[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Michael Lewis
Poker kłamców
Tytuł oryginału:
Liar's Poker
Copyright © 1989 by Michael Lewis
WSTĘP DO WYDANIA POLSKIEGO
SKARBY BANKU SALOMONA
Można przeżyć życie nie wiedząc, co to jest bank inwestycyjny. Bez tego jednak nie zrozumie
się największych w tym stuleciu obrotów pieniądza i związanych z nimi sensacyjnych afer.
Poker kłamców
Michaela Lewisa opowiada o pracy w nowojorskim banku inwestycyjnym
Salomon Brothers i o niebywałej koniunkturze pierwszej połowy lat osiemdziesiątych - "dekady
pazerności" - gdy bank ten był niczym nie zagrożoną potęgą na Wall Street.
Nie są to tylko rewelacje człowieka wtajemniczonego, odsłaniające mechanizmy miliardowych
transakcji, sekrety podejmowania decyzji i podjazdowej walki o władzę w tej sławnej firmie. Autor
nie należał do elity kierującej bankiem, brak mu więc danych z samego szczytu jego hierarchii. Ma
za to przewagę wiarygodności nad typowym plotkującym
insiderem,
którego zawsze możemy
podejrzewać, że na kimś z owej elity się odgrywa, wedle wygody przyczernia i wybiela; słowem -
wyrównuje rachunki.
Lewis nie jest w tym sensie interesowny, jest natomiast inteligentny. Prowadzi czytelnika od
anegdot, których w książce mnóstwo, do przystępnego opisu instrumentów finansowych, o jakich
jeszcze parę lat temu nikomu się nie śniło. Z równym zacięciem i swobodą objaśnia zasady gry w
"pokera kłamców", od którego książka wzięła tytuł, jak i mechanizm powstawania zysku
pośrednika, gdy decyzja makroekonomiczna (na przykład zmiana stopy procentowej lub przepisów
o inwestowaniu depozytów oszczędnościowych) nagle puszcza w ruch przedtem niemrawe albo
niedopuszczalne przepływy kapitału.
Autor umie zaciekawić własną biografią. Wie, że chętnie posłuchamy wyznań jednego z
yuppies,
z pokolenia, które legendy o sobie doczekało się wcześniej niż menedżerskich awansów.
Chcemy się wszak przekonać, skąd się wzięły te nieprzyzwoicie wysokie zarobki i oszałamiające
kariery dwudziestoparolatków, ich tupet, bezwzględność i energia, telefony w portfelu, laptopy i
Porsche, luksusowe dziewczyny uprawiające
jogging
Parku Centralnym albo przejażdżki konne po
Hyde Parku. Czyli to wszystko, co znamy z filmów i kolorowych magazynów.
Lewis rysuje złośliwy portret tego pokolenia, ale bynajmniej nie oszczędza siebie. Jak i inni
kandydaci na finansistów, o jakich opowiada, występuje w tej historii jako osobnik niedoważony i
nie zasługujący na pieniądze, jakie mu się płaci. Zarazem: chciwy i naiwny, pewny siebie i pokorny
wobec starszych rangą, bystry i ograniczony, przemądrzały i niekompetentny, ambitny i leniwy,
cynik i konformista. Z jedną ważną różnicą: nasz autor widzi to i opisuje.
Bank inwestycyjny wynaleziono w Stanach Zjednoczonych w latach trzydziestych, kiedy Wielki
Kryzys zmiótł tysiące zwykłych banków, a wraz z nimi oszczędności milionów ludzi. Istotą pomysłu
było zmniejszenie tego zagrożenia przez ograniczenie możliwości przerzucania przez bank na
depozytariuszy ryzyka, jakie ponosi on przy swoich operacjach.
W tym celu podzielono banki z grubsza na dwie grupy. Przyjmowaniem wkładów
oszczędnościowych i udzielaniem różnego rodzaju kredytów miały się odtąd zajmować banki
komercyjne. Wkłady, do pewnej wysokości, objęte zostały gwarancjami państwa: rząd federalny
zapewniał ludziom zwrot depozytów na wypadek niewypłacalności lub upadłości banku. Dzięki tym
gwarancjom - jak się zdawało - pieniądze spokojnego obywatela oddzielono kordonem sanitarnym
od zakusów spekulantów finansowych.
Domeną spekulacji stał się natomiast bank inwestycyjny. Pozwolono mu robić to, czego bankom
komercyjnym zabroniono. Odtąd miał się zajmować operacjami znacznie bardziej ryzykownymi od
zwykłego pożyczania pieniędzy, a mianowicie - organizowaniem emisji, rozprowadzaniem i
gwarantowaniem obrotu papierów wartościowych (
underwriting).
Bank inwestycyjny nie przyjmuje
wkładów oszczędnościowych drobnych ciułaczy, lecz otwiera i prowadzi rachunki dla inwestorów
lokujących pieniądze na rynku papierów wartościowych. Głównymi klientami tych banków są tak
zwani inwestorzy instytucjonalni: towarzystwa ubezpieczeniowe, fundusze emerytalne, fundusze
powiernicze, fundusze wspólnego inwestowania (
mutual funds),
a także - co w przypadku Salomon
Brothers szczególnie ważne - rząd.
Bank inwestycyjny handluje dwoma podstawowymi rodzajami papierów wartościowych: akcjami
i obligacjami. Oba służą podobnemu celowi - zdobywaniu dla przedsiębiorstw kapitału na rozwój. O
ile jednak akcje dają ich nabywcy cząstkę własności majątku firmy, o tyle obligacje są jedynie
zobowiązaniem dłużnym ze strony emitenta, nie uszczuplającym jego własności.
Dlatego są stosowane jako forma pożyczki publicznej również przez instytucje niekomercyjne,
takie jak rząd czy władze lokalne. Emitent zapewnia nabywcy obligacji stały dochód w postaci
regularnie wypłacanych odsetek oraz odkupienie tego papieru wartościowego (czyli zwrot całego
długu) według wartości nominalnej po umownym okresie (
maturity).
Do rozprowadzenia akcji czy obligacji ten, kto je wypuszcza, potrzebuje wyspecjalizowanego
pośrednika - i to jest właśnie rola banku inwestycyjnego. Jego udział zwiększa zaufanie nabywców
oraz gwarantuje emitentowi zdobycie takiej ilości kapitału, na jaką jego papiery wartościowe
opiewają. Oznacza to, że pośrednik zobowiązuje się sam kupić tę część emisji, której nie sprzeda
innym klientom. Ażeby takie zobowiązanie miało dla banku sens, musi on wiedzieć, że istnieje
rynek na te papiery. A jeśli nie istnieje - to umie go stworzyć.
Tworzenie rynku to przede wszystkim znajdowanie nabywcy na określone papiery wartościowe,
przekonanie go, że ta właśnie lokata mu się opłaca, oraz obsługa techniczna transakcji. Z drugiej
strony - to znajdowanie (albo, jak pokazuje autor
Pokera kłamców,
wymyślanie) atrakcyjnej lokaty
dla inwestora, który rozporządza dużym kapitałem. Jeden i drugi rodzaj czynności stanowi pole
konkurencji między bankami inwestycyjnymi.
Jest jeszcze trzeci rodzaj - nieustanne spekulowanie na rynku papierów wartościowych, czyli
trading:
kupowanie taniej i sprzedawanie drożej, pożyczanie od kogoś na niższy procent, by
pożyczyć komuś innemu na wyższy, nasycanie rynku walorami, by obniżyć ich cenę, albo
skupowanie ich po to, by ją podbić itp. Na krótką metę spekulacje uprawia się dla prostego zysku, i
to jest trywialne. Na długą metę - po to, by rynek utrzymywać w stanie ciągłej chłonności, a
zarazem by go poznać lepiej niż inni; żeby się kręciło i żeby trzymać rękę na pulsie.
Działalność banków inwestycyjnych tym bardziej jest opłacalna, im większy ogólny wolumen
oraz częstotliwość transakcji, to znaczy im większy kapitał przechodzi przez ich ręce oraz im
szybciej to czyni. Udział w każdej transakcji oznacza bowiem procentową prowizję dla banku.
Banki inwestycyjne najlepiej więc prosperują wtedy, kiedy mają dostęp do wielkich zasobów
pieniądza poszukującego korzystnej lokaty oraz kiedy na rynku utrzymuje się jakiś stopień
niepewności co do podstawowych parametrów, takich jak stopy procentowe. W Ameryce lat
osiemdziesiątych oba warunki były spełnione. Książka Michaela Lewisa wyjaśnia dlaczego i jak się
do tego przyczynił rząd federalny, między innymi uwalniając z gorsetu prawnych zabezpieczeń
kasy oszczędnościowo-pożyczkowe (zwane
savings & loans
albo
thrifts)
i pozwalając na fluktuację
stóp procentowych.
Kasy oszczędnościowo-pożyczkowe to lokalne, najbliższe klienta niby-banki. Przez lata
uchodziły za bezpieczne i wygodne. Zakładało się w nich konto oszczędnościowe, ubezpieczone
federalnie do wysokości 100 tysięcy dolarów, i pożyczało się od nich na kupno domu. Tyle. Innych,
zwłaszcza bardziej ryzykownych usług i operacji bankowych nie wolno było tym instytucjom
wykonywać do końca lat siedemdziesiątych.
Takich kas, w skrócie S&L's, było w USA kilkanaście tysięcy, trzymało w nich pieniądze
kilkadziesiąt milionów ludzi. To kopalnia kapitału. Mniej może zasobna niż to, czym dysponują
kompanie ubezpieczeniowe lub fundusze emerytalne, ale i tak niezwykle ponętna dla banków
inwestycyjnych, które konkurencja zmusza do szukania wciąż nowych klientów i rynków. Gdy rząd
cofnął kasom ograniczenia na inwestowanie kapitału w inny sposób niż tylko przez udzielanie
kredytu hipotecznego, banki inwestycyjne natychmiast dostrzegły w nich ofiarę i jęły na wielką
skalę sprzedawać kasom S&L's papiery wartościowe.
Tym sposobem w latach osiemdziesiątych bankom inwestycyjnym udało się wreszcie, po
półwieczu, przerwać kordon sanitarny i dobrać do oszczędności obywateli, które zawsze były, są i
będą największym źródłem kapitału. Tyle tylko, że tym razem, w odróżnieniu od kryzysu lat
trzydziestych, oszczędności te były chronione przez rząd. W rezultacie kasy przerzucały ryzyko
związane z nowymi możliwościami inwestowania na wszystkich amerykańskich podatników. To oni
bowiem w ostatecznym rachunku muszą pokrywać wszelkie straty skarbu państwa.
Opowieść Lewisa kończy się, zanim Ameryka uświadomiła sobie rozmiary klęski S&L's. Kilka
tysięcy z nich zbankrutowało i zostało przejętych przez specjalną korporację utworzoną przez
władze federalne. Straty dla podatników rozłożone na 40 lat szacuje się na 500 miliardów dolarów.
Odbyło się wiele głośnych procesów. Najbardziej znana była afera Charlesa Keatinga, właściciela
kalifornijskiej kasy oszczędnościowo-pożyczkowej Lincoln, a zarazem wielkiego inwestora
budowlanego. Finansował on między innymi budowę luksusowych hoteli na pustyni za pomocą
obligacji wysokiego ryzyka
(junk bonds).
Papiery te sprzedawał Lincolnowi, a nawet bezpośrednio
jego klientom, przeważnie emerytom, wmawiając im, że to lepsza lokata niż rachunek bankowy.
Keating dzięki swoim wpływom i pieniądzom zdołał o parę lat opóźnić reakcję nadzoru federalnego
na podobne ekscesy. Dotacjami na fundusze wyborcze przekupił pięciu senatorów, by naciskali w
tym kierunku na nadzór bankowy. Koszt upadku Lincolna dla amerykańskiego podatnika (który -
jak już mówiliśmy - za pośrednictwem rządu gwarantuje depozyty) wyceniono na 2,5 miliarda
dolarów.
Kasy S&L's zgubiło pożyczanie na ryzykowne, nieodporne na recesję budowy komercyjne (a
nie tylko domy mieszkalne, co miały w swoich dawniejszych statutach), często - jak w przypadku
Keatinga - za pośrednictwem owych
junk bonds,
zwanych też obligacjami tandetnymi
Opis ich
funkcjonowania znajdziemy w końcowej części książki, gdzie mowa o geniuszu finansowym
Michaelu Milkenie, który niemal w pojedynkę stworzył rynek tych obligacji. Tu powiedzmy tylko w
skrócie, że są to zobowiązania dłużne o niskiej wiarygodności, emitowane przez firmy, które w inny
sposób nie mogą zdobyć kapitału. Za pomocą obligacji tandetnych sfinansowano także większość
agresywnych przejęć jednych firm przez drugie (
hostile takeovers)
albo "wykupów dźwigniowych"
(
leueraged buyouts),
czyli przejmowania udziałów w firmie, na przykład przez jej menadżerów, za
pomocą pożyczonych pieniędzy.
Obligacje tandetne są ryzykowne i dlatego wysoko oprocentowane. Do ich kupowania Milken
przekonał inwestorów (głównie S&L's) argumentem statystycznym. Jeżeli zgromadzisz
odpowiednio pokaźny portfel tego "śmiecia"
(junk)
, zawsze więcej zyskasz na wyższym
oprocentowaniu, niż stracisz w wypadku, gdy niektóre firmy emitujące te obligacje zbankrutują.
Wszystkie bowiem na raz tego nie zrobią.
Lewis z niejaką zazdrością pisze o wyczynach Milkena i jego banku Drexel Burnham Lambert,
który o kilka długości wyprzedził Salomon Brothers na rynku obligacji tandentych. Zazdrość
okazała się o tyle nieuzasadniona, że Milken został później oskarżony i skazany na więzienie za
nielegalne praktyki przy sprzedawaniu "śmiecia". Polegało to z grubsza na tym, że jednocześnie,
przy tej samej transakcji reprezentował zarówno emitenta, jak i nabywcę papierów wartościowych -
nielegalnie wykorzystując swe informacje i biorąc prowizje od obydwu.
Nie ma czego zazdrościć również dlatego, że kiedy Milken rozkręcał swe bajońskie interesy na
junk bonds,
Salomon Brothers z rozmachem budował rynek
mortgage bonds,
czyli obligacji
hipotecznych, które również chętnie sprzedawano kasom oszczędnościowym. Opowiadanie o tym,
jak ten rynek powstał i stał się praktycznie monopolem Salomon Brothers - to najciekawsza partia
książki Lewisa. Obligacje hipoteczne są bardziej finezyjnym i mniej ryzykownym instrumentem
finansowym niż
junk,
ale to one pierwsze tak rozochociły do inwestowania menadżerów kas
oszczędnościowych, że powstrzymać ich mogło już tylko bankructwo.
W opowieści Michaela Lewisa o podupadaniu Salomon Brothers jest trochę
Schadenfreude -
złośliwej satysfakcji, że potentatom się nie udaje, że rekiny finansjery okazują się w krytycznych
chwilach niekompetentnymi, zastrachanymi biurokratami, że wielki dom finansowy, mimo całego
cynizmu, jakim się rządzi, popełnia proste błędy właśnie w zarządzaniu. Tak przedstawione jest na
przykład zachowanie banku w czasie krachu giełdowego w październiku 1987 roku.
1 W tekście książki obligacje tandetne określone są jako śmieciuchy (przyp. red.).
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • xiaodongxi.keep.pl