[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zbigniew Nienacki
Pan Samochodzik i Winnetou
Do Czytelników
Do napisania tej książki skłoniły mnie namowy przyjaciół i młodych czytelników, którzy odwie-
dzając moje domostwo w Jerzwałdzie na Mazurach z troską zastanawiali się nad przyszłością Poje-
zierza Mazurskiego. Niewątpliwie bowiem traci ono swoje niepowtarzalne piękno na skutek zabu-
dowania brzegów ośrodkami wczasowymi.
Pisząc tę książkę dałem się wziąć na lep pochlebstw, że jestem niejako predysponowany do podjęcia
tego tematu, gdyż łączę w sobie dwie postawy: turysty-wodniaka, buszującego po jeziorach, i za-
razem kogoś, kto mieszka tam na stałe. Widzę, jak mechaniczne piły obalają dwusetletnie sosny i
buki, obserwuję z roku na rok zwiększającą się inwazję turystów, a biały żagiel mojego jachtu pozo-
staje na jeziorach aż do późnej jesieni; gdy pustoszeją akweny, na brzegach pozostają tylko sterty
śmieci, butelek i opakowań, fale zaś kołyszą smugi rozlanej oliwy z silników motorówek i ślizgaczy.
Mogłem opisać w tej książce konkretne miejscowości i jeziora, wymienić z nazwy ośrodki wcza-
sowe, których urządzenie i sposób użytkowania godne są największego potępienia. Wymyśliłem
jednak ów Złoty Róg, Oślą Łąkę i Jezioro Zmierzchun, aby wielu mogło się w tej książce odnaleźć i
zrozumieć swą winę.
Początkowo książka ta miała być pastiszem, naśladownictwem literackiej powieści indiańskiej i
przygodowej. Czytelnicy i wielbiciele tego gatunku zapewne odnajdą u mnie jakby echo swoich
lektur, strzępy i zbitki znanych im skądinąd sytuacji.
Ale w miarą tworzenia forma wymknęła się spod mojej kontroli, angażując mnie bardziej, niż się
tego mogłem spodziewać. Oczywiście, brzmią w tej książce echa wspomnianych lektur, lecz już bez
tej zamierzonej lekkiej drwiny. Albowiem odzywają się one w każdym z nas, gdy znajdzie się twarzą
w twarz z niekłamaną przyrodą. Przypominają się wtedy historie o Winnetou i tropicielach śladów,
o włóczęgach, trampach i wspaniałych żeglarzach. Na czas urlopu, oderwany od swych codzien-
nych zajęć, niemal każdy turysta rozstawiający nad brzegiem jeziora płócienny „wigwam” zaczyna
identyfikować się z idolami swojej młodości. Podnosząc żagiel na ukochanej mini-łajbie rusza, albo
odkryć nieznany ląd i spotkać prawdziwą przygodę.
Żyje we mnie nadzieja, że podobnie jak oglądam młodych harcerzy z białymi sznurami, pilnujących
porządku na ulicach naszych miast, zobaczę w przyszłości specjalnie przeszkolone zastępy i dru-
żyny, zajmujące się ochroną przyrody, strzegące latem rezerwatów przed wandalizmem. Może
zdarzy mi się spotkać w lasach patrole harcerskie z emblematami „Straż Ochrony Przyrody”, wdra-
żające niesfornych turystów w zasady przepisów o ochronie środowiska naturalnego. Komu bo-
wiem jak nie ludziom młodym musi zależeć na tym, aby pozostało dla nich to, co było jeszcze i na-
szym udziałem — piękno i urok polskich jezior i lasów.
Ale powieść ta nie jest adresowana jedynie do młodzieży. Starałem się nadać jej taką formę, aby
odrobinę zadowolenia znalazł w niej i czytelnik starszy. To my, dorośli, ponosimy odpowiedzialność
za owe połacie obalonych starodrzewów, za zniszczone brzegi jezior, za smugi oliwy na wodach
Pojezierza Mazurskiego. Będę szczęśliwy, jeśli ktoś z Was wstrzyma się wiosną z zerwaniem kon-
walii majowej, a któryś z kierowników ośrodka wczasowego zdejmie z drzew leśnych tuby gigan-
tofonów. Albowiem ambicją chyba każdego pisarza jest nie tylko ukazywać złożoność spraw, bawić
i uczyć, ale także i kształtować obyczaje.
Zbigniew Nienacki
Jerzwałd , luty 1974 r.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
KTO DEWASTUJE RUINY ZAMKU? • ZŁOTY
RÓG • OSIEM STOPNI W SKALI BEAUFORTA •
DWA KLANY WODNIAKÓW • W OPARACH
DYMU I W PIEKLE HAŁASU • JAK WYGLĄDA
KRWAWA MARY? • ZAMACH NA WOLNOŚĆ •
TAJEMNICZY ŻEGLARZ • „MOBY DICK” I
„SWALLOW” • ZWYCIĘSTWO LATAJĄCEGO
HOLENDRA • DZIWY W KAWIARNI •
ZAGŁUSZACZ RADIOODBIORNIKÓW •
MILCZĄCY WILK, WINNETOU I MISS KAPITAN
To miały być prawdziwe wakacje. Bez rozwiązywania zagadek historycznych, bez przygód i tropie-
nia przestępców, godzących w skarby kultury narodowej. Zamierzałem wyjechać na Mazury i
wypoczywać: pływać i opalać się w słońcu.
Ale w przeddzień mego wyjazdu na urlop — a było to na początku lipca — doszła do naszego
departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki wiadomość, że pewien wielki zakład przemysłowy,
posiadający swój ośrodek wypoczynkowy w miejscowości Złoty Róg nad jeziorem Zmierzchun,
postanowił rozebrać znajdujący się nie opodal stary zamek i na jego miejscu zbudować klub-ka-
wiarnię. W tej sytuacji dyrektor Marczak, któremu podlegały nie tylko muzea, lecz i sprawa ochrony
zabytków, polecił mi, abym jadąc na wypoczynek, niejako po drodze, zbadał sprawę na miejscu.
Nie pierwszy to bowiem już raz musieliśmy przeciwdziałać zamachom na zabytkowe budowle,
które przeróżne instytucje próbowały rozbierać lub przerabiać bez zgody głównego lub wojewódz-
kiego konserwatora. Usiłowano je „unowocześnić”, przystosować do nowych potrzeb nie
uwzględniając jednak, że w ten sposób tracą swój pierwotny historyczny charakter.
Tak było i tym razem. Dlatego nie namyślając się wiele wyszukałem na mapie jezioro Zmierzchun
— nigdy bowiem tam nie byłem — i zabrawszy z archiwum teczkę z dokumentacją dotyczącą
zamku w Złotym Rogu, nazajutrz wczesnym rankiem wsiadłem w swój wehikuł i wyruszyłem w
drogę.
Dzień był słoneczny, ale niezwykle wietrzny. Na niebie nie było ani jednej chmurki, wiał jednak tak
silny wiatr, że na otwartych przestrzeniach samochód nieomal spychało do rowu. Aby utrzymać
właściwy kierunek, trzeba było nieustannie nadrabiać kierownicą, jechać wolno i ostrożnie.
I dlatego dopiero po pięciu godzinach jazdy od Warszawy zobaczyłem drogowskaz z napisem
Złoty
Róg — 10 kilometrów
. Strzałka wskazywała boczną, wąską, asfaltową drogę, prowadzącą w głąb
wielkiego kompleksu leśnego. Skręciłem w nią i odtąd po obydwu stronach drogi rozciągały się lasy
pełne cienistego buka. Aż do Złotego Rogu nie dostrzegłem żadnej wsi, żadnego osiedla — wyma-
rzone okolice dla kogoś, kto szuka spokoju i samotności.
Lecz oto las się nagle skończył. Ujrzałem ogromną toń jeziora aż białego od piany, którą niosły po-
tężne, rozkołysane przez wiatr grzywacze. Po prawej stronie las ciągnął się nieprzerwaną ciemną
linią aż po horyzont, gdzie jezioro zwężało się w przesmyk, łączący je z drugim, nieco większym, i
trzecim — jeszcze większym jeziorem. Dalej, jak to widziałem z mapy, prowadził kanał, wiążący te
trzy akweny z potężnym zbiornikiem Śniardw.
Asfaltowa szosa skręcała na lewy, nie zalesiony brzeg i kończyła się ślepo przed bramą dużego
ośrodka wypoczynkowego, usytuowanego na piaszczystym półwyspie. Już z daleka widać było
dziesiątki brzydkich domków campingowych, a nie opodal półwyspu, na niewysokim wzgórzu ob-
rośniętym starymi drzewami — wznosiły się brunatne ruiny starego zamku: na wpół zrujnowana
wieża i kawałek ściany z oczodołami okien. Wzdłuż szosy, prowadzącej do ośrodka wypoczynko-
wego, tuż nad brzegiem jeziora rozciągało się kilkanaście zagród chłopskich i domów. Najpierw wi-
doczne były kompleksy czerwonych dachów zabudowań nadleśnictwa Złoty Róg, potem zagrody
chłopskie i drewniany długi hangar nad wodą, zapewne rybaczówka. Jeszcze dalej stał, zbudowany
z prefabrykatów betonowych i szkła, pawilonik kawiarni gminnej spółdzielni oraz czerwony budy-
nek poczty, sklep, szkoła podstawowa i remiza strażacka. Na końcu znajdował się ośrodek wypo-
czynkowy i tu się kończyła szosa, a za ośrodkiem, już w lesie, rozciągała się duża polana pełna
różnokolorowych namiotów i cumujących przy brzegu żaglówek — zapewne pole namiotowe.
Turyści zasiedlili chyba także maleńką wysepkę, znajdującą się na przedłużeniu półwyspu i stano-
wiącą jakby małą kropkę nad i, bo właśnie literę „i” przypominał półwysep, zajęty przez ośrodek
wczasowy. Wokół wysepki kołysało się na falach kilkanaście motorówek, w zieleni drzew i krza-
ków prześwitywały płótna namiotów.
Czułem się zmęczony podróżą i przed przystąpieniem do czynności służbowych — obejrzenia
zamku i rozmowy z kierownictwem ośrodka — postanowiłem się pokrzepić szklanką czarnej kawy.
Zatrzymałem więc wehikuł na małym parkingu przed kawiarnią, gdzie stało już kilka samochodów.
Wysiadając z wehikułu, rozprostowując nogi i plecy — zobaczyłem, że od strony jeziora kawiarnia
posiada bardzo ładny taras ze stolikami, a od tarasu schodzi w wodę drewniany pomost, przy
którym po lewej stronie kołysało się na falach kilka żaglówek, a po prawej kilka motorówek i łodzi
motorowych. To zapewne wichura szalejąca na jeziorze spędziła wodniaków do brzegów, jednych
pod namioty, innych do kawiarni, gdzie mogli w zaciszu poczekać, aż wiatr przestanie dąć i uspo-
koją się fale. Nawet taras kawiarniany okazał się zupełnie pusty, nikt bowiem nie chciał się wy-
stawiać na uderzenia wichury, która w porywach osiągała chyba siłę ośmiu stopni w skali Beauforta.
Otworzyłem drzwi kawiarni i nieomal cofnąłem się. W twarz uderzyły mnie gęste kłęby dymu tyto-
niowego, a bębenki uszu boleśnie zareagowały na wrzask kilku grających radioodbiorników tury-
stycznych. Dym potrafię znieść, ponieważ sam palę, lecz na hałas reaguję gwałtownie i boleśnie.
Nie ma dla mnie nic bardziej nienawistnego niż widok młodzieńca czy dziewczyny idących po uli-
cach lub alei parkowej, na brzegu morskim czy nad jeziorem — z grającym aparatem tranzystoro-
wym w ręku. Uważam za szczyt chamstwa i nietaktu, gdy ktoś z grającym aparatem wchodzi do pu-
blicznego lokalu i zmusza wszystkich do słuchania tego, czego on sam słucha.
Ale tu nie miałem wyboru. Chciałem się napić kawy, więc musiałem wejść w dym i hałas. Z trudem
— poprzez siną zasłonę tytoniowego smrodu — odkryłem pusty stolik w rogu sali. Poprosiłem kel-
nerkę o szklankę podwójnie wzmocnionej kawy i zamierzałem zaproponować otworzenie okna, ale
pomyślałem, że na nic to się nie zda, ponieważ to wichura na dworze spowodowała, że okna zostały
zamknięte, aby nie wyrwało ich z futryn. Innymi słowy, należało przypuszczać, że w bezwietrzny
dzień w kawiarni jest znośne powietrze. Ale ten hałas? Tych kilka radioodbiorników — czy wyły
tutaj każdego dnia? Pamiętając o motorówkach, które widziałem koło wyspy i przy pomoście ka-
wiarni, pomyślałem, że w takim hałasie przenigdy nie chciałbym spędzić urlopu w Złotym Rogu.
Załatwię sprawę starego zamku i odjadę stąd natychmiast tam, gdzie jeszcze można posłuchać
szumu wiatru i bełkotu fal.
Kawa okazała się nad wyraz dobra. Pijąc ją drobnymi łykami zacząłem bezwiednie rozglądać się po
sali, próbując się zorientować, jakich to turystów i wczasowiczów zwabiają lasy i jeziora w Złotym
Rogu.
Od razu się rzucało w oczy, że klientela kawiarni dzieliła się jakby na dwie zasadnicze grupy. Po
prawej stronie siedzieli chyba żeglarze, co poznawało się po białych kurtkach, brodatych twarzach,
fantazyjnych kapeluszach. Po lewej zaś zajmowali stoliki motorowodniacy — w skórzanych kurt-
kach, w wybrudzonych smarami spodniach. Motorowodniaka poznać zresztą bardzo łatwo. Na na-
szych wodach rzadko spotkasz łódź z silnikiem typu „Johnson” lub „Merkury”. Przeważają hała-
śliwe bzykacze-dwusuwy: warty, tummlery, D-6, moskwy, wichry. A jeszcze nie zdarzyło mi się
spotkać dwusuwowego silnika, który pracowałby na wodzie bezbłędnie, nie zalewałaby mu się
świeca, sprawnie działał iskrownik, nie zatykał się gaźnik. Dlatego każdy właściciel takiego silnika
po jakimś czasie ma za paznokciami i na ubraniu trudno usuwalne ślady oleju.
I właśnie sprawa dość charakterystyczna: na stolikach motorowodniaków stały ryczące aparaty ra-
diowe. No cóż, hałas motoru ślizgacza siłą rzeczy przytępia słuch. Gdy płynie się z takim silnikiem,
trzeba głośno krzyczeć, aby się porozumieć, i nic dziwnego, że potem trzeba słuchać radia na pełny
regulator.
Inaczej zupełnie żeglarstwo. To sport cichy, wymagający skupienia i spokoju. Szanujący się żeglarz
śródlądowy nie tylko nie wchodzi na żaglówkę w butach, ale nie zabiera z sobą w rejs aparatu radio-
wego. Etyka żeglarska zakazuje gwizdać i krzyczeć na wodzie, nawet podnoszenie głosu jest
niemile widziane, i nic dziwnego, że sport ten wychowuje ludzi, którzy nie tylko kochają wiatr, lecz
i szanują ciszę. Nawet gdy wyjdą na ląd.
Nie dziwiłem się więc zauważając niechętne spojrzenia, jakie żeglarze posyłali w stronę moto-
rowodniaków. Rozumiałem również, dlaczego siedzieli oddzielnie, dlaczego po przeciwnych stro-
nach pomostu kawiarnianego cumowały żaglówki i motorówki, dlaczego przy brzegu polany leśnej
widziałem same maszty, a wokół wysepki kołysały się same motorówki. W Złotym Rogu między
dwiema grupami wodniaków panował ostry konflikt.
Rzecz jasna, goście kawiarni nie składali się z samych żeglarzy i motorowodniaków. Było tu także
kilku automobilistów, których samochody widziałem na parkingu, jacyś przejezdni turyści, prze-
ważnie mężczyźni z żonami i dziećmi. Jeden z tych panów kilkakrotnie błagalnie składał ręce,
zwracając się do motorowodniaków, aby ściszyli radia, lecz jego prośba pozostawała bez echa.
W pewnej chwili kelnerka — młoda dziewczyna w krótkiej sukience i małym fartuszku — wyszła
na zaplecze kawiarni i wróciła trzymając w ręku wywieszkę. Skierowała się w stronę stolików
motorowodniaków i wywieszkę uczepiła do kinkietu na ścianie. Teraz mogliśmy odczytać treść wy-
wieszki, wypisaną kolorowym flamastrem:
Uprasza się o ciszę i niewłączanie radioodbiorników
.
Rzuciła mi się w oczy bardzo różna reakcja gości. Automobiliści odetchnęli z ulgą. Na ustach
żeglarzy pojawiły się triumfujące uśmieszki. Natomiast twarze motorowodniaków stały się złe,
zacięte. I jak na komendę ściszyli aparaty radiowe.
Ale nie, nie dlatego, że przyjęli do wiadomości treść wywieszki. Po prostu zamierzali polemizować
z kelnerką, a wrzask grających pudeł mógł im w tym przeszkodzić.
Głos zabrał rosły brodacz z „afrykańską” czupryną.
— Halo, proszę pani, co ma znaczyć ten napis?
— Nie umie pan czytać? — kelnerka udała zdumienie.
— Umiem, proszę pani. I dlatego właśnie pytam: kto wydał zakaz włączania radioodbiorników?
— Nasza kierowniczka.
— Ach, więc to sprawka Krwawej Mary — oburzył się Kudłacz. — Prosimy bardzo, niech ona tu
przyjdzie i wytłumaczy się przed nami.
Od stolika zerwał się mały blondynek w okularach i skórzanej kurtce:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl