[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ANNE MCCAFFREY

ELIZABETH MOON

 

 

 

 

SASSINAK

Tom 1 cyklu PLANETA PIRATÓW

 

(Tłumaczył: MARCIN ŁAKOMSKI)

 

 

 

 

KSIĘGA PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Kiedy wreszcie okazało się, że transportowiec jest spóźniony, nikogo to już nie obchodziło. Uroczystość rozpoczęła się dwa dni wcześniej według czasu miejscowego, kiedy ostatni pociąg- pełzak przybył z Zeebin. Sassinak wraz z innymi uczniami szkoły średniej wyszła na powitanie, pomogła wyładować kanistry z luku pasażerskiego i zaczęła włóczyć się po zatłoczonych ulicach.

Rok wcześniej była jeszcze odrobinę za młoda, by korzystać z podobnej wolności. Nawet teraz przerażał ją trochę cały ten zgiełk i zamieszanie. Liczba mieszkańców miasta wzrastała trzykrotnie podczas tygodniowej uroczystości, kiedy przybywały pojazdy z rudą. Byt tu każdy rolnik, górnik, technik i inżynier od pociągów-pełzaków, każdy, kto tylko mógł przybyć do miasta, a nawet niektórzy z tych, co nie powinni się tu znaleźć. Kiedy takie tłumy krzątały się pomiędzy rzędami jednopiętrowych budynków z prefabrykatów, służących młodej kolonii za mieszkania i magazyny i sklepy, Sassinak wyobrażała sobie, że znajduje się w prawdziwym mieście, pośród budynków wystrzelających w niebo świata, o którym mówiono jej w szkole i który miała nadzieję odwiedzić kiedyś w przyszłości.

Spostrzegła grupkę dzieciaków ze szkoły. Rozpoznała nową, n komiczną fryzurę Caris. Przecisnęła się między dwoma lawirującymi  poprzez tłum górnikami i złapała za łokieć przyjaciółkę. która aż podskoczyła.

-  Co robisz!  Sass, ty idiotko, myślałam, że to...

-   Pijany górnik, jasne. - U boku koleżanki czuła się bezpieczniej i odrobinę doroślej. Uśmiechnęły się do siebie i zatańczy­ły, parodiując holowizyjny serial Niezwykłe przygody Carin Coldae. Zanuciły nawet piosenkę z filmu. Ktoś z tylu zagwizdał, wice zaczęły biec. Z drugiej strony ulicy znajomy głos zawołał:

- Przyszły bliźniaczki- szkielety!              

Pobiegły jeszcze szybciej.

- Ten Sinder - oznajmiła Caris jakąś przecznicę dalej, kiedy zwolniły kroku - to planetarny gnojek.

- Wcale nie planetarny, tylko gwiezdny. - Sassinak rzuciła przyjaciółce groźne spojrzenie. Obie były wysokie i szczupłe. Dowcip Sindera o bliźniaczkach- szkieletach słyszały wiele razy i nie mogły go już znieść.

- Międzygwiezdny. - Caris zawsze musiała mice ostatnie słowo.

- Nic będziemy chyba rozmawiać o Sinderze. - Sassinak poszperała w kieszeni kurtki i wyciągnęła pierścień kredytowy. — Zacznijmy wydawać pieniądze...

- To się nazywa przyjaciółka! - zaśmiała się Caris, z lekka popychając Sass w kierunku najbliższego stoiska z jedzeniem.

 

Następnego dnia rodzice Sass uznali, że na ulicach będzie dla młodzieży zbyt niebezpiecznie. Dziewczyna próbowała przeko­nać ich, że nic jest już “młodzieżą", ale niczego nie wskórała Była pewna, że ma to coś wspólnego z brakiem opiekunki do dziecka oraz z przyjęciem dla dorosłych w bloku z ośrodkiem rekreacyjnym. Nastrój poprawiły jej nieco odwiedziny Caris. Przyjaciółka umiała dogadać się z sześcioletnią Lunzie lepiej niż rodzona siostra, tak więc Sass mogła czytać bajki dzieciakowi, Janukowi, który niedawno skończył trzy lata. Wieczór byłby nawet całkiem udany, gdyby nie to, że podczas gdy dziewczęta usiłowały upiec ciasteczka, Janukowi udało się rozsypać trzymie­sięczną rację cukru. Caris pozbierała do puszki co się tytko dało, ale Sass obawiała się reprymendy matki.

- Nic martw się - uspokoiła ją przyjaciółka.

- Tak, ale... - Sassinak zmarszczyła nos. " Co to takiego? Ojejku!

Ciastka omal nie spaliły się doszczętnie. Tym także mama nic będzie zachwycona. W dodatku Lunzie na pewno wszystko wypaple. Była w takim wieku, że usiłowała wszystkim udowod­nić, iż zna już różnicę pomiędzy bajkami a prawdą i każdą opowieść poprzedzała słowami: “Mówię prawdę, nie kłamię." Sass nic mogła tego znieść, chociaż sama, mając pięć lat. udzieliła podobno nagany Koordynatorowi Bloku za użycie przy stole uprzejmego eufemizmu. Jak wszyscy twierdzą, rzekła wówczas

- Odpowiednie słowo to “wykastrowany".

Sass nie mogła uwierzyć, że zdarzyło jej się coś takiego. Nigdy w życiu. nawet w dzieciństwie, nie potrafiłaby powiedzieć czegoś podobnego przy stole. Sprzątała teraz kuchenkę, zbierając cukier i zastanawiając się, czy nie powinna wreszcie położyć Lunzie i Januka do łóżka.

 

- Osiem dni. - Kapitan uśmiechnął się do pilota. - Osiem dni powinno nam w zupełności wystarczyć. Jakie to szczęście, że transportowiec jest spóźniony.

Obaj roześmiali się. Dla nich było to starą sztuczką, dla wszystkich  innych zaś wielką tajemnicą, w jaki sposób udawało im się zjawić akurat wtedy, kiedy statki “spóźniały się". Nie chcemy przecież żadnych świadków. Nie. - Pilot przytaknął skinieniem głowy. - Jeśli ci głupcy na nie spili się jeszcze na umór w oczekiwaniu na przybycie transportowca, to teraz nasza kolej. Podszyjemy się pod nich bez większych trudności, chyba że mówią w jakimś egzotycznym narzeczu -Zobaczmy... - Przerzucił strony informatora i potrząsnął Nie będzie kłopotu. To neogaesh, rodzinny język Orlena.

- Pochodzi  stąd?

- Nie, ale tutejsi koloniści przybyli z Innish-Ire, a Orlen jest z zewnętrznej stacji Innish. Posługują się tym samym dialektem. To nowa kolonia, nie zmieniła się aż tak bardzo.

Czy jednak tutejsze dzieciaki mówią językiem standardowym?

Zgodnie z regulaminem Federacji powinny posługiwać się nim już w wieku ośmiu lat. Wszystkie kolonie zaopatrzono w taśmy i kostki informacyjne dla żłobków i przedszkoli. Nie będzie z tym problemu.

Wezwany na  mostek kapitański Orlen wymamrotał kilka zdań - chyba w neogaeshu - i nawiązał kontakt z głównym portem kosmicznym planety. “To nie zasługuje nawet na miano języka"   pomyślał kapitan, dumny ze swojego lapidarnego, tonalnego chińskiego. Mówił też w języku standardowym i dwóch spokrewnionych z nim dialektach.

- Twierdzą, że nie mogą dopasować naszego identyfikatora do danych z akt - odezwał się w języku standardowym Orlen, przerywając rozważania kapitana.

- Powiedz im, że są pijani i nie znają się na rzeczy.

- Powiedziałem im, że włożyli złą kartę, że mają nieaktualne informacje. Poszli sprawdzić, ale nie włączą sieci, dopóki nas nie sprawdzą.

Pilot odchrząknął, dyskretnie zwracając na siebie uwagę. Kapitan spojrzał na niego.

- Możemy wstawić im do komputera nasz kod... - zapropo­nował.

- Nie. To zbyt młoda kolonia, mają system kontroli wewnętrz­nej. Schodzimy w dół, ale rozmawiaj z nimi, Orlen. Jeśli dobrze ich zagadasz, nie będziemy musieli przejmować się żadnymi środkami bezpieczeństwa.

W kapsułach bojowych czekali już żołnierze. Mieli różnorod­ne uzbrojenie, zabrane z dziesiątków złupionych statków i po­mniejszych baz. Brakło im jednak owej romantyki, jaka dawniej kojarzyła się z pojęciem piractwa. Byli napastnikami, gangstera­mi znacznie gorszymi od zwykłych najemników, a do tego doskonale zdawali sobie Sprawę z ceny, jaką przyjdzie im zapła­cić, gdyby zawiedli. Federacja Inteligentnych Planet nie stoso­wała tortur, z rzadka wykonywała egzekucje, ale na samą myśl o tym, że zostaną wyczyszczeni, przejdą pranie mózgu, które zmieni ich w potulnych, pilnych pracowników, czuli przerażenie. Przestrzegali więc swego rodzaju dyscypliny, byli na swój sposób lojalni i posłuszni dowodzącym statkiem. W niektórych światach nazywano ich Strażą Wolnych Handlarzy.

Kiedy przybył już ostatni pociąg-pełzak, czujność mieszkań­ców kolonii malała. Starszy technik Portu Kosmicznego miał za zadanie kontynuować nadzór i obserwację, ale zazwyczaj nie fatygował się, odkąd zainstalowano nowy nadajnik kontrolny, sygnalizujący pojawienie się statków i nawiązujący z nimi pierwszy kontakt. Po bardzo długim roku, po całych czterystu sześćdziesięciu dniach, nie zaszkodzi przecież mały łyczek na rozgrzewkę. Jeden łyk, potem następny... Kiedy wewnętrzny sygnalizator kontrolny nie uzyskał odpowiedzi na swój komuni­kat, gdy uruchomił system alarmowy, a wszystkie żarówki w sali kontrolnej zaczęły migać, układając się w przypadkowe, niezro­zumiałe wzory, starszy technik pomyślał najpierw, że po prostu przegapił sygnał zewnętrznej wieży kontrolnej. Zdołał jakoś odnaleźć kombinację klawiszy i przycisków, która uspokoiła mrugające diody, uciszył też podekscytowany i niezbyt trzeźwy tłumek, który zgromadził się dookoła, by sprawdzić, co się stało. Jego dezorientację wzmógł jeszcze przyjacielski głos przemawia­jący przez głośniki w neogaeshu. Technik starał się wyjaśnić, że wystarczająco dobrze mówi w standardzie, ale plątał mu się język. Nagle okazało się, że kod identyfikacyjny statku nie pasuje do żadnego z zapisów. Przeklęci piloci-abstynenci! Siedzą w gwiazdach i nie mają nic lepszego do roboty, jak przeszkadzać uczciwym ludziom, którzy próbują się trochę zabawić. Niby z jakiej racji miałby wyświadczać im przysługę? Niech sami dopasują kod statku, albo, jeśli tego chcą, mogą lądować bez świateł sieci. Włączył funkcję wyszukiwawczą komputera i po­ciągnął z butelki kolejny haust.

Otrzeźwiło go dopiero ostrzegawcze buczenie komputera. Statek zbliżył się, wisiał nad samym horyzontem, podchodził do lądowa­nia... i leciał pod czerwoną banderą. “Piraci!" - pomyślał w osłu­pieniu. “To piraci! Niemożliwe..." Jednakże komputer, me oszoło­miony alkoholem i nie powstrzymany przez pijanego technika, ogłosił już pełny alarm w budynku i w całym mieście. Ciepłym, spokojnym kobiecym głosem syntezator mowy oznajmił:

- Uwaga! Uwaga! Zbliżający się statek został zidentyfikowa­ny jako niebezpieczny. Uwaga! Uwaga!

Lecz było już za późno.

 

Sassinak i Caris jadły ostatnie przypalone ciasteczka, gawę­dząc ze sobą. Lunzie pojękiwała, przewracając się z boku na bok na łóżku, a Januk wyciągnął się jak długi i wyglądał jak jakiś przedmiot wyrzucony przez morze na brzeg.

- Małe dzieci nie są istotami ludzkimi - stwierdziła Sass, nawijając na palec pasmo ciemnych włosów. - To obcy, którzy zmieniają kształt, jak Weftowie, o których czytałam. W ludzi zamieniają się dopiero potem, w wieku... - namyślała się przez chwilę - jakichś jedenastu lat.

- Jedenastu lat?! Obie mamy teraz dwanaście, ale ja zawsze byłam człowiekiem...

Sass z uśmiechem spojrzała na przyjaciółkę.

- Ja nie byłam istotą ludzką, ale czymś specjalnym, innym.

- Zawsze byłaś inna. - Caris odskoczyła, by uniknąć klapsa przyjaciółki. - Nie bij mnie, sama dobrze o tym wiesz. Gdybyś tylko mogła, byłabyś obcym.

- Gdybym mogła, to uciekłabym z tej planety - Sass spoważ­niała na chwilę. - Jeszcze osiem lat, zanim pozwolą mi złożyć wniosek.

- Wniosek? O co?

- O cokolwiek. Nie, mam na myśli coś konkretnego... - Sama nie wiedziała, jak wyrazić marzenia o ekscytujących przygodach, cudach czekających w tajemniczym, ogromnym oddaleniu w przestrzeni i w czasie.

- Ja przejdę szkolenie dla biotechników i spędzę życie bada­jąc, jak zmienić geny, produkujące białko w populacjach naszych ryb. - Caris zmarszczyła nos. - Nie wyjedziesz chyba, Sass? Tu jest pogranicze, to właśnie jest takie podniecające.

- Mówisz o jedzeniu ryb? Jedzeniu innych żywych form? Caris wzruszyła ramionami.

- Wiemy, że te stworzenia w oceanie nie są inteligentne, za to mogą dostarczyć nam taniego białka. Już mi się znudził kleik i fasolka, a skoro i tak musimy grzebać im w genach, dlaczego by nie jeść ryb?

Sassinak popatrzyła na nią przeciągle. To prawda, wielu osadni­ków z pogranicza nie widziało w jedzeniu mięsa nic złego, poza łamaniem dość uciążliwego przepisu Federacji. Drgnęła lekko, przypominając sobie dotyk płetw na podniebieniu. Z daleka dobieg­ło jakieś zawodzenie, znów przeszedł ją dreszcz. Nagle światła rozbłysły mocno i równie niespodziewanie przygasły.

- Idzie burza? - zdziwiła się Caris. Światła mrugały gwałtow­nie. Z terminalu komputerowego po drugiej stronie pokoju roz­legł się dziwny głos, jakiego Sass nigdy jeszcze nic słyszała.

- Uwaga! Uwaga!

Przez trwającą wieczność chwilę dziewczęta patrzyły na siebie bez słowa, zaskoczone i przerażone. Nagle Caris skoczyła do drzwi. Sass złapała ją za rękę.

- Poczekaj! Pomóż mi zabrać Lunzie i Januka! Trudno było dobudzić dzieci, które natychmiast zaczęły ma­rudzić. Januk domagał się swojego “dużego słoika", Lunzie nie mogła znaleźć butów. Sass w panice odważyła się użyć kombi­nacji klawiszy, którą kiedyś pokazał jej ojciec, i otworzyła za­plombowaną szafę rodziców.

- Co ty wyprawiasz? - zawołała Caris, stojąc z dziećmi przy drzwiach. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, kiedy Sass wyciągnęła z szafy torby z bronią, wydawaną każdemu dorosłe­mu koloniście, i pękaty, nieporęczny element działa, który - jeśli wystarczy im czasu - powinno się dopasować do części przecho­wywanych w sąsiednich mieszkaniach.

Lunzie mogła udźwignąć zaledwie jeden z długich, wąskich pakunków. Sass obiema rękami przycisnęła do piersi największą paczkę, a Caris niosła jeszcze jedną małą torbę, w drugiej ręce trzymając dłoń Januka.

- Powinniśmy wstąpić do mnie - rzekła Caris, ale kiedy wyszli na zewnątrz, zobaczyli, że niebo przecinają czerwone i niebieskie smugi. W oddali jarzyła się biała raca. - To biura portu kosmicznego - odgadła, nie tracąc jeszcze spokoju.

W ciemnościach poruszały się jakieś sylwetki, podążając w kierunku ośrodka rekreacyjnego. Sass rozpoznała dwie kole­żanki z klasy. Obie były uzbrojone, prowadziły ze sobą grupkę małych dzieci. W momencie gdy dotarli do ośrodka, z budynku zaczęli wysypywać się dorośli. Większość z nich z trudem trzy­mała się na nogach, i wszyscy przeklinali.

- Sassinak! Na szczęście pamiętałaś!

Ojciec, który wyglądał teraz o wiele groźniej i potężniej niż zwykle, wyjął z rąk Lunzie paczkę i ściągnął z niej zielony pokrowiec. Sass widziała podobną broń na szkolnych filmach wideo. Teraz patrzyła, jak ojciec składają i ładuje, nie zauważa­jąc, że matka wyjmuje broń, którą przyniosła Caris. Jakiś niezna­jomy glos zawołał:

- Podstawa do PC-8! Szybko, do cholery! Nie patrząc na Sass, ojciec krzyknął:

- To twoja paczka, biegnij!

Przeniosła ją przez całą ogromną salę ośrodka, dołączając do grupki dorosłych, którzy składali większe elementy uzbrojenia. Wyrwali jej z rąk pakunek, zerwali z niego pokrowiec, ustawili przy drzwiach i zaczęli montować kolejne elementy. Jakaś star­sza kobieta złapała ją za ramię i spytała:

- Która klasa?

- Szósta.

- Mieliście zajęcia z pierwszej pomocy?

Sass kiwnęła głową.

- Dobrze, przejdź tam - poleciła jej kobieta.

“Tam", czyli po drugiej stronie ośrodka, daleko od jej rodziny, uczniowie w pośpiechu rozkładali przenośny szpital, tak jak ich uczono na kursach.

Sala ośrodka śmierdziała oparami whisky, dymem papieroso­wym, potem stłoczonych ludzi, strachem. Piskliwe głosiki dzieci zagłuszały rozmowy dorosłych, niemowlęta zawodziły i wrzesz­czały. Sass ciekawa była, czy okręt piratów już wylądował. Ilu ich jest? Jaką mają broń? Czego chcą i co im zrobią? A może -przez chwilę nieomal uwierzyła w tę myśl - może to tylko ćwiczenia, trochę bardziej realistyczne niż cokwartalne treningi? Może statek Floty chciał ich postraszyć, zachęcić do częstszych ćwiczeń z bronią?

Raczej poczuła niż usłyszała pierwsze wybuchy i wstrząsy. Jej nadzieje prysły. Ktokolwiek przybył tym statkiem, miał zdecydo­wanie wrogie zamiary. Przez myśl przebiegło jej wszystko, co na temat piratów mówiono na filmach i co podsłuchała z rozmów dorosłych. W niektórych światach kolonie ginęły, pozbawione nie­zbędnego sprzętu i zapasów, polowa ludności zaś szła w niewolę. Piraci przechwytywali statki nawet podczas podróży w PTL i nikt nie potrafił przewidzieć, w którym miejscu się znajdują.

Stojąc tak bez broni, zdała sobie sprawę z tego, że trzytygo­dniowe szkolenie z zakresu obrony cywilnej na nic jej się nie przyda. Jeśli piraci mają większe działa, jeśli ich broń jest lepsza, to zginie albo zostanie pojmana.

- Sass - Caris dotknęła jej ramienia. Wyciągnęła rękę i szyb­ko objęła przyjaciółkę. Reszta klasy skupiła się wokół nich w ciasną grupkę. Nie było to dla Sassinak niczym zaskakują­cym. Odkąd zaczęła chodzić do szkoły, wszyscy koledzy zwra­cali się do niej w momencie zagrożenia. Gdy Beny wypadł z pociągu-pełzaka, kiedy Seh Garvis dostał szału i zaatakował ją piłą do rudy, wszyscy oczekiwali, że Sass będzie wiedzieć, co należy zrobić. Matka nieraz mówiła o niej, że jest apodykty­czna, ojciec zaś przytakiwał, dodając jednocześnie, że apodyktyczność w połączeniu z taktem może być bardzo przydatna. “Takt?" - pomyślała teraz. “Cóż takiego powinnam im powie­dzieć?"

- Kto jest naszym triagiem? - spytała Sindera, który stał z boku, z dala od jej przyjaciół.

- Gam. - Wskazał ręką na młodego człowieka, którego wy­znaczono na studia medyczne poza planetą. - Ja tym razem dostałem niski kod.

Sass skinęła głową i uśmiechnęła się do niego. Sprawdziła funkcje wszystkich innych. Mogło to się przydać, gdyby coś się stało.

Zupełnie niespodziewanie na zewnątrz rozległ się donośny .głos. Dochodził z megafonów, które zniekształcały zgłoski języ­ka neogaesh. Sass słyszała tylko urywane fragmenty obwieszcze­nia, co jednak wystarczyło, by do reszty pozbawić ją nadziei.

- ...poddać się... wybuchnie... opór... strzelać...

Dorośli odpowiedzieli pomrukiem niechęci, który zagłuszył dalszy ciąg przemowy płynącej z głośników. Jednakże Sass słyszała teraz coś więcej, jakieś klekotanie, które przypominało odgłos wydawany przez pociąg-pełzak. Nagle w ścianie po dru­giej stronie budynku pojawiła się dziura, jakby ktoś wyrwał środek kartki papieru. Nie miała pojęcia, że ściany mogą być aż tak słabe, dotychczas pod ich osłoną czuła się całkiem bezpiecz­nie. Teraz zrozumiała, że wnętrze budynku to najgorsze miejsce, W jakim mogli się zgromadzić. Poczuła gorąco na karku, jakby stała za długo w letnim słońcu. Odwróciła się i ujrzała w ścianie za sobą identyczną wyrwę.

Później, gdy potrafiła już analizować sytuację, doszła do wniosku, że wszystko rozegrało się w ciągu paru sekund: roze­rwana ściana, bezowocny opór dorosłych, przeciwstawiających kiepskie wyrzutnie nowoczesnej broni i znacznie większym umiejętnościom militarnym piratów, pojmanie tych, którzy prze­żyli, oszołomieni granatami gazowymi, wrzuconymi przez pira­tów do wnętrza budynku. Jednakże wówczas zdawało jej się, że myśl biegnie o wiele szybciej niż czas. Ujrzała jak we śnie, że ojciec unosi broń, by wycelować w kapsułę, która przebiła się przez ścianę. Spostrzegła, że smuga światła dotyka jego ramienia, że broń spada na ziemię wraz z odciętą kończyną. Matka po­chwyciła go w momencie, gdy padał. Oboje ruszyli do ataku, wraz z innymi. Tłum dorosłych usiłował pokonać kapsułę prze­wagą liczebną, mimo że ginęli jeden po drugim. W końcu Sass zobaczyła, co powstrzymało kapsułę: rodzice rzucili się pod gąsienice, by zabarykadować drogę.

I to nie wystarczyło. Być może udałoby się, gdyby zebrali się tu wszyscy koloniści. Jednakże kolejna uzbrojona kapsuła przybyła ślad za pierwszą, wkrótce pojawiła się następna. Krzycząc jak wszyscy inni, Sass ruszyła do ataku, w każdej chwili spodziewając się śmierci. Tymczasem pojazdy otworzyły się i wy­padli z nich żołnierze, osłaniając się tarczami przed uderzeniami I kopniakami dzieci. Rzucili granaty gazowe. Sassinak, nie mogąc złapać tchu, kaszląc i dusząc się, opadła na podłogę pośród innych ciał.

 

Zbudziła się, by doświadczyć jeszcze gorszego koszmaru. Przez dziurę w ścianie wpadało światło dnia, chłodne i pełne drobin kurzu. Było jej niedobrze, bolała ją głowa. Gdy spróbo­wała przewrócić się na brzuch i zwymiotować, coś zaczęło ją dusić, zaciskać się wokół gardła. Na szyi miała obrożę, przywią­zaną cienką żyłką do obroży sąsiadów. Przerażona dziewczynka zasłoniła dłonią usta. Naprzeciwko jej twarzy wyrosi czyjś wysoki but, który kopnął ją z całej siły.

- Leżeć!

Sassinak zamarła bez ruchu. Ten bezwzględny głos był pełen pogardy. Nie musiała nawet podnosić wzroku, by domyślić się, kogo zobaczy. Usiłowała zorientować się, kto leży obok niej. Niektórzy poruszali się, inni nie. Usłyszała przybliżający się stukot obcasów. Powstrzymywała się, by nie drgnąć.

- Gotowi? - padło pytanie.

- Ci już się zbudzili - odparł drugi głos, chyba ten sam, który nakazał jej leżeć bez ruchu.

- Podnieście ich, wyprowadźcie stąd i zacznijcie ładować. -Jedna para butów oddaliła się, w polu widzenia pojawiła się druga. Mocne kopnięcie pomiędzy żebra pozbawiło ją tchu.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl