[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GRAHAM MASTERTON

 

 

 

      Nocna Plaga

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(Przełożył: Grzegorz Jasiński)

 

 

 

PRZYLOT CZOŁOWEGO SKRZYPKA AMERYKAŃSKIEGO

 

Amerykański wirtuoz, Stanley Eisner, lat 44, przybył dziś do Londynu, by przez kilka miesięcy występować wraz z Kameralną Orkiestrą Kensington. Eisner, gwiazda Ze­społu Barokowego z San Francisco będzie prowadził zajęcia z wybitnie utalentowanymi młodymi muzykami, a także będzie grał pierwsze skrzypce w serii nowych nagrań suit i improwizacji Bacha. Jego miejsce w San Francisco zajął Joh Bright, czterdziestojednoletni skrzypek z orkiestry Ken­sington.

-,,Evening Standard”, 25 października 1989

 

 

To ja byłem w twym śnie -

Każdej nocy czekam daremnie,

Aż sen znów odsłoni

Te żywe wzgórza...

- Walter de la Mare

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ  l

KAPTUR

 

Nigdy przedtem nie bał się w Londynie. W Nowym Jor­ku - tak, i raz na Haiti w Port-au-Prince, kiedy jego samochód został zatrzymany i przeszukany przez zbirów z Tontons Macoute uzbrojonych w pistolety maszynowe. Ale nigdy w dobrym starym Londynie.

Kiedy wyszedł tego mroźnego poranka o ósmej na ulicę, pogwizdując rondo z Serenady na trąbkę Mozarta, człowiek w szarym wełnianym kapturze czekał już na niego na narożniku po przeciwnej stronie, dokładnie tam, gdzie czekał wczoraj, przedwczoraj i trzy dni temu.

Stanley, który zawsze miał Londyn za przyjazne, gwarne i tak bezpieczne jak tylko może być miasto (w każdym razie tak bezpieczne jak Sztokholm czy Bonn), zatrzymał się gwałtownie, uniósł podbródek, stając się nagle czujny, jakby ktoś dał mu prztyczka, niezbyt mocno, ale wystarczająco, by go zdenerwować, by zburzyć jego spokój. „Trzy kolejne poranki i dziś znowu tu jest”. Stanley poczuł w ustach smak soli i jeszcze czegoś, co było smakiem autentycznego stra­chu.

Gdzieś w pobliżu grało radio:...wielka muzyka dla wiel­kiego miasta...

Stanley zamknął za sobą powoli czarną furtkę do ogrodu, zaskrzypiała i trzasnęła. Raźno, marszcząc brwi, oddycha­jąc trochę za szybko, rozejrzał się po domach z żółtobrunatnej cegły, z wczesnowiktoriańskimi balkonami, zdobionych świeżo pomalowanymi stiukami. Dookoła nie było nikogo oprócz mężczyzny w szarym kapturze oraz pręgowanego kota, który przemykał się niemal wstydliwie z żywym różowym pisklakiem w pysku. Niespełna pięćdziesiąt met­rów stąd King's Road tętniła i huczała od porannego szczytu, ale Langton Street była pozostawionym sobie odrębnym światem.

o sytuacji na drogach... powietrzny patrol...

Wzdłuż krawężnika stały jeden za drugim zaparkowane samochody, brudne citroeny z zabłoconymi szybami i nowe modele roverów z wgniecionymi zderzakami i nie opróż­nionymi popielniczkami. Widać w Fulham nie było w mo­dzie traktowanie samochodu choćby z odrobiną troski. Niebo wisiało nisko, chmury kłębiły się złowieszczo, jakby zaraz miał zacząć padać śnieg.

Stanley stał ciągle z futerałem na skrzypce w ręku i gapił się na człowieka w kapturze, chcąc zmusić go, żeby się odwrócił. Ale mężczyzna nie poruszył się ani nie dał po sobie poznać, że jest świadom, iż Stanley się w niego wpatruje. Oprócz kaptura mężczyzna miał na sobie długi, szary, gabardynowy prochowiec i dziwaczne ciężkie buty, wy­glądające jak buty chirurga albo średniowieczne chodaki. Stał niezgrabnie, pochylony na jedną stronę, jakby miał wadę kręgosłupa.

Każdego dnia, od pojawienia się we wtorkowy poranek, człowiek w kapturze czekał na przeciwnym narożniku Lang­ton Street, aż Stanley ruszy w kierunku King's Road, wówczas natychmiast ruszał za nim. Trzymał się w odległo­ści dwudziestu, trzydziestu metrów, i jeśli Stanley zwalniał kroku albo zatrzymywał się, on również zwalniał bądź stawał - nie od razu i w sposób nie nazbyt oczywisty, tak żeby Stanley nie miał pewności, że jest śledzony.

Podczas gdy Stanley czekał na autobus, człowiek w kapturze trzymał się z dala od przystanku, łażąc tam i z po­wrotem, niespokojny, jak bohater kreskówek Popeye'a, zawsze ze spuszczoną i odwróconą w bok głową. Kiedy autobus nadjeżdżał, znikał wśród pchających się do środka ludzi. Zawsze potrafił jakoś znaleźć się na górze autobusu i zająć miejsce w szóstym, czy siódmym rzędzie za Stanleyem. Twarz odwracał do okna. Kiedy Stanley dojeżdżał do swego przystanku i wstawał z miejsca, by wysiąść, człowieka w kapturze nigdy już nie było.

Dziś już po raz czwarty z rzędu Kaptur stał nieruchomo na przeciwległym rogu obok skrzynki pocztowej, lekko pochylony, z rękami w kieszeniach. Wiatr ciął jak brzytwa. Stanley oblizał w zdenerwowaniu usta, po czym otarł je chusteczką, żeby mu nie popękały. Nie wiedział, co robić. Było jasne, że mężczyzna nie zamierza go zaatakować, zawsze stał tak samo oddalony. Nie mógł być żebrakiem, a jeśli był, to miał chyba najdziwaczniejszą metodę ze wszystkich żebraków, polegającą na straszeniu potencjal­nych dobroczyńców swoją cichą, przyczajoną obecnością, aby dali mu pieniądze na odczepne.

Stanleyowi przyszła nawet do głowy irracjonalna myśl (rzeczywiście irracjonalna), że Kaptur być może jest prywat­nym detektywem pracującym dla Eve, jego żony. Ale Eve wróciła do matki i ojca do Napa w Kalifornii, do ich luksusowego domu z nowobogackimi puszystymi dywana­mi, i Stanley nie mógł doprawdy sobie wyobrazić, że Eve robi coś tak dziwacznego jak nasyłanie prywatnego detek­tywa, sama będąc o sześć tysięcy mil stąd. Ani nic równie kosztownego. Oczywiście, Eve użerała się z nim przez całe miesiące w sprawie alimentów dla Leona - oskarżyła go nawet o to, że umyślnie wyjechał do Anglii, by uniknąć ojcowskiej odpowiedzialności i ukryć swe rzeczywiste do­chody (co w pewnym sensie było prawdą). Nie mógł jednak sobie wyobrazić, do czego byłby jej potrzebny szpotawy kaleka w szarym wełnianym kapturze, łażący za nim co­dziennie do autobusu.

...Dzisiaj będzie... zimno i wilgotno, zachmurzenie duże i silny wiatr poludniowo-wschodni... temperatura w mieście spadnie do...

Bardziej rozsądne było domniemanie, że Kaptur praw­dopodobnie jest wałęsającym się z miejsca na miejsce obdar­tym, ale nieszkodliwym wariatem, których było w Londynie tysiące, jednym z tych bezdomnych włóczęgów, którzy żyli w tekturowych kartonach, albo jednym z owych ekscentryków, którzy odstawiali ulicznych wariatów lub siadywali pod obkichanymi przez ptaki pomnikami bohaterów kolo­nialnych, popijając mocne piwo i pomstując na miasto, które ich pioruńsko olewało. Mogło być i tak, że Kaptur w ogóle nie śledził Stanleya, lecz po prostu chodził na ten sam autobus. Tylko że jeśli był to przypadek, to dlaczego czekał co rano, dopóki Stanley nie pójdzie ku King's Road, i dopie­ro potem ruszał za nim prawie zawsze w tej samej odległości? Stanley odczekał dwie albo trzy minuty zastanawiając się, czy nie powinien przejść na drugą stronę i zapytać Kaptura, czego chce. Zazwyczaj nie bał się spotkania z obcymi. W Nowym Jorku, gdzie mieszkał przez osiem i pół roku, był dwukrotnie napadnięty. Za drugim razem napastnikom nie udało się go obrabować, bo postawił im się i musieli uciekać. Trzech czarnych z karkami Mike'a Tysona i o oczach jak łebki od gwoździ. Uderzyli go w twarz z wielką precyzją i złamali kość policzkową, po czym kopnęli w usta. Ale ledwie to poczuł. Był wtedy zdrowo nagrzany i pewny siebie, nie mówiąc już o tym, że ostatnio zaliczył Wrzesień Woody Allena i Pragnienie śmierci III. Ale akurat tego ranka nie czuł się w formie.

Było jeszcze coś poza tym. Coś w wyglądzie Kaptura, co wywoływało niepokój, jakiego nigdy wcześniej nie doznał. To było coś, co przywodziło na myśl średniowiecze. Przypominał mu mnichów, trędowatych i te kalekie stworzenia z obandażowanymi na szaro kulasami z obrazów Breughla.

Coś chorobliwego.

Wahał się przez prawie pół minuty, po czym odchylił swą wełnianą rękawiczkę i spojrzał na zegarek: 8.17. Jego autobus powinien nadjechać w każdej chwili, pomimo że ulice wydawały się dziś mocno zatłoczone. Był drugi dzień styczniowej wyprzedaży.

- Hej - zawołał przez ulicę.

Kaptur pozostał tam, gdzie był, i nie dał po sobie poznać, że coś usłyszał.

- Hej - zakrzyknął Stanley głośniej.

Jednakże Kaptur nie odpowiedział. Stanley chciał już sobie całą sprawę podarować, ale przez to krzyczenie podskoczyła mu adrenalina i wydało mu się tchórzostwem teraz odejść i zostawić Kaptura tam, gdzie był - szczegól­nie, jeśli Kaptur zacznie znów iść za nim.

Zszedł z chodnika i zaczął iść przez ulicę. Drogę zajechał mu jasnożółty samochód British Telcom, więc na chwilę musiał przystanąć. Jednak furgonetka odjechała i na ulicy znów był tylko on i Kaptur.

- Hej, przepraszam! - zawołał, starając się wymawiać słowa jak Anglik.

Kaptur pozostał nieporuszony i milczący.

- Przepraszam! - powtórzył, podchodząc dwa, trzy kroki bliżej. - Przepraszam pana, ale odnoszę wrażenie, że mnie pan śledzi!

Czekał. Kaptur jakby go nie słyszał. Wiatr podwinął poły jego szarego płaszcza z gabardyny, ukazując lniane spodnie w paski przewiązane pakunkowym szpagatem. „Żaden szpicel - pomyślał Stanley - nawet najgorszy patałach nie podwiązuje kalesonów szpagatem”.

Stanley obchodził Kaptura, próbując zobaczyć jego twarz. Ale ten zawsze zdołał się jakoś odwrócić.

Przez całą minutę panowała między nimi cisza - niewy­soki amerykański muzyk z przerzedzonymi ciemnymi wło­sami w płaszczu z welwetowym kołnierzykiem od Harrodsa oraz wielki zwalisty angielski strach na wróble w szarym wełnianym kapturze. Żaden z nich się nie poruszył ani nie przemówił. W końcu Stanley zakasłał i spojrzał w inną stronę, niczym starający się zachować spokój nauczyciel. Po czym znowu spojrzał na Kaptura.

- Słuchaj, przyjacielu, dopóki nie uzyskam od ciebie jakiejś odpowiedzi, nie ruszę się stąd, rozumiesz? A jeśli autobus mi zwieje, to mnie cholera weźmie. Rozumiesz?

Znów żadnej reakcji. Ponad ich głowami rozległ się ryk odrzutowca zmierzającego na Heathrow i nawet jeśli Kap­tur coś powiedział, Stanley nie był w stanie tego usłyszeć. Ulica pozostawała wciąż dziwnie pusta. Mogliby się równie dobrze znajdować o tysiące mil stąd, zamiast o pięćdziesiąt metrów od jednej z najruchliwszych ulic w Londynie.

- W porządku - rzekł Stanley - skoro tak chcesz, zapomnijmy o tym. Ale pozwól, że ci coś powiem. Jeśli jutro rano będziesz tu znowu sterczał, idę na policję. Słyszysz mnie? Jeśli cię jeszcze tylko raz tu zobaczę.

Kaptur odwrócił się plecami. Stanley miał właśnie odejść, ale z powodu zachowania Kaptura wpadł we wściekłość, jakiej u siebie już dawno nie pamiętał. Poczuł się bardziej wściekły, niż gdy miał do czynienia z Eve. Wtedy przynajm­niej wiedział, czego ona chciała. Pragnęła wyciągnąć od niego jak najwięcej pieniędzy i ograniczyć jego prawa rodzicielskie. Jasne i proste. Eve chciała się zemścić. Ale czego, u licha, chce Kaptur? Jeśli pieniędzy, to wybrał jakąś idiotyczną metodę. Czego jednak innego mógł chcieć, jak nie pieniędzy?

Rozmowy? Towarzystwa? Kto to mógł wiedzieć? Może słyszał, że Stanley jest skrzypkiem o międzynarodowej sławie? Może sam jest zdolnym, ale straszliwie okaleczonym

muzykiem, który rozpaczliwie potrzebuje prywatnych lek­cji, a nie śmie się udać do orkiestry, by o nie poprosić? Kimś w rodzaju bohatera z Ducha w operze.

- Posłuchaj, przyjacielu - powiedział Stanley, zbliżając się o jakieś pół metra. - Jeśli chcesz czegoś ode mnie, czemu mi o tym nie powiesz? Być może nie jestem w stanie ci pomóc, ale mogę cię choć wysłuchać. No wiesz, jak to mówią: jeśli możesz podzielić się z kimś problemem, to zostaje ci już tylko połowa problemu.

Spróbował wśliznąć się między Kaptura i skrzynkę po­cztową, by zobaczyć jego twarz. Ale postać zdołała okręcić się w ostatniej chwili, tak że tylko dojrzał świecący, biały koniuszek nosa.

- Słuchaj! - powtórzył Stanley. - To czyste szaleńst­wo! Praktycznie śledziłeś mnie co rano przez ostatni tydzień, a teraz nawet nie chcesz mi pokazać swej twarzy! Na miłość boską, jeśli czegoś chcesz, zrezygnuj z tej pieprzonej zabawy i powiedz, o co ci chodzi. A jeśli nie, to nie pokazuj się tutaj, rozumiesz? Przestań mnie śledzić! Jest przecież, do licha, specjalny paragraf na tych, co dręczą ludzi śledzeniem.

Wcale nie wiedział, czy taki paragraf istnieje, ale brzmiało to autorytatywnie.

Kaptur, odwrócony plecami, nadal milczał. Stanley spoj­rzał na zegarek. Miał teraz do wyboru - albo sponiewierać Kaptura, obrócić go siłą, albo zapomnieć o całej sprawie i łapać swój autobus.

Nie widział nic miłego w dotykaniu brudnego gabardyno­wego prochowca, i jeśli miał być szczery, wcale się nie palił, by zobaczyć, jak wygląda twarz Kaptura. Ale szło tu o za­sadę. Stanley skłonny był przyznać, że być może cała sprawa zirytowała go jako Amerykanina, bowiem Anglicy śledzą siebie nawzajem bez żadnego powodu i nikt nie ma nic przeciwko temu. Nie minęły trzy miesiące jego pobytu tutaj, gdy zaczął rozumieć, że Anglicy mają zupełnie inny pogląd na sprawę swobód obywatelskich. Byli jacyś zboczeni na tle trzymania wszystkiego w tajemnicy, zdawali się myśleć, że dzielenie się informacją jest prawie równie niehigieniczne jak dzielenie się szczoteczką do zębów.

Stanley pomyślał nagle: „To absurd. Idź stąd. Ten facet nic ci nie powie. Prawdopodobnie nie ma nic do powiedze­nia. Jest takim samym publicznym utrapieniem, jak nadzor­ca ruchu, kontroler biletów czy czarne plastikowe pojemniki na śmieci stojące na ulicy”.

Odwrócił się. Ale kiedy to zrobił, Kaptur wydał dziwny dźwięk, coś pomiędzy gwizdnięciem a kaszlnięciem.

Przeciągły gwizd hoo-eee, z kończącym go oop.

- O, widzę, że zdecydowałeś się mówić - powiedział Stanley, odwracając się do niego.

Włosy z przerażenia stanęły mu dęba, gdy ujrzał tę twarz - tak białą i błyszczącą jak z celuloidu. Twarz ta nie należała ani do mężczyzny, ani do kobiety, ale była przerażająco piękna. Twarz świętego, twarz anioła.

Swoją doskonałością przerażała sto razy bardziej, niż gdyby była brzydka. W jaki sposób tak pokurczone stwo­rzenie mogło zostać obdarzone tak zachwycającym obli­czem?

Stanley cofnął się, czuł, jak serce podchodzi mu do gardła. W twarzy tkwiły puste oczy, w każdym razie czarne. Czarne jak noc. Twarz bez wyrazu, słodka, lśniąca - męczennik z karnawałowych ostatków.

- Czego chcesz? - zapytał Stanley głosem zdławionym strachem.

Kaptur nie odpowiedział, ale wykonał niezgrabny krok ku niemu. Szur-szur.

Stanley usłyszał cichy, chrapliwy oddech. Oddech zza celuloidowej maski.

- Czego chcesz? - powtórzył. Czuł, że za chwilę będzie miał mokro w spodniach. Spiął się do ucieczki.

Nieskazitelnie białe czoło Kaptura zaczęło się marszczyć. Jego czarne oczy zwęziły się, zmalały i stały się rozbiegane. Podbródek pofałdował się i odpadł.

Stanleya ogarnęło przerażające uczucie, że jest świadkiem śmierci, patrzy na czyjś całkowity rozpad fizyczny dokonu­jący się na jego oczach. Jak to możliwe? Jak ktoś mógł tak po prostu rozpadać się, kawałek po kawałku?

Postanowił uciekać. Wtedy jednak - bez ostrzeżenia - Kaptur chwycił go za rękawy, okręcił dokoła i na wpół skoczył, na wpół runął na niego.

- Jezu! - wykrzyknął Stanley.

Kaptur ważył nieprawdopodobnie dużo, tyle co dwustu-pięćdziesięciokilogramowy worek buraków, i kolana Stan­leya natychmiast się załamały. Wpadł do rynsztoka, gubiąc jeden z butów i drąc swoje tweedowe brązowe spodnie.

- Złaź ze mnie! Jezu Chryste, złaź!

Ale Kaptur ścisnął jego kark ręką jak kleszczami i wdusił twarz w chodnik. Stanley poczuł, że wyłamuje mu się jeden z przednich zębów. Dolną wargą przejechał po betonie, jednocześnie zdzierając skórę z czoła. Przeguby miał wy­kręcone do tyłu w pełnym nelsonie ruchem tak mocnym i szybkim, że usłyszał chrupnięcie kości. Gwałtowny ból, jakby wlewano mu do stawów barkowych rozgrzane do białości żelazo, przenikał do jego mięśni. Próbował krzy­czeć, ale nie mógł nabrać powietrza do płuc. „Dobry Boże, nie pozwól, by mi połamał ręce.”

Kaptur był nie tylko przytłaczająco ciężki. Jego zwaliste ciało było jakby zniekształcone i poowijane wszelkimi ro­dzajami szmat, szali, pasów z metalowymi sprzączkami i kawałkami koców. Śmierdział brudem i potem, a z nozdrzy wionęło jakimś syntetycznym, ostrym zapachem podobnym do toaletowego odświeżacza. Z twarzą przyciśniętą do chodnika Stanley wystękał:

- Zostaw mnie. Na miłość boską, połamiesz mi ręce, zostaw!

Bez słowa Kaptur chwycił Stanleya za włosy i trzasnął jego głową o beton, o mało jej nie rozłupując. Stanley poczuł w ustach krew i zwymiotował kawę wraz z potokami śliny. Nie mógł prawie uwierzyć w to, co się z nim dzieje. Wiedział tylko, że gorąco pragnie, aby to się skończyło.

Słyszał ruch uliczny, muzykę z radia, rozmawiających ludzi. Z pewnością ktoś dostrzeże, co się z nim dzieje.

Wtedy jednak poczuł szponiastą dłoń zdzierającą z niego płaszcz, a potem spodnie. Poczuł gwałtowne i lubieżne gmeranie między nogami. Sprzączka od jego paska Gucciego puściła, potem poczuł rozdarcie sztruksu i baweł­nianych majtek.

- Boże! Zostaw mnie! Co robisz! - wykrzyknął wyso­kim, jakby kobiecym głosem.

Zmagali się na chodniku pod płaszczem Kaptura, jeden na drugim, niczym jakiś groteskowy szary wielbłąd. Stanley próbował wyczołgać się, odpychając się kolanami od chod­nika. Nie był już w stanie krzyczeć. Był zbyt przerażony, by wydobyć głos. Pragnął tylko uciekać.

Wtedy jednak Kaptur zacisnął swą brudną szponiastą łapę wokół jego obnażonych genitaliów, nie miażdżąc ich, ale ściskając je dostatecznie, by Stanley jęknął i został tam, gdzie był. Drżał, a widok co chwilę przesłaniały mu szarpane wiatrem poły Kapturowego prochowca.

Kciuk Kaptura znalazł drogę do penisa Stanleya i zaczął go łagodnie, prawie miłośnie drapać. Stanleyowi ścisnął się żołądek, a oczy napełniły łzami. „Dobry Boże, to niemoż­liwe.” Jego jądra skurczyły się, cała jego dusza się skurczyła. „Riboyne Shel Olam - broń mnie”.

- Boże! - zdołał wydusić z siebie. - Jestem bogaty, dam ci pieniądze!

Ale wszystko, co usłyszał od przyciskającego go stwora, to nieregularny oddech. Stwór nie przestawał drapać, aż w końcu Stanley poczuł, że krwawi.

- Umiesz mówić? - wyjąkał. - Rozumiesz, co mó­wię? - Z trudem rozpoznawał własny głos.

Kaptur jęczał i stękał w dwóch różnych tonacjach, prawie jakby dwóch ludzi mówiło naraz. Ale tylko jeszcze mocniej przycisnął plecy Stanleya i jeszcze bardziej zagłębił swój pazur w jego penisie, a potem wszedł w Stanleya z całą niewyobrażalną siłą zwierzęcia, w ten sam sposób, w jaki byk pokrywa krowę. Stanley poczuł ból rozdzieranych pośladków, pękającej skóry. Potem coś gładkiego, tłustego i niewiarygodnie twardego zaczęło napierać na niego. Coś tak dużego jak kij do baseballa, nieprzyzwoicie gorącego, wdarło się do jego odbytu.

Bolało go tak bardzo, że zapłakał, zapłakał tak gorzko, jak wtedy gdy był dzieckiem. Przygryzł wargi zębami i krew pociekła mu z ust. Ale ból nie ustawał i on nie przestawał płakać. To wdzierało się do jego tyłka i czuł, jak w środku wszystko pęka. Kaptur pchał i pchał, aż w końcu Stanley zaczął krzyczeć głośno (albo cicho, sam już nie wiedział). Czuł zimne, mocne, regularne pocieranie genitaliów Kap­tura na swoim udzie. Słyszał jego oddech dobywający się jakby ze skórzanych miechów. Potem poczuł, jak jego wnętrzności napełniają się czymś gorącym i wilgotnym, i Kaptur natychmiast wysunął się z niego, a on zwymioto­wał na swoje ręce kawą i na wpół strawionymi krakersami.

Jego policzek spoczywał na twardej, płaskiej i diabelnie zimnej powierzchni. Zastanawiał się, czy spał. Nie lubił spać w ciągu dnia. Po przebudzeniu ma się zawsze uczucie, jakby świat nieodwołalnie się zmienił, podczas gdy ty tego nie widziałeś, jakby jakiś ukryty scenarzysta przemienił twoje życie.

Przed samymi oczami ujrzał czarne lakierki na wysokich obcasach. Potem usłyszał dziewczęcy, przerażony głos:

- Hej, nie umarłeś? Spróbował potrząsnąć głową.

- Nie - wyszeptał. - Nie umarłem.

- Zostań tu. Zadzwonię po karetkę.

- Chcę wstać.

- Co?

- Chcę wstać, podnieść się.

Milczenie. Po chwili dziewczyna powiedziała:

- Na twoim miejscu nie robiłabym tego. Poczekaj tu. Wezwę karetkę.

Czuł, że jest dokądś wieziony. Widział uciekające roz­świetlone okna, twarze, które tańczyły przed jego oczami jak roje muszek. Otaczała go biel i zimno, cichy szelest prześcieradeł i ostry zapach środków dezynfekujących. Cie­pły głos z obcym akcentem wdzierał mu się w głąb mózgu, zapewniając go, że jest pod opieką w szpitalu i że wszystko będzie dobrze.

„Wszystko będzie dobrze, panie Eisner! Czy pan mnie słyszy? Wszystko będzie dobrze! Dobrze. Dobrzeeee. Eeeee”.

Poczuł ostre ukłucie igły. Chciał powiedzieć: „Nie cierpię zastrzyków, nigdy nie biorę zastrzyków”. Ale wtedy jego świadomość odpłynęła w pustą ciemność i nie było nikogo, kto by go usłyszał.

Był z powrotem na ulicy. Chmury sunęły nad dachami z zadziwiającą szybkością. Obok niego przemknął kot, niosąc coś w pyszczku. Wiedział, że jest to coś okropnego, ale nie chciał zobaczyć co. Usłyszał gwizd, wysoki i głuchy, z miauknięciem na końcu. Odwrócił się odruchowo i po drugiej stronie ulicy zobaczył Kaptura, czekającego na niego, i urągającego mu.

Hooooo-eeee, oop.

Kaptur zaczął powoli odwracać swą głowę. Stanley wlepił w niego wzrok, spodziewając się ujrzeć jego białą piękną twarz. Ale wówczas głowa Kaptura zaczęła się obracać dokoła, z początku wolno, potem szybciej, podczas gdy jego ramiona pozostawały nieruchomo w tej samej pozycji. Stanley ujrzał, że szary kaptur całkowicie okrywa jego głowę, nie pozostawiając żadnego otworu na twarz. Wy­glądał bardziej na kaptur kata niż na kominiarkę.

Z bijącym sercem i suchymi ustami Stanley zaczął prze­kraczać ulicę, nie idąc, lecz ślizgając się. Nie dotarł jeszcze do połowy, gdy zdał sobie sprawę, że nie ma siły iść dalej. Kaptur mógłby odwrócić się i skoczyć na niego.

Stanley próbował się zatrzymać, odwrócić, zahamować obcasami, ale szary asfalt zmarszczył się jak cienki, miękki dywan, i nadal ślizgał się w kierunku Kaptura, coraz szybciej, nie mogąc krzyczeć ani nawet mówić.

Kaptur pozbawiony twarzy wirował wkoło. Wirując rósł niemożliwie wysoko, do niebotycznych rozmiarów, aż przy­słonił niebo. W końcu przestał i zaczął się kołysać, a poły jego płaszcza miękko powiewały na porannym wietrze. „Nie - pomyślał Stanley. - Nie”. Ale wtedy Kaptur runął na niego, jakby upadło niebo.

Stanley krzyknął. Wiedział jednak, że nikt go nie usłyszy. Krzyk był tylko wewnątrz jego głowy.

Zadrżał, naprężył się, zacisnął zęby, nadal nie mógł krzyczeć, napinał tylko mięśnie, aż poczuł, jakby miały rozsadzić skórę. Wtedy otworzył oczy. Ujrzał pulsującą, tańczącą biel, blade postacie.

- Puls rośnie - powiedziała młoda kobieta.

- Wszystko inne w normie? - zapytał mężczyzna nieco bardziej oddalony.

Słychać było jakieś kroki, ktoś zakaszlał. Potem mężczyz­na zapytał:

- Czy był już Gordon Rutheford?

- Doktor Patel kazał mu jeszcze się wstrzymać.

- A gliny?

- Oni już są. Detektyw Brian Morris czeka w recepcji.

- Kazałaś mu czekać?

- Oczywiście. Ale nie wydaje się, by mu to przeszkadza­ło. Przyniósł z sobą książkę.

Stanley otworzył powoli oczy. Czuł, jakby całe jego ciało było potłuczone - mięśnie i kości. Pozdzierane dłonie piekły niesa­mowicie, ale najgorszy, nie do zniesienia, był ból w plecach. Ostry, rwący ból w krzyżu sprawiał, że chciało mu się wyć.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl