[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na planie „Wniebowziętych"
obowiązywała jedna prosta zasada:
Zdzisiek - dwie sety
Janek - ani grama.
Andrzej Kondratiuk
Byli jak pijaństwo i kac - nierozłączni. Gdy tylko pojawiał się Maklakiewicz,
wszyscy zaraz wypatrywali Himilsbacha. Kiedy Janek dudlił w bramie z gwinta,
obok niego musiał stać Zdzisio i pomagać przyjacielowi w opróżnianiu kolejnej
flaszki wypełnionej elementem baśniowym. Wspólnie zagrali w świetnych kome­
diach - „Rejsie" Marka Piwowskiego i „Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka.
Tylko ci dwaj reżyserzy starali się wykorzystać wielki talent i potencjał komiczny
tkwiący w tym niezapomnianym duecie. Najlepszym jednak filmem, w którym
wystąpili, było ich własne życie. Chociaż przygotowane przez los specjalnie dla
nich scenariusze zostały napisane jako mroczne tragedie, nie zważając na to,
zagrali zupełnie inne role. Na siermiężną scenę doczesności wprowadzili spon­
taniczność, zabawę i radość. Tytuł najsłynniejszej komedii Andrzeja Kondratiuka
„Wniebowzięci" stanowi zresztą metaforę ich losów. Doskonale oddaje bowiem
postawę życiową Maklaka i Janka Himilsbacha, którzy dzięki sile woli, inteligencji,
poczuciu humoru oraz setce albo i trzem setkom wódki potrafili wznieść się ponad
beznadziejną, szarą i nudną rzeczywistość PRL-u. Tam, w przestworzach - Dedal
i Ikar polskiego kina - byli naprawdę wolni. Zresztą w wodzie także przednio sobie
radzili. Podczas kręcenia „Rejsu" zdarzyło się, iż niczym Chrystus chodzili po gładkiej
tafli Wisły w okolicach Płocka. Takie przynajmniej było wrażenie osób stojących na
pokładzie statku „F. Dzierżyński" i obserwujących parę aktorów, którzy podczas
suchego lata udali się na brzeg po parę butelek życiodajnego piwa.
Maklakiewicz i Himilsbach byli idolami, bo odważali się robić wszystko to,
0
czym inni mogli tylko nieśmiało marzyć. Teraz stali się ikonami popkultury.
Nie tylko bawią, ale również utwierdzają kolejne pokolenia widzów w przeko­
naniu, że prawdziwa męska przyjaźń istnieje naprawdę. Pokazują, że wbrew
wszystkiemu, co nas otacza, zawsze można starać się być wolnym człowiekiem.
To, że każdy dzień miał być fiestą, wydawało mi się cudownym odkryciem
- napisał
Ernest Hemingway w opowiadaniu „Paryż nigdy nie ma końca"
1
. Autor
Ernest Hemingway, „Ruchome święto", MUZA, Warszawa 2000, str. 174.
7
1
MY JESTEŚMY TRAFIENI
Wniebowzięci, czyli Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach.
przedstawił tam swoje toczące się poza czasem kolorowe i beztroskie pary­
skie życie.
- Jak krótko nazwać to, co było pomiędzy Himilsbachem i Maklakiewiczem?
To były ucieszne przygody wesołych ludzi, którzy bawią się życiem. Dla nich
wszystko, co robili, było kreacją. Od razu przypomina mi się „Ruchome święto"
opowiadające o Hemingwayu i Fitzgeraldzie. Jeśli chodzi o znajomość z Jankiem
i Zdziśkiem, to też bym to nazwał ruchomym świętem - opowiada Andrzej
Kondratiuk, reżyser „Wniebowziętych" i „Jak to się robi". W tych dwóch filmach
Maklakiewicz i Himilsbach, dla których każdy dzień miał być fiestą, zagrali siebie
samych.
Kreowanie własnego życia to oznaka swobody i niezależności.
Projekt ów
bowiem wiąże się nierozerwalnie z doświadczeniem wolności, tego, że własne życie mogę
kształtować, „mieć" siebie z wnętrza siebie samego. To tutaj znajduje usprawiedliwienie
koncepcja egzystencji jako autokreakcji
- pisał profesor Karol Tarnowski. Jan Himils­
bach tę samą myśl przekazał poecie Mieczysławowi Jastrunowi (z którym dzie­
lił pokój w Domu Pracy Twórczej w Oborach) w prostszy, choć zdecydowanie
bardziej przewrotny sposób: „Ustalmy, szczamy do umywalki czy nie?". Pisarz
Himilsbach bywał w Oborach dość często. Tam spotkał go Bohdan Tomaszewski,
który potem tak relacjonował to zdarzenie:
Czy byłby pan łaskaw? Skończyły mi się
papierosy... Nieopodal ganka kręcił się niski, zupełnie zwyczajnie wyglądający człowiek.
Nie widziałem go nigdy przedtem i pomyślałem, że musi być woźnym lub kuchennym.
(...) Himilsbach był konsekwentny. Kiedy się spotykaliśmy, zawsze zabierał z mojej paczki
kilka papierosów
2
.
- Kiedyś pojechaliśmy do restauracji Pod Złotym Linem. Janek zerwał jakieś
chabry czy bławatki, stanął przy drodze i udawał, że sprzedaje kwiaty. W ten
sposób poderwał piękną młodą dziewczynę jadącą samochodem. Wzruszyła ją
rola przydrożnego sprzedawcy kwiatów. Przecież inaczej by mu się to nie udało.
Bartosz Marzec, „Wszystko tutaj opisałem", „Rzeczpospolita - Plus Minus", 8 listopada 2003 r.
8
2
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl