[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ZBIGNIEW NIENACKI
PAN SAMOCHODZIK I
NIEUCHWYTNY
KOLEKCJONER
1997
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I ODMÓW TU SIOSTRZE • NIECH ŻYJE ROZTOCZE • PRZERWANA
DYSKOTEKA • CZY WUJEK MÓWI PO ANGIELSKU • SAMOCHÓD CZY
MASZYNA DO STRZYŻENIA TRAWNIKÓW • NA SPOTKANIE Z
DYREKTOREM MARCZAKIEM
Pod koniec czerwca otrzymałem list od mojej siostry, Ewy, mieszkającej w Łodzi...
Nigdy dotąd nie rozpisywałem się o mojej rodzinie, co najwyżej wspominałem kiedyś o
bracie Pawle. Wstyd przyznać, ale nie utrzymywałem ze swoją rodziną bardziej zażyłych
stosunków. Nasze kontakty ograniczały się do przesyłania kart pocztowych z okazji świąt i
rocznic oraz do przypadkowych spotkań. Paweł prowadził w Poznaniu dużą restaurację, a o
czym może rozmawiać restaurator z historykiem sztuki? Ewa i jej mąż to fizycy, wykładający
na uniwersytecie nauki ścisłe, o których nie miałem zielonego pojęcia, podobnie jak oni
niewiele wiedzieli o historii sztuki i nie okazywali zainteresowania moimi przygodami.
Kilkakrotnie odwiedziłem ich w Łodzi, lecz do dalszych wizyt zniechęciła mnie para
dzieciaków, rozpuszczonych jak dziadowski bicz. O ile dobrze pamiętam, podczas ostatniego
pobytu u siostry zostałem przez jej synka wysmarowany w nocy czekoladą, a córeczka wylała
radośnie filiżankę kawy na mój nowiutki garnitur. Rodzice nawet nie uważali za słuszne
skarcić swe pociechy!...
Tak oto przedstawiały się moje stosunki rodzinne, gdy pod koniec czerwca –
otrzymawszy właśnie zaległy a upragniony urlop – dostałem również list od mojej dawno nie
widzianej siostrzyczki:
Kochany Tomaszu!
Szczęśliwym trafem uzyskaliśmy wraz z mężem sześciotygodniowe
stypendium naukowe, przyznane przez uniwersytet w Oxfordzie. Mamy też
wygłosić tam dwa referaty. To wielkie wyróżnienie! Jednak tak się złożyło,
że przed miesiącem zmarła nasza gosposia. Jej śmierć postawiła nas w
bardzo trudnej sytuacji: co zrobić z dziećmi!? Ze sobą zabrać ich oczywiście
nie możemy, a jak zostawić je bez opieki, gdy Jacek ma dopiero czternaście
lat, a Zosia piętnaście?
Wybacz, ale ośmieliłam się pomyśleć o tobie, braciszku...
Pisałeś kiedyś, że często jest ci smutno samemu. Może więc tegoroczny
urlop spędziłbyś z naszymi dzieciakami? Wiem, że kochasz żagle i zapewne
planujesz wypoczynek na Mazurach. Jacek i Zosia tak pragnęliby poznać
Wielkie Jeziora! Zresztą nie jest to tak ważne, jak powaga naszej sytuacji
„stypendialnej”. Krótko mówiąc: jeśli zrezygnujemy z tego stypendium, to
wypadniemy z obiegu – jak to się mówi – i na następne tej rangi nie możemy
już liczyć! Jeśli więc możesz, ratuj! A jeśli nie odmówisz siostrze, to, proszę,
pośpiesz się, bo już za tydzień musimy być w Anglii.
Kochająca cię zawsze
Ewa
Nie wiem, jak postąpilibyście na moim miejscu. Co do mnie, to rozważałem sprawę
długo i głęboko, wbrew przekonaniu siostry bowiem nigdy nie czułem się samotny. A już
naprawdę nigdy nie potrzebowałem dla dobrego samopoczucia towarzystwa rozwydrzonych
małolatów. Tego roku zresztą nie zamierzałem spędzić urlopu na Mazurach, pod koniec
ubiegłego sezonu bowiem rozbiłem swój jacht „Krasulę” na głazowiskach Śniardw i dotąd nie
zaoszczędziłem wystarczającej sumy na jego remont.
Tegoroczny urlop planowałem spędzić na pieszej wędrówce po Roztoczańskim Parku
Narodowym, o którym słyszałem tyle zachwytów, a nigdy nie miałem okazji go zwiedzić.
Czy pieszczoszki mej siostry zgodzą się na trudy takiej łazęgi: dźwiganie namiotów i
zapasów, a w zamian żadnych atrakcji oprócz podziwiania pięknych widoków? A siedzieć z
nimi przez miesiąc w Warszawie, w mojej kawalerce?...
Z drugiej strony należało pomóc siostrze. Ostatecznie to naprawdę wielka sprawa dla niej
takie stypendium. Nie mają już z mężem po dwadzieścia parę lat i taka szansa może się nie
powtórzyć.
Rad nie rad zatelefonowałem do Ewy i przyrzekłem już wkrótce pojawić się w jej
łódzkim mieszkaniu, aby mogła spokojnie wraz z mężem odlecieć do Anglii wraz ze swoimi
referatami. Jak spędzę urlop z ich dziećmi, nie miałem zielonego pojęcia, ale żywiłem
nadzieję, że wszystko jakoś samo się ułoży, jak już tyle razy bywało.
Gdy zaszedłem do Ministerstwa Kultury i Sztuki – gdzie pracowałem – po kartę
urlopową, sekretarka zatrzymała mnie na chwilę:
– Szef chciałby się z panem zobaczyć przed pana ucieczką w siną dal. Niestety w tej
chwili go nie ma, ale prosił, aby koniecznie go pan odwiedził.
– Oczywiście, będę w departamencie pojutrze.
„Tylko najpierw przywiozę siostrzeńców. Dyrektor Marczak, choć srogi, może te dwa dni
poczekać!” – pomyślałem sobie.
Mój cudaczny a cudowny wehikuł był w doskonałym stanie – zresztą ostatnio mało z
niego korzystałem. Przyznam, że nieco się wstydziłem tego pudła podobnego do
skrzyżowania czółna z namiotem na szeroko rozstawionych kołach. Jego ogromnych zalet nie
było przecież widać, a wokół tyle eleganckich, drogich aut najróżniejszych marek! Czasem
przyłapywałem się nawet na myśli, że dobrze byłoby mieć jakieś szykowne auto, ot, choćby
peugeota czy rovera. Ale czy stać na taki wóz urzędnika tej rangi co moja? A gdyby nie zalety
mojego wehikułu, czy wyszedłbym zwycięsko z tylu potyczek ze złodziejami dzieł sztuki?
Dotarłem do Łodzi o dziewiątej wieczorem. I wtedy okazało się, że od mojej ostatniej
wizyty ulicę Piotrkowską, gdzie mieszkała Ewa, pokryto specjalną kostką i zmieniono w
pasaż spacerowy. Ani mowy wjechać na nią samochodem. Sporo czasu zajęło mi więc
szukanie parkingu i dopiero po dziesiątej dotarłem pieszo do celu.
Dom był nowoczesny, czteropiętrowy; przez otwarte okna na trzecim piętrze dobiegały
dźwięki głośnej muzyki „szarpidrutów”, jak określałem nowoczesnych muzyków. W bramie
znajdował się domofon, ale mimo moich wielokrotnych usiłowań nie mogłem dodzwonić się
do mieszkania Ewy, właśnie na trzecim piętrze.
Przycisnąłem guzik domofonu innego mieszkania, przedstawiłem się i powiedziałem, kim
jestem i dlaczego chcę wejść do domu. W odpowiedzi usłyszałem niechętne mruknięcie i
wreszcie znalazłem się na klatce schodowej. Im wyżej wspinałem się schodami, tym
słyszałem głośniejszą muzykę. Pod drzwiami mieszkania siostry hałas był już tak wielki, że
dziwiłem się, dlaczego nikt z sąsiadów nie interweniuje. Na dzwonek nikt w mieszkaniu nie
reagował, zresztą sam go nie słyszałem. Uderzyłem mocno kilkakrotnie pięścią w drzwi.
Otworzył mi jakiś rozczochraniec:
– A pan tu czego?
– Do Jacka i Zośki. To moi siostrzeńcy – pchnąłem drzwi.
Rozczochraniec wpadł na framugę:
– No tak, tego można było się spodziewać! Przyjechał stary zgred! – zniknął w korytarzu,
a na jego miejscu pojawił się krępy chłopak, w którym z trudem rozpoznałem Jacka. Szeroko
rozpięta koszula była przepocona od tanecznych wysiłków.
– Aa, to wuj – mruknął niechętnie. – A my tu mamy maleńką prywatkę. Myśleliśmy, że
wuj przyjedzie jutro... Proszę – odsunął się, robiąc mi przejście.
Cztery kolumny podłączone do magnetofonu zanosiły się rykiem, który ranił uszy. W
ledwo rozświetlonym migocącymi żarówkami, gęstym od dymu powietrzu złączonych w
amfiladę pokoi kłębiło się kilkunastu cudacznie ubranych i uczesanych małolatów. Na stołach
pod ścianami walały się butelki po piwie.
Przepchałem się do magnetofonu i wyłączyłem go. Wszystkie twarze obróciły się ku
mnie. Ktoś zaklął. Przed znieruchomiałych wyszła wysoka blond dziewczyna. Domyśliłem
się w niej Zosi. Cóż, wyrosła, a widziałem ją ostatni raz, jak miała dziesięć lat.
– Jestem wujkiem Jacka i Zosi. Koniec zabawy – podniosłem głos – macie pięć minut na
wyniesienie się z tego mieszkania!
Szczupły brunecik z kitką wyskoczył przed Zosię:
– A bądź pan tam sobie kim chcesz! Jacek i Zosia zaprosili nas i będziemy tu tak długo,
jak będziemy chcieli!
Mrużąc oczy zrobiłem krok w jego stronę, specjalnie się lekko garbiąc:
– Ty, synku, wylecisz stąd pierwszy...
Brunecik dosłownie roztopił się w mroku. Inni też się cofnęli. Jacek i Zosia zaczęli coś
gorączkowo szeptać swoim kumplom i kumpelkom, a po chwili został po gościach tylko
smród piwa i tanich papierosów. Otworzyłem szeroko okna, strąciłem butelki z jednego z
foteli i rozsiadłem się na nim.
Jacek krzątał się po mieszkaniu, usiłując przywrócić jaki taki porządek. Robił wrażenie
poważnego i zakłopotanego tym, co tu zastałem. Natomiast zupełnie inaczej zachowywała się
jego siostra, ubrana w głęboko wyciętą bluzkę i bardzo kuse mini. Usiadła naprzeciw mnie,
prowokacyjnie zakładając nogę na nogę i patrząc mi w oczy podrzucała w dłoni koniuszek
warkocza.
– Rodzice wyjechali wczoraj, a wujek miał podobno być jutro... I dlatego ten mały ubaw
– usiłował tłumaczyć się Jacek.
– Po co ma się pusta chata marnować! – wtrąciła Zośka.
– Właśnie widziałem, jak się nie marnowała. A teraz widzę, że nie zmarnowała się ani
jedna butelka piwa i ani jeden papieros – pstryknąłem kapslem w popielniczkę pełną petów.
– Ani Zośka, ani ja!... – poderwał się Jacek.
O dziwo Zosia także energicznie pokręciła głową!
„Oby tak było naprawdę!” – pomyślałem i pogoniłem siostrzeńców do dalszego
sprzątania.
Gdy Zosia nachylała się przede mną zbierając butelki do koszyka, zauważyłem:
– A ty nie mogłabyś tak nosić nieco dłuższych sukienek?
Zarumieniła się i natychmiast obciągnęła swą króciutką spódniczkę. Pogardliwie wydęła
małe usta:
– Wujek jest starym kawalerem i nie ma żadnego doświadczenia z kobietami –
powiedziała. – Czuję, że to nie będą wakacje, tylko droga przez mękę.
– Chyba dla mnie – odparłem. – A poza tym nie widzę tu żadnej kobiety, tylko
dziewczynę, a nawet dziewczynkę.
– Z wujka to prawdziwy zabytek – zachichotała.
– Co masz na myśli? – nasrożyłem się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl