnie pan powinien nam to wyjaśnić — rzekł Huillam d'Averc z wyraźnym rozbawieniem. Zakasłał t ostentacyjnie. — Proszę mi wybaczyć, to tylko drobne

przeziębienie. W tym zamku stale są przeciągi... J      — Nie miałbym nic przeciwko temu — odparł Tozer — gdyby można tu znaleźć jakiś przeciąg. — Powiódł po

obecnych uważnym wzrokiem. — Przeciąg, który pomógłby nam zapomnieć o wichurze, jeśli wiecie, co mam na myśli. Przeciąg...

— Tak, owszem — wtrącił pospiesznie Bowgentle i odwrócił się w stronę wchodzącego służącego. — Dzban wina dla naszego gościa — polecił. — Czy chciałby pan coś zjeść, mistrzu Tozer?

— „Zjadłbym nawet chleba z Babel i mięsiwa z Marakhanu..." — odparł w zamyśleniu Tozer. — „Gdyż owoce, które przynoszą mi głupcy, są jedynie..."

— O tej porze możemy zaproponować ser — przerwał mu ironicznie d'Averc.

— „Annala", akt szósty, scena piąta — mówił dalej Tozer. — Pamięta pan tę scenę?

— Pamiętam — przytaknął d'Averc. — Zawsze uważałem, że ta część jest nieco słabsza od reszty.

— Subtelniejsza — odparł afektowanym tonem Tozer. — Subtelniejsza.

Wrócił służący z winem i Tozer obsłużył się sam, napełniając sporych rozmiarów kielich.

— Wymowa literatury — powiedział — nie zawsze jest oczywista dla zwykłych prostaków. Za sto lat ludzie odczytają ostatni akt „Annali" nie jako napisany w pośpiechu i nie do końca przemyślany, jak osądzili jacyś głupi krytycy, lecz jako złożoną strukturę, która stanowi w rzeczywistości...

— Ja także uważam się w jakimś stopniu za pisarza — rzekł Bowgentle — ale muszę przyznać, że nie dostrzegam subtelności... Może mógłby pan to wyjaśnić.

— Kiedy indziej — uciął Tozer,...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl