[ Pobierz całość w formacie PDF ]

HARRY HARRISON

 

 

 

 

Stalowy Szczur idzie do wojska

(Przełożył: Jarosław Kotarski)

1

Byłem za młody, by umierać!

Zazwyczaj nie umiera się, mając osiemnaście lat, ale niestety, to mi właśnie groziło. Palce słabły z sekundy na sekundę, a szyb windy pod moimi stopami miał chyba z kilometr głębokości. Jakby co, to nawet mokra plama nie zostanie. Rzadko poddaję się panice, ale tym razem nie widziałem żadnego wyjścia z sytuacji, w którą, co gorsza, sam się wpakowałem ignorując dobre rady, zarówno moje własne, jak i Hetmana.

Może zresztą zasłużyłem sobie, by tak skończyć. Jeśli miałem naprawdę być Stalowym Szczurem, to w tak idiotycznej postaci, jak w tej chwili, nie miałem na to szans i skrócenie moich męczarni byłoby samarytańskim uczyn­kiem. Metalowa framuga pokryta była jakimś smarem i dłonie ślizgały się coraz bardziej, palcami stóp zaś ledwie sięgałem wąziutkiej półeczki. Ból mięśni nóg dołączał powoli do kilku innych dolegliwości, gnębiących mnie od dłuższej chwili.

A przecież plan był taki prosty i logiczny zarazem, taki inteligentny! Teraz gotów byłem uznać go za szczyt idiotyzmu i to twierdzenie z pewnością było bliższe prawdy. Na dobitkę, z nieznanych zupełnie powodów przygryzłem sobie wargę, na co dopiero teraz zwróciłem uwagę. Czym prędzej wyplułem krew z ust, dzięki czemu prawa dłoń niemal omsknęła się z framugi. Adrenalina jednak czyni cuda; złapałem się ponownie, choć przed sekundą gotów byłem przysięgać, że nie dam rady ruszyć palcem.

Czas płynął, adrenalina, z czystej złośliwości zapewne, przestała się wydzielać, a sytuacja pozostała bez zmian, jeśli nie liczyć postępującego wyczerpania. Zanosiło się na to, że pozostanę tu na wieczność, czyli dopóki nie odpadnę, zmęczony... Trzymałem się chyba tylko dzięki wbitemu mi do głowy przez Hetmana uporowi, by nigdy się nie poddawać. Nagle usłyszałem odległy, ale jakoś znajomy, drażniący ucho wizg. Dłuższą chwilę go ignorowałem, co można położyć na karb ogólnego otępienia. W szybie było ciemno, ale powoli odwróciłem głowę i spojrzałem w dół, gdzie coś najwyraźniej leciutko pobłyskiwało.

Winda była w ruchu! I to w górę!

Nie był to przesadny powód do radości, jeśli wziąć pod uwagę, że gmach miał dwieście trzydzieści trzy piętra i małe było prawdopodobieństwo, że winda zatrzyma się gdzieś blisko pode mną. Mogło również się zdarzyć, że pojedzie wyżej, zamieniając mnie po drodze w rozgniecioną pluskwę. Póki co, zbliżała się ze świstem wypychanego powietrza.

Znieruchomiała pod moimi nogami, co zakrawało na cud. Usłyszałem jak otwierają się drzwi, a po chwili dotarła do mnie następująca wymiana poglądów:

- Będę cię osłaniał, ale lepiej odbezpiecz broń.

- Serdeczne dzięki! Nie przypominam sobie, bym zgłosił się na ochotnika.

- Ja cię zgłosiłem. Jestem starszy rangą i to załatwia sprawę, nie? Młodszy rangą wartownik wymruczał coś niepochlebnego i jak potrafił najciszej, ruszył ku drzwiom. Gdy jego cień zamajaczył w szparze, delikatnie postawiłem lewą nogę na dachu windy. Obaj wykonaliśmy swoje manewry równo­cześnie, toteż drugi wartownik niczego nie zauważył. Z prawą nogą poszło równie łatwo, problem jednak stanowiły kończyny górne: tak zawzięcie wczepiły się w futrynę, że palce nijak nie chciały się teraz rozprostować.

- Korytarz pusty - dobiegło z pewnej odległości.

- Sprawdź czujniki zbliżeniowe. Ten w korytarzu warknął coś niezrozumiale, a ja uwol­niłem wreszcie prawą dłoń.

- Jeśli nie liczyć mnie, to ostatnio był tu ktoś o osiem­nastej, ale wtedy obsługa szła do domu.

- No to mamy zagadkę - ucieszył się, zupełnie nie wiedzieć czemu, ten w windzie. - Odczyt wskazuje, że winda dotarła do tego piętra, a gdy ściągnęliśmy ją w dół, była pusta. A teraz ty twierdzisz, że nikt z niej nie wysiadał. Zastanawiające.

- Nic dziwnego, zwykła awaria. Komputer zgłupiał i sam wydał sobie polecenie uruchomienia windy.

- Z przykrością muszę przyznać ci rację. Wracamy do karciochów.

Wartownik wszedł z powrotem, drzwi windy zamknęły się, a ja siadłem spokojnie na dachu i wszyscy razem ruszyliśmy w dół. Strażnicy wysiedli na poziomie więzien­nym, a ja zająłem się prostowaniem palców i rozmasowywaniem skurczów, które jeden po drugim pojawiały się w moim, zwykle odpornym, organizmie.

Po odzyskaniu względnej kontroli nad własnym ciałem ostrożnie otworzyłem klapę, na której dotąd siedziałem, i opuściłem się do kabiny. Wartownicy rżnęli w karty w dyżurce, a zatem nie należało się ich tutaj spodziewać. W miarę spokojny wróciłem do celi tą samą drogą, którą wyszedłem. Drzwi na korytarz i do celi otworzyłem i zamknąłem za sobą wytrychem, który umieściłem w wy­próbowanym schowku, jakim jest wydrążony obcas. Z wes­tchnieniem ulgi, od którego aż echo poszło po miejscu mego uwięzienia, zwaliłem się na pryczę. Bałem się mówić głośno, ale w duchu skląłem się od ostatnich, i to całkiem zasłużenie. Zachowałem się jak skończony, patentowany kretyn, który tylko dzięki zbiegowi okoliczności nie powięk­szył grona aniołków. Drugi raz trudno byłoby liczyć na tyle szczęścia.

Pośpiech wskazany jest na ogół jedynie przy łapaniu pcheł, przy ucieczce z więzienia zaś stać się może gwoździem do trumny. Pierwszą, pospieszną próbę miałem już za sobą, druga musi zatem być dobrze zaplanowana i o wiele bardziej rozważna.

Szczególnie że oficer Marynarki Ligi, który mnie aresz­tował, niejaki kapitan Warod, wiedział o moim wytrychu, a mimo to zostawił go na miejscu. Przyznał też, że nie lubi więzień, choć jest zwolennikiem przestrzegania prawa, wymiar kary zaś, który mógłby mnie spotkać na mojej rodzinnej planecie Rajski Zakątek, byłby znaczną przesa­dą. Osobiście miałem podobne zdanie, a ponieważ, jak wspomniałem, wiedział o wytrychu i słowa nie pisnął, nie musiałem się spieszyć. Łatwiej poza tym było planować ucieczkę nie z doskonale strzeżonego i pełnego cudów techniki więzienia leżącego na terenie bazy Ligi, ale w czasie transportu z planety Steren-Gwandra, którą znałem zresztą tylko z nazwy. Odpoczynek, regularne posiłki i święty spokój były miłą odmianą po trudach wojny na Spiovente. Należało korzystać z sytuacji i regene­rować siły.

Wszystko to wiedziałem już wcześniej, ale teoria z prak­tyką rozminęły się za sprawą pewnej dziewczyny, którą spotkałem przypadkiem i natychmiast rozpoznałem. Efek­tem tego zdarzenia była właśnie ta niemal fatalna w skutkach ucieczka, która o mało co nie zakończyła mojej tak wspaniale zapowiadającej się kariery przestępczej. I pomyś­leć, że wszystko zaczęło się tak niewinnie...

 

Sprawa wynikła bowiem podczas popołudniowego spa­ceru, czyli głównej atrakcji dnia polegającej na wypusz­czeniu wszystkich z cel i zezwoleniu im na tupanie w kółko po żelbetowej płycie wewnętrznego dziedzińca, gdzie zaży­wać mogli łagodnego blasku obu słońc tutejszego systemu. Jak co dnia pałętałem się z wolna, starając się ignorować resztę towarzystwa, co nie było zresztą specjalnie trudne: obecna tu banda rzezimieszków (określenie ich przestępcami byłoby niezasłużonym komplementem) charakteryzowała się twarzyczkami nie skażonymi wręcz inteligencją. W pew­nej chwili jednak coś tak ich ożywiło, że pognali całą gromadą do drucianej siatki przedzielającej podwórze. Coś takiego nigdy jeszcze się nie zdarzyło. Sytuację wyjaśniły rozmaite wulgarne propozycje i świńskie okrzyki, które zaczęli z siebie wydawać: po drugiej stronie były kobiety. One i alkohol stanowiły jedyne bodźce, mogące wyrwać na chwilę szare komórki moich kompanów z typowego dla nich otępienia.

Na drugiej części dziedzińca faktycznie pojawiły się trzy nowe więźniarki, o czym przekonałem się naocznie, dawszy uprzednio w ucho pierwszemu byczemu karkowi, który zasłaniał mi widok. Właściciel karku nawet nie pisnął, tylko grzecznie osunął się na ziemię, a ja zobaczyłem, co chciałem. Na dwie spośród nich nie było zresztą sensu zwracać uwagi, jako że należały do tego samego podgatunku co moi towarzysze i równie żywo jak oni odpowiadały na zaczepki, uzupełniając słowa wymownymi gestami. Trzecia jednak była inna - szła spokojnie, ponuro wpat­rując się w ziemię i ignorując całe zamieszanie. Co zaś dziwniejsze, wydawało mi się, że gdzieś ją już widziałem. Interesujące, jeśli zważyć, że nie miałem dotąd bliższych kontaktów z płcią przeciwną, nigdy wcześniej nie słyszałem nawet o tej planecie, drogę z lądowiska do więzienia zaś przebyłem mało przytomny. Z tak niewielkiej odległości trudno jednak było się pomylić: panienka była znajoma, i to tak dalece, że pamiętałem nawet jej imię.

Była to Bibs, szczególny załogant na statku niejakiego kapitana Gartha.

Dla mnie przede wszystkim mogła okazać się cenna jako ślad prowadzący do dowódcy, z którym miałem rachunek do wyrównania. To on nas porzucił i sprzedał na Spiovente, on był przyczyną śmierci Hetmana. Musiałem zatem z nią porozmawiać, jako że odczuwałem nieodpartą chęć stania się przyczyną zejścia Gartha z tego padołu.

To było właśnie powodem, iż pchany nieopanowanym entuzjazmem, wypuściłem się na ową nocną przechadzkę, która zakończyła się dobrze wyłącznie dlatego, że kompletni idioci miewają dubeltowe szczęście. Uczyniłem to nie myśląc i zakładając (naiwnie), że w całym tym ogromnym budynku środki bezpieczeństwa wyglądają wszędzie identycznie. Owszem, drzwi wyposażono w śmiesznie proste zamki bez alarmów, jednakże w innych częściach gmachu roiło się wprost od czujników. Winda była uprzejma poinformować strażników, że jedzie, a ledwie drzwi na najwyższym piętrze się otwarły, dostrzegłem detektor na korytarzu. Dlatego właśnie ewakuowałem się przez dach windy, chcąc dotrzeć do mechanizmu na szczycie szybu.

Ale żadnego mechanizmu tam nie było. Znalazłem jedynie drzwi, które prowadziły na kondygnację nie uwzględnioną wśród przycisków windy. Właziłem właśnie na górę, gdy strażnicy ściągnęli windę w dół, zostawiając mnie na ścianie niczym małpę, pozbawionego możliwości wykonania jakie­gokolwiek ruchu, poza zapoczątkowaniem swobodnego opadania, rzecz jasna; jednak ten wariant specjalnie mnie nie interesował.

Musiałem powtórzyć sobie, że nie zawsze można liczyć na szczęście i że wskazane jest opracowanie rzetelnego planu. Odłożyłem zatem sprawę nieszczęsnej eskapady ad acta i zacząłem kombinować, jak by tu skontaktować się z dziewczyną. Zdumiałem się przy tym nieco, bowiem wyszło mi, że najprościej byłoby zrobić to uczciwie, chociaż samo to słowo brzmi tutaj cokolwiek osobliwie.

- Klawisz! Pobudka! - ryknąłem, waląc pięściami w drzwi celi. - Przestać śnić o dupach i zaprowadzić mnie do kapitana Waroda. Klawisz! Natychmiast, albo jeszcze szybciej!

Jak można było przewidzieć, najpierw przebudzili się współwięźniowie, wściekli za przerwanie im zasłużonego odpoczynku. Zorientowawszy się, komu zawdzięczają po­budkę, poczęstowali mnie piętrową, choć mało pomysłową litanią zawierającą groźby użycia przemocy fizycznej, na co odpowiedziałem ochoczo, inicjując w ten sposób piękną pyskówkę. To dopiero sprowadziło wściekłego jak wszyscy diabli strażnika.

- Cześć, słodziutki - przywitałem go radośnie. - Miło zobaczyć kogoś życzliwego.

- Chcesz zarobić guza, dzieciaku? - spytał strażnik, nie odbiegając zbytnio poziomem od pozostałych obecnych.

- Niespecjalnie, ale cię lubię, więc nie chcę, żebyś dostał po łbie. Masz mnie zaprowadzić natychmiast do kapitana Waroda, gdyż znajduję się w posiadaniu infor­macji tak ważnych, że aż strach o tym mówić. Jak wyjdzie, że przez ciebie nie dotarły na czas gdzie trzeba, to naprawdę ci nie zazdroszczę.

Pogroziliśmy sobie jeszcze trochę, ale widać było, że moja kwestia dotarła do strażnika, który dobrze wiedział, iż najlepszym sposobem na spokojną służbę jest meldowanie o wszystkim przełożonym. Polazł zatem w końcu do telefonu. Efekt był piorunujący - już po kilku minutach zjawiła się para przerośniętych klawiszy-kulturystów. Ot­worzyli drzwi mojej celi, założyli mi kajdanki i pognali do windy. Nie minęło wiele czasu, a znaleźliśmy się w dość prymitywnie urządzonym pokoju, gdzie przykuli mnie do przyśrubowanego do podłogi krzesła i wyszli. Kilka minut później pojawił się niezbyt szczęśliwy i zasadniczo zaspany porucznik.

- Chcę Waroda - oświadczyłem. - Nie rozmawiam z fagasami.

- Zamknij się, diGriz, bo wpadniesz w jeszcze większe kłopoty. Kapitan jest w przestrzeni, więc nawet jakby chciał, to teraz się z tobą nie zobaczy. Jestem z jego departamentu i albo powiesz, o co chodzi, albo zaraz odeślę cię do celi.

Propozycja godna była rozważenia. Zresztą nie miałem wyboru.

- Słyszał pan kiedykolwiek o szwendającej się po kosmosie świni, rodem z Yenian, o nazwisku Garth?

- Pewnie, że słyszałem - ziewnął przejmująco. - Śle­dziłem twoją sprawę na bieżąco. Czegóż to takiego nam jeszcze nie powiedziałeś, robaczku?

- Mam dodatkowe informacje o tym przemytniku broni. Jak sądzę, nie zdołaliście jeszcze go przymknąć, co?

- Od pytań to ja tu jestem. Taki zwyczaj... - warknął, ale przestał ziewać. Sądząc po wyrazie twarzy porucznika, to Garth zdołał im ostatnio prysnąć.

- Zobaczyłem dziś nową klientkę tego uzdrowiska - poinformowałem go w końcu. - Dziewczyna o imieniu Bibs.

- Dobra. A może powiesz jeszcze, co mnie obchodzą twoje fantazje erotyczne?

- Żadne fantazje. Ta panienka jest z załogi Gartha.

Podziałało. Nie miał tyle doświadczenia co jego szef i nie potrafił ukryć wrażenia.

- Jesteś pewien?

- Proszę sobie sprawdzić. W kartotece powinny być dane nowych.

Siadł za metalowym biurkiem, odsłonił klawiaturę i za­brał się do roboty. Po paru sekundach spojrzał na mnie krzywo.

- Dziś dostarczono tu trzy kobiety i żadna nie nazywa się Bibs.

- Być nie może! Czyżby kryminaliści na tym zadupiu zaczęli używać pseudonimów? - zdziwiłem się, niezbyt starannie skrywając ironię.

Zamiast odpowiedzi wcisnął coś tam i drukarka wypluła trzy podobizny. Bez chwili wahania wybrałem właściwą. Porucznik stuknął znów w klawiaturę.

- To by się zgadzało - mruknął w końcu. - Marianney Giuffrida, lat dwadzieścia pięć, zawód elektrotechnik z doświadczeniem w przestrzeni. Aresztowana na podstawie anonimowego telefonu. Twierdzi, że ktoś ją wrobił... hmm...

- Proszę ją spytać o Gartha, a przy odrobinie łagodnej perswazji powinna nieco powiedzieć...

- Serdeczne dzięki za dobre rady. Podziękowanie za pomoc znajdzie się w twoich aktach, ale poza tym oglądałeś zbyt wiele filmów. Nie ma sposobu, by zmusić kogoś do współpracy, możemy ją tylko pytać i wyciągać wnioski. Ci dwaj odprowadzą cię do celi.

- Dzięki za nic. Nie mógłbym się choć dowiedzieć, jak długo mnie tu potrzymacie?

- Mógłbyś - zgodził się, wstając od klawiatury. - Opuścisz nas pojutrze. Zostaniesz załadowany na statek zatrzymujący się między innymi w miejscu zwanym Rajski Zakątek, gdzie najpewniej czeka cię proces i wyrok.

- Teoria głosi, że do chwili ogłoszenia wyroku jestem niewinny - oświadczyłem z dumą, starając się ukryć radość. Dwa dni przeżyje, a potem będę wolny Pod­trzymywany na duchu tą perspektywą, dałem się spokojnie odprowadzić do celi.

Problemem nie było zatem wyjście na wolność,  ale skłonienie Bibs do szczerości…

2

Podpisz tutaj.

Podpisałem. Siwy strażnik z brodą podał mi prze­zroczysty woreczek z moim majątkiem ruchomym za­branym mi przy użyciu siły, gdy trafiłem do tego przybyt­ku. Sięgnąłem łapczywie, ale gruby klawisz był jeszcze bardziej zachłanny.

- Moje! - zaprotestowałem.

- Nie szkodzi. Zostanie przekazane miejscowym wła­dzom wraz z aresztantem - pouczył mnie, chowając torebkę do kieszeni. - Odzyskasz to ewentualnie, gdy będziesz już po wyroku. Gotowe, Rasco?

- Nie nazywam się Rasco! - warknąłem.

- Ale ja tak - odezwał się drugi strażnik. - A w ogóle, to się zamknij!

Ponieważ był wyjątkowo muskularnie zbudowany i do tego paskudnej urody, a w dodatku moją lewą rękę łączył z jego prawą dłonią srebrzysty łańcuszek kajdanek, zanie­chałem dalszych protestów. Dla dodania powagi swym słowom szarpnął za owo połączenie, dzięki czemu wy­strzeliłem w jego stronę jak rakieta.

- Będziesz robił, co każę, i żadnego gadania, jasne? - huknął.

- Tak jest, sir. Przepraszam, sir - wypaliłem i spuś­ciłem wzrok z pozornym posłuszeństwem.

To ostatnie zrobiłem naturalnie po to, by lepiej przyjrzeć się kajdankom. Był to standardowy model zwany Chwyt Buldoga, dość popularny w całej znanej galaktyce i opat­rzony przez producenta gwarancją skuteczności. Producent mógł sobie gwarantować, ja otwierałem je niezawodnie w dwie sekundy.

Grubas maszerował po mojej prawej, Rosco po lewej, a ja trzymałem tempo ciekaw, jak wygląda świat poza bazą Ligi. Przywieźli mnie tu ciupasem, niezbyt przytomnego i w opancerzonej furgonetce, dzięki czemu nie zobaczyłem niczego. Niemniej ta właśnie planeta miała na pewien czas zostać moim nowym domem, musiałem zatem nieco ją poznać.

Opuszczenie budynku nie było wcale takie proste, gdyż wieżowiec przypominał raczej bunkier. Wcześniej powinienem się tego domyślić, ale cóż... Trzeba było przejść kolejno przez trzy bramy, hermetyczne niczym właz śluzy w statku kosmicznym, za każdym razem okazując to samo, czyli wsuwane do słota komputera przepustki, sprawdzane automatycznie odciski palców i dno oka.

Po trzeciej kontroli znaleźliśmy się na stopniach schodów i wtedy stanąłem zdumiony niczym autentyczny parobek od gnoju, po raz pierwszy widzący miasto. Dobrze, że chociaż zamknąłem gębę, ale to tylko przez przypadek. Wokół było ciepło, a do moich uszu docierała kakofonia dźwięków. Nigdy dotąd nie ujrzałem niczego podobnego, czemu zresztą trudno się dziwić - była to dopiero trzecia planeta, na jakiej się znalazłem, a harowanie na świńskiej farmie na Rajskim Zakątku czy taplanie się w bagnach na Spiovente trudno było uznać za szczególnie edukujące i przygotowujące na widok prawdziwej metropolii.

Oprócz dziwnych dźwięków i nieznanych zapachów, zdumiały mnie tłumy ludzi, liczne pojazdy i czworonogi. Na jednym z nich mijał mnie właśnie z łoskotem jakiś facet, czworonóg zaś wyszczerzył ku mnie potężne żółte zębiska i wydał taki dźwięk, że aż się cofnąłem. Strażnicy zareago­wali salwą śmiechu.

- Spokojnie, spokojnie, obronimy cię przed marghiem. - I obaj ponownie się roześmiali.

Może dla nich to był margh, dla mnie to był koń, tyle że po raz pierwszy widziany na żywo, a nie na filmie podczas szkolnej lekcji historii. Zwierzę to pomocne było niegdyś w rozwoju rolnictwa, również w początkach kolonizacji Rajskiego Zakątka, ale nie przetrwało kon­frontacji z miejscową fauną. Ze wszystkich stworzeń przywiezionych przez ludzi przeżyły wyłącznie tuczniki, które dały początek późniejszym wielkim tuczarniom. Przyjrzałem się koniowi bliżej i naocznie przekonałem się, że faktycznie ma niegroźne w sumie zęby roślinożercy. Był jednak duży.

Dwa kolejne zwierzęta przyciągnęły w nasze pobliże pudłopodobny pojazd na dużych kołach. Siedzący na wierzchu woźnica usłyszał gwizd Rasco i zatrzymał zaprzęg kombinacją okrzyków, jednocześnie ciągnąc za skórzane pasy łączące go z końmi.

- Właź - polecił gruby, otwierając drzwiczki w boku pudła.

Cofnąłem się, pełen obrzydzenia.

- Tam jest brudno! Czy Marynarka Ligi nie potrafi zapewnić człowiekowi właściwych warunków nawet...

- Właź i nie pyskuj! - Rasco poczęstował mnie solidnym szturchańcem w plecy, po którym bardziej wle­ciałem, niż wszedłem do środka.

Obaj strażnicy wgramolili się za mną.

- Zasadą Marynarki jest wykorzystywanie tubylczych środków transportu i surowców. Ponoć pomaga to miejsco­wym systemom ekonomicznym, zamknij się więc i podziwiaj.

Zamknąłem się, ale nie podziwiałem. Wpatrywałem się nie widzącym wzrokiem w tłum na zewnątrz i zastanawia­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl